PYTANIE czy można mówić o makiawelizmie „Solidarności”, jest przewrotne, ale i prowokujące. Każdemu, kto osobę Machiavellego kojarzy jedynie z przypisywaną mu, ale – co należy podkreślić – nigdy przez niego niewypowiedzianą maksymą mówiącą, że cel uświęca środki, już samo zestawienie „Solidarności” z tym „nauczycielem zła”, jak go niekiedy nazywano, wyda się obrazoburcze, jeśli nie bluźniercze. Jakżeż Machiavelli może patronować obchodom „festiwalu wolności”? A jednak tacy filozofowie polityki z dawnych wieków jak choćby Jean Jacques Rousseau, którzy szczerze nienawidzili tyranii i powinni nienawidzić Machiavellego, który tyranom – Medyceuszom – chciał doradzać, uważali go za przekonanego republikanina i przyjaciela wolności ludu. Nie mniej dla uchronienia autora Księcia przed niesławą (w najlepszym wypadku wątpliwą sławą) twórcy doktryny Realpolitik zrobili współcześni historycy myśli politycznej, w bardzo wymyślny niekiedy sposób tłumacząc jego szokujące porady dla rządzących. Czytając je w samych dziełach Machiavellego można czasem odnieść wrażenie, że ci, którzy tak gorliwie zabiegają o jego dobre imię, robią to wbrew, a w każdym razie bez zgody samego autora, który w swym nauczaniu jest uderzająco prosty, i o sprawach nawet najbardziej wstrząsających naszym sumieniem mówi otwarcie, nie ukrywając swoich poglądów w oględnych sformułowaniach.
A jednak ci wszyscy adwokaci Machiavellego mają rację, jego doktryna jest bowiem znacznie bogatsza niż przypisywany mu cynizm uświęcony przez skuteczność. Republikanizm, który życzliwi komentatorzy Machiavellego przeciwstawiają jego czysto technicznemu, instrumentalnemu podejściu do władzy, nie jest bowiem wydumany – jest tak samo żarliwy, jak jego namiętne zainteresowanie przemocą w polityce; drugie wielkie dzieło tego florenckiego pisarza, Rozważania nad Pierwszym Dziesięcioksięgiem Historii Rzymu Liwiusza jest tego niepodważalnym dowodem. Dla porządku trzeba jeszcze przypomnieć, że w opinii potomnych jest też Machiavelli prekursorem nowoczesnego pojmowania państwa jako instytucji publicznej, a nie prywatnej własności panującego; jest także autorem niewypowiedzianej wprawdzieexpressis verbis, ale jasno wyłożonej koncepcji racji stanu, jest i zwolennikiem sekularyzacji życia politycznego oraz zagorzałym krytykiem zarówno chrześcijańskiej religii, jak i chrześcijańskiego Kościoła. Jest też oczywiście – nie tylko dla Włochów – włoskim patriotą, a dla rewolucjonistów – rewolucjonistą; włoski socjalista Antonio Gramsci w proletariacie dostrzegł bowiem zbiorowego księcia (i to pewnie skłoniło redakcję Przeglądu Politycznego do zaryzykowania podobnej tezy w stosunku do „Solidarności”). Kłopot, a właściwie intrygujący problem w interpretacji myśli Machiavellego polega więc na tym, jak te różne elementy zebrać w jedną, w miarę spójną wykładnię, dokonując przy tym ich uporządkowania i hierarchizacji wedle jakiegoś wątku przewodniego. Machiavelli służył pomocą wielu szkołom politycznego myślenia jako przewodnik, a przynajmniej inspirator, nie zdziwiłby się pewnie słysząc, że dziś jego teoria posłuży mi jako schemat interpretacyjny wydarzeń, których okrągłą rocznice świętujemy, ale też i tych – mowa o roku 1989 – których ocena wzbudza już więcej sporów.
Zanim jednak przejdę do tych wydarzeń sam muszę odwołać się do jednej z linii obrony Machiavellego przed przypisywanym mu „wulgarnym” makiawelizmem, która polega na jego „uszlachetnieniu” – wbrew słownikowej definicji tego terminu, ale zgodnej z myślą samego autora Księcia. Jej autorem jest Sheldon Wolin, wybitny historyk idei, autor znakomitej książki Politics and Vision. Wolin przyjmuje, że kluczem do rozumienia politycznej doktryny Machiavellego jest sytuacja konieczności; Machiavelli podpowiada tym, którzy zdobyli już władzę, albo mają do niej aspiracje, jak powinni postępować, nawet jeśli skądinąd tego nie chcą. Tym właśnie, jak zauważa nie bez dumy, różni się od swoich poprzedników, którzy o polityce myśleli życzeniowo, nierealistycznie. Machiavelli chce uczyć realistycznego podejścia do spraw państwa i władzy, a realistyczne podejście zakłada, że aby władzę zdobyć i ją utrzymać trzeba posługiwać się przemocą. Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że jego nauki ograniczają się wyłącznie do skuteczności w użyciu przemocy i mają charakter amoralny, jeśli nie wręcz nihilistyczny. Autor Księcia nie jest bynajmniej „bezdusznym technologiem władzy”, kwestionuje jedynie biblijną zasadę mówiącą, że dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo – złe; w polityce jest ona fałszywa, a bywa też i groźna. W VIII rozdziale Księcia zatytułowanym O takich, którzy przez zbrodnie doszli do władzy książęcej tak pisze na ten temat: Sądzę, że zależy to od dobrego lub złego posługiwania się okrucieństwami. Dobrze użytymi mogą nazywać się te (jeżeli o złem wolno powiedzieć, że jest dobrem), które popełnia się raz jeden z konieczności, dla ubezpieczenia się, nie powtarza się ich później, a które nadto przynoszą możliwie największy pożytek poddanym. Źle użytymi są takie, które choćby z początku nieliczne, z czasem mnożą się, zamiast rzednieć. Stosowanie przemocy nie wyklucza zatem, a nawet wręcz zakłada konieczność posiadania pewnej cnoty, o czym będę mówił za chwilę. Rzeczywisty makiawelizm jest więc, jak nazwał go Wolin, „ekonomią przemocy” – Machiavelli uczy, jak minimalizować przemoc w życiu publicznym, zakładając jednak, że jest ona nieuchronna.
Jakie wnioski można wyciągnąć z jego nauki? A takie choćby, że umowy, pakty, porozumienia są tylko rozejmem, zawieszeniem broni, uznaniem sytuacji patowej w walce, i zostaną natychmiast zmienione, wykorzystane, lub przynajmniej podważone gdy zmienią się relacje sił. Przed Machiavellim Arystoteles, a po Machiavellim liberałowie uczyli i uprawiali politykę słowem; w świecie greckim była ona umiejętnością przekonywania, argumentacji; dla liberałów jest ona natomiast sztuką budowy ładu, kompromisu, uwzględnienia wszystkich znaczących grup interesu w społeczeństwie. Ale nie dla Machiavellego. Dla niego polityka jest wojną, jest grą o władzę, która odbywa się przy użyciu wszystkich możliwych środków. W pewnym uproszczeniu można by to ująć tak, że doktryna Machiavellego przedstawia sytuację, w której strony walczące o władzę nie uzgodniły ze sobą, za pomocą jakich środków można ją zdobyć i w jakich okolicznościach trzeba ją oddać. Machiavelli w Księciuuczy bowiem jedynie tego, jak władzę zdobyć i jak ją utrzymać. Jest to więc nauka zupełnie nieprzydatna we współczesnej demokracji, ale czy nie była przydatna w demokracji ludowej w roku 1980?
W istocie była, bo tak właśnie – z konieczności, z natury rzeczy – musiały się układać stosunki „Solidarności” z rządem. Stawką ich zmagań była bowiem władza, nawet jeśli Związek od władzy oficjalnie się odżegnywał, chcąc jedynie wywierać na nią nacisk. Niewątpliwie rządzący komunistycznym państwem rozumieli to od samego początku i to już raczej oni prowadzili z „Solidarnością” makiaweliczną grę. Na „Solidarność” nie było bowiem miejsca w samym państwie realnego socjalizmu i żadne rewizjonistyczne rozwiązania wobec tak dużego ruchu społecznego nie były możliwe; „Solidarność” nie mogła być wmontowana w system polityczny PRL-u. Dzisiaj, post factum, takie stwierdzenie uchodzi już za banał, a na dowód jego prawdziwości przywołuje się specyfikę totalitarnej czy quasi-totalitarnej władzy dążącej do pełnej kontroli życia społecznego. Machiavelli, nie znając szczęśliwie natury tejże władzy, potrafiłby jednak zrozumieć logikę jej działania; w komunie miejskiej, czy to antycznej czy renesansowej, podobnie jak w państwie realnego socjalizmu nie było bowiem wydzielonej i obwarowanej prawem sfery władzy. Dziesięcio-milionowy ruch społeczny, nawet gdyby ograniczał swą działalność do spraw socjalnych nie wykraczających poza zakład pracy, nie mógł być przez władze widziany inaczej jak zagrożenie dla jej monopolu; kilkanaście lat później władze Chin za takie zagrożenie uznały przecież już sektę medytacyjnej gimnastyki Falung Gong. Nie przypadkiem wiec pierwsze starcie po podpisaniu porozumień sierpniowych dotyczyło rejestracji Związku, w którego statut partia chciała wpisać swoją wyłączność na sprawowanie władzy; można domniemywać, że wykorzystując tę klauzulę zamierzała w przyszłości oskarżyć „Solidarność” o działania pozastatutowe i zdelegalizować – byłoby to prawdziwie makiaweliczne posunięcie.
Tymczasem wbrew partyjnej propagandzie kierownictwo „Solidarności” do „ostatecznej konfrontacji” bynajmniej nie dążyło, bo też ze względów geopolitycznych nie mogło. Co jednak naturalne w przypadku wielomilionowego ruchu, choć geopolityka ciążyła nad strategią kierownictwa Związku, doły „Solidarności” ożywione prawdziwie rewolucyjnym i republikańskim duchem nie musiały na co dzień o tym pamiętać (choć przypomniał o niej osobiście sam Breżniew zapewnieniem, że „bratniej Polski, socjalistycznej Polski, nie opuścimy w biedzie i nie damy skrzywdzić”). Finlandyzacja Polski, która jeszcze w czerwcu 1989 roku wyznaczała kres możliwości emancypacyjnych wobec Związku Sowieckiego, w roku 1980 mogła się snuć po głowie wyłącznie fantastom – w obozie obowiązywała w końcu doktryna Breżniewa wypróbowana ledwie 12 lat wcześniej w Czechosłowacji. Nie mogąc z pryncypialnych względów przejąć władzy – nawet, gdyby miała ku temu środki – „Solidarność” musiała więc pozostać tym, czym była, czyli ruchem na rzecz reformy państwa. Była ruchem reformy państwa, a zgodnie z logiką sytuacji powinna była zaangażować się w walkę o władzę w tym państwie, której skądinąd roztropnie nie chciała. Oczywiście, wątek „sięgamy po władzę” w końcu jednak się pojawił na posiedzeniach Komisji Krajowej, ale dopiero w ostatnich miesiącach roku 1981 jako wyraz frustracji i zaniku poczucia rzeczywistości. Uchwały KK w Radomiu 3 grudnia domagające się dla Związku możliwości kontroli planowanej reformy gospodarki oraz żądanie wolnych wyborów do rad narodowych w końcu 1981 roku i przejęcie przez te władze kontroli nad administracją lokalną oznaczało w istocie żądanie udziału we władzy. Jeszcze dalej poszła KK w Gdańsku na swym ostatnim posiedzeniu w przeddzień ogłoszenia stanu wojennego, kiedy przyjęto uchwałę w sprawie referendum na temat odnowy wszystkich ciał przedstawicielskich i samorządu pracowniczego. Było to myślenie w kategoriach konfrontacji, trzeba jednak pamiętać, jak zauważa Jerzy Holzer („Solidarność” 1980-1981), że obie strony różnie rozumiały słowo „konfrontacja”. Dla władzy była to fizyczna przemoc, dla „Solidarności” strajk generalny i bierny opór w sytuacji wprowadzenia przez władzę stanu wyjątkowego. Dziś zresztą można już powiedzieć, że bez względu na to, jaką strategię wybrałaby „Solidarność”, władza miała dość możliwości, aby móc w tej rozgrywce realizować własną strategię – i rzeczywiście, przywódcy „Solidarności” po pierwszych miesiącach sukcesów mieli świadomość, że ruch pogrąża się w mało istotnych lokalnych konfliktach, choć zdawali się jednocześnie nie zauważać, że władza zyskuje na sile za sprawą zmęczenia społeczeństwa postępującą destabilizacją codziennego życia. Władza bowiem – inaczej niż to ujął jeden z członków KK podczas wspomnianych obrad tego ciała w Radomiu -bynajmniej nie leżała na ulicy, tylko przeniosła się do koszar.
„Solidarność” była wiec zasadniczo ruchem reformy. Gdyby za zakres tej reformy uznać realizację 21 postulatów, to mogło by się zrazu wydawać, że nie sięgała ona głęboko. Tydzień po tygodniu okazywało się jednak, że już sama realizacja owych postulatów wymaga gruntownej, wręcz całościowej reformy systemu (dość wspomnieć kryzys rejestracyjny, sprawę Narożniaka czy zajścia w Otwocku). Machiavelli miał więc niewątpliwie rację, kiedy w Rozważaniach… o możliwościach naprawy państwa pisał, co następuje: Co się zaś tyczy doraźnej reformy instytucji politycznych, o których wadliwości przekonani są wszyscy obywatele, powiem, że przekonać się o tej wadliwości jest łatwo, ale zaradzić jej trudno. Środki zwyczajne okazują się tu bowiem zupełnie niewystarczające, a nawet szkodliwe; należy zatem użyć środków nadzwyczajnych, to jest przemocy i siły oręża, a przede wszystkim trzeba opanować władzę w państwie i móc rządzić nim na swój sposób. Trzeba zdobyć władzę, bo tylko władza ma siłę, a naprawa państwa wymaga siły. Nie można reformować państwa, nie mając władzy. Historia zna co prawda przypadki, w których reforma państwa była skutkiem samej presji na władzę (choćby przywoływane przez Machiavellego secesje plebejuszy w starożytnym Rzymie), ale w państwie realnego socjalizmu reformy były o tyle mało realne, że wymagały od władzy czegoś, co było zupełnie obce jej naturze, a mianowicie samoograniczenia – poczynając od wyjścia z zakładów pracy i umożliwienia ich zarządzania zgodnie z zasadami ekonomii, a nie ekonomiki socjalistycznego przedsiębiorstwa. Warunkiem powodzenia odgórnej reformy było więc podwójne ograniczenie – reformatorskiego ruchu, który nie może naciskać na władzę zbyt mocno, by nie skierować jej na ścieżkę konfrontacji, ale i samej władzy, która też nie wykorzystuje całej swojej siły, by z kolei nie popchnąć ku konfrontacji zdesperowanych liderów ruchu. Jeśli reforma ma być przeprowadzona od góry, po obu stronach kurs muszą wyznaczać reformatorzy. PZPR takich reformatorów u władzy nie miała i jej logika działania w roku 1980 była właśnie makiaweliczna w tym słownikowym znaczeniu. Samą naturą władzy – każdej władzy – jest już to, że niczym nieograniczona będzie rozszerzać swój zakres, jakżeż więc władza komunistyczna uwikłana w bój na śmierć i życie z kierowanym z zagranicy ruchem (tak, tak! to było oczywiste), który dąży do jej obalenia mogłaby zrzec się części swych prerogatyw na rzecz społeczeństwa? Tak zwana „zdrowa część” tegoż społeczeństwa liczyła w końcu nie więcej niż 2 mln, ale nawet w jej szeregach pojawiły się takie wywrotowe pomysły jak „struktury poziome”, które wzbudzały przerażenie w organizacji kierującej się zasadą „centralizmu demokratycznego”, czyli dyrektywami wydawanymi przez wąskie grono decydentów.
Ciągłe zmagania z władzą osłabiały jednak Związek bardziej niż partię – co do tego nawet najbardziej życzliwi obserwatorzy działań „Solidarności” nie mieli wątpliwości. Pewne spektakularne gesty – takie choćby jak marsze głodu czy przyjęte przez ZjazdPosłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej z wezwaniem do walki o swe prawa – maskowały bowiem jego słabnące siły; radykalizm gestów przesłaniał fakt, że Związek coraz częściej musiał władzy ustępować. Powszechnie uważa się – było to jasne nawet wówczas – że momentem zwrotnym był tu kryzys bydgoski, kiedy to milicja wtargnęła na posiedzenie Rady Miejskiej i prowokacyjnie pobiła liderów „Solidarności” regionalnej na czele z Janem Rulewskim. Po powodzeniu strajku ostrzegawczego władza jednak zaryzykowała i nie ugięła się przed groźbą strajku generalnego. Zawarto co prawda kompromis, tak że „Solidarność” nie straciła twarzy, ale było oczywiste, że jest to jej porażka – władza z tego kryzysu wyszła zdecydowanie wzmocniona. Co jeszcze ważniejsze, po kryzysie bydgoskim upadł mit strajku generalnego. Choć decyzja o jego niepodejmowaniu była wówczas podyktowana odpowiedzialnością za kraj, troską o wspólne dobro, patrząc na nią z makiawelicznej perspektywy walki o władzę „Solidarność” popełniła nieodwracalny błąd – pokazała, że brak jej determinacji.
Machiavelli z pewnością poświęciłby temu wydarzeniu wiele uwagi, ponieważ jak żadne inne odsłania ono paradoks „Solidarności” roku 1980. Mówiąc jego językiem można to ująć tak, że „Solidarność” posiadała tę cnotę polityczną, której w ówczesnej sytuacji posiadać akurat nie powinna, brak jej było natomiast cnoty, która wówczas była konieczna. Machiavelli rozróżnia bowiem dwa rodzaje cnoty – virtú w jego toskańskim dialekcie – a faktycznie dwie różne cnoty: inną w przypadku księcia, któremu doradza, jak władzę posiąść i jak ją utrzymać, inną w przypadku prawodawcy, który posiadaną władzę wykorzystuje do naprawienia instytucji republiki. Virtú, cnota księcia – tłumaczone w języku polskim też jako dzielność – jest zestawem pewnych cech charakteru – jest śmiałością, rzutkością, energią, odwagą – jednak nade wszystko umiejętnością dostosowania się do okoliczności, elastycznością, a zatem rozumieniem konieczności. Mając już władzę książę może jej użyć w dobrej lub złej sprawie – jeśli ma cnotę, użyje w dobrej, ale zdobyć jej nie sposób inaczej niż przemocą lub podstępem (można ją jeszcze odziedziczyć, ale to dla Machiavellego przypadek nieciekawy, a tu nieistotny). Na czym wiec polega problem? Machiavelli jak zwykle mówi o tym (w Rozważaniach…) otwarcie: Otóż zreformowanie instytucji politycznych państwa wymaga starań dobrego człowieka i obywatela, zaś objęcie władzy przy pomocy gwałtownych środków wymaga człowieka występnego. Dlatego też nader rzadko znajdzie się człowiek uczciwy, który dążąc do chwalebnego celu, sięgnie po władzę w nieuczciwy sposób; albo też człowiek występny, który po zagarnięciu władzy zechce sprawiedliwie rządzić, czyniąc dobry użytek z tego, co niedobrym sposobem nabył. Otóż to – etos „Solidarności”, który przyniósł jej trwałe miejsce w historii XX wieku i z którego dziś nie tylko jej członkowie są zapewne dumni, w istocie tylko przeszkadzał w rozgrywce z władzą. Mówiąc już bez metafor, naprzeciw „zacieśniającej szeregi” monopartii, która nie wahałaby się użyć żadnego ze środków zalecanych przez Machiavellego w walce o władzę stanął ruch, który programowo miał być jej przeciwieństwem, stąd też takich możliwości sam się pozbawił.
Organizacja i procedury funkcjonowania Związku nie były bowiem ukierunkowane na walkę o władzę; stwarzały jego członkom możliwość aktywnego uczestnictwa i współdecydowania o działaniach „Solidarności”, ale z konieczności zmniejszać musiały jej skuteczność w zmaganiach z monopartią. Dotyczy to przede wszystkim stosunkowo dużej swobody działania strukturom niskiego szczebla, które samodzielnie mogły podejmować decyzje o strajkach, a te z kolei nabierały często znaczenia ogólnopolskiego. KKP, później Komisja Krajowa i Lech Wałęsa osobiście wygaszali wiele takich „dzikich” strajków, co jednak przychodziło z trudem ze względu na prowokacyjne działania władz lokalnych z jednej strony, a ambicje lokalnych liderów „Solidarności” z drugiej, przede wszystkim zaś na ogrom problemów, które można było rozwiązać jedynie dzięki przystawieniu władzy „pistoletu strajkowego”. Kierownictwo „Solidarności” nie mogło więc używać groźby strajku i samego strajku w sposób politycznie racjonalny, czyli ukierunkowany na cele, które Związek sam sobie stawiał – równie często był on wciągany w grę, której stawką były rzeczy drobne, ale angażujące niepotrzebnie jego siły i autorytet. Przy braku sukcesów w szeregach „Solidarności” pojawiły się frustracja i niezadowolenie z dominującej strategii samoograniczenia się – wspomniane wielkie akcje, takie jak marsz głodu miały tyleż zmusić władzę do działania, co uspokoić wzburzone doły, wywierające ciągłą presję na przywódców.
Drugą cechą organizacji „Solidarności” przeszkadzającą jej w prowadzeniu makiawelicznej gry była dość ścisła kontrola kierownictwa przez organizacje związkowe – przywódcy związku nie mieli swobody manewru i nie mogli wykorzystać elementu zaskoczenia przeciwnika, ponieważ większość spraw omawiano przy otwartej kurtynie. Jawność była pryncypialną zasadą Związku, choć też i zdroworozsądkową regułą w sytuacji, kiedy przeciwnik posuwał się chętnie do prowokacji (także przebieg obrad rzekomo zamkniętych posiedzeń ścisłego kierownictwa „Solidarności” znany był stronie rządowej). Co istotne, mimo iż władze robiły, co mogły by skłócić „zdrowy pracowniczy trzon «Solidarności»” z kadrowymi „politykierami”, to z pewnością „Solidarność” była fenomenem i pod tym względem, że nie uległa oligarchizacji; zagraniczni obserwatorzy z uznaniem, a czasem z rozbawieniem obserwowali, jak to nawet w sprawach zupełnie błahych organizacje różnego szczebla decydują w drodze głosowania. Jeśli to porównamy z najsłynniejszą i najskuteczniejsza organizacją rewolucyjną -czyli partią Lenina – to stanie się jasne, dlaczego bolszewicy mogli władze zdobyć, a „Solidarność” nie. Organizacje demokratyczne z natury rzeczy walczą o władzę w demokratycznym otoczeniu instytucjonalnym i w nim są skuteczne. Sama walka o władzę nie sprzyja demokratyzacji, jakkolwiek wtedy, gdy o demokrację walczy sojusz różnych sił, jest ona siłą rzeczy wymuszona.
Mówiąc o etosie „Solidarności” nie sposób tu nie wspomnieć o dokumencie, który jest jedną z wizytówek „Solidarności”. Myślę tu o Etyce Solidarności autorstwa księdza Józefa Tischnera, w której wyłożone zostały wartości, jakim hołdował ruch i jego członkowie. Dalekie są one od tych, które przydatne są w walce politycznej – w istocie są z nimi sprzeczne. Jak bowiem pogodzić „życie w prawdzie” z koniecznością wytwarzania pozorów – blefowania, oszukiwania, niedotrzymywania umów wymaganych według Machiavellego w tej walce? Takie zwroty jak „siła bezsilnych” czy „antypolityczna polityka” – jak tłumaczy się znany esej Vaclava Havla – dla Machiavellego byłyby uciesznymi kalamburami pozbawionymi wszelkiego sensu. A godność ludzka jako podstawa etyki pracy? Jest zupełnie nieprzydatna politykowi, nawet mu przeszkadza, bo każe mu unosić się honorem wtedy, gdy trzeba zacisnąć wargi i pozornie ustąpić, by później mocniej uderzyć. W polityce bowiem, jak uczy Machiavelli, czasem trzeba być lwem, a czasem lisem; kiedy trzeba – lwem, a kiedy trzeba – lisem, a cnota polityczna polega na umiejętności rozróżniania takich sytuacji.
Tym, którzy to potrafią, szczęście – fortuna – może sprzyjać, ale wcale nie musi. Nie można liczyć na jej dobrotliwą przychylność. Tego właśnie dowodzi historia – nieustanne zmaganie człowieka z losem. Słabi się w niej nie liczą, nie odnoszą żadnych moralnych zwycięstw. Mam to silne przekonanie – pisze Machiavelli w XXV rozdziale Księcia – że lepiej jest być gwałtownym niż oględnym, gdyż szczęście jest jak kobieta, którą trzeba koniecznie bić i dręczyć, by ją posiąść; I tacy, którzy to czynią, zwyciężają łatwiej niż ci, którzy postępują oględnie. Miażdżącej sile fortuny człowiek może przeciwstawić jedynie własną cnotę. Ci, którzy jej nie mają, nie potrafią rozpoznać należycie sytuacji i dostosować się do niej, muszą przegrać. Przegrać mogą jednak także ci, którzy zrobili wszystko, by się fortunie oprzeć, bo wygrać z nią nie sposób, jeśli sama nie sprzyja. W roku 1980 fortuna nie sprzyjała „Solidarności”. Być może 13 grudnia nie musiało nastąpić to, co nastąpiło, łatwo można sobie jednak wyobrazić, że krótka historia „Solidarności” skończyć by się mogła w sposób znacznie gorszy. I nie chodzi tu bynajmniej o sowiecką interwencję, ale o taki stan rzeczy, w którym – dajmy na to w roku 1983 -podzielona i skłócona „Solidarność”, licząca sobie teraz ok. 2 mln członków, ugodowa wobec władz, jest tylko cieniem „Solidarności” roku 1980. Przegrywając z władzą w sposób romantyczny i heroiczny, zgodny z polską tradycją niepodległościową, „Solidarność” zostawiła po sobie mit – piękny mit republikański, nieskażony żadnym makiawelizmem, przydatny do legitymizowania działalności podziemnej w latach 80. i niezastąpiony w 1989 roku. Gdybyśmy tego mitu nie posiadali, Polską po roku 1989 rządziłyby zapewne trumny Dmowskiego i Piłsudskiego; mit dziewiczej „Solidarności” stał się mitem założycielskim III Rzeczypospolitej, dał jej „początek”, ale też osadził w tradycji. Paradoksalnie, słabość „Solidarności” roku 1980 stała się więc jej siłą w roku 1989, a fortuna, która w 1981 roku potraktowała „Solidarność” okrutnie, w roku 1989 wynagrodziła to w dwójnasób.
Kiedy bowiem przywódcom opozycji złożono propozycję rozmów przy Okrągłym Stole, „Solidarność” była już pozbawiona owej republikańskiej virtú. Nękane przez kryzys gospodarczy i, rzec można, upodlone koniecznością „załatwiania” najprostszych spraw poprzez „dojścia” i „znajomości” społeczeństwo polskie zwróciło się ponownie w stronę życia prywatnego, tracąc praktycznie zainteresowanie dla spraw publicznych. Tymczasem cnota polityczna potrzebuje praktykowania w przestrzeni publicznej. Nie można też jej praktykować w „konspirze”, bo etos konspiratora, nawet konspiratora opozycji demokratycznej, jest zupełnie różny od etosu obywatela. Etos solidarnościowej konspiracji był etosem elitarnym, dla wybranych, jak przekonuje Bronisław Świderski w książce Gdańsk i Ateny. Z drugiej strony bieda i „okresowe trudności w zaopatrzeniu” sprzyjały – paradoksalnie – rozbudzeniu bardzo szczególnego „konsumpcjonizmu” – udane zakupy, czyli „dostanie” tego, co było potrzebne, dawały satysfakcję, a nawet uznanie w oczach ludzi mniej przedsiębiorczych (pisze o tym Józef Tischner w Nieszczęsnym darze wolności). Społeczeństwo podzieliło się więc na konspiratorów, grupę kibicujących im obywateli (ich wyróżnikiem będzie lektura podziemnej prasy) oraz pochłoniętą sprawami dnia codziennego większość Polaków. Oczywiście, nie znaczy to wcale, by owa większość popierała władze w ich działaniach normalizacyjnych, a później w tzw. „socjalistycznej odnowie”, korzystającej z retoryki sowieckiej pierestrojki. Ale też władza nie oczekiwała aktywnego poparcia, ani wiary w oktrojowane, narzucone z góry niby-reformy, ukrywające w istocie uwłaszczenie nomenklatury. Dominującym nastrojem dekady lat 80. była więc beznadziejność; kto mógł – wyjeżdżał. I na dobrą sprawę nie nastąpiło też żadne wydarzenie, które by owych zjadaczy chleba przerobiło w aniołów. Strajki roku 1988 pokazały, że opozycja jest równie słaba, jak władza, a debata telewizyjna Wałęsa-Miodowicz bardziej chyba niż nadzieję rozbudziła ciekawość społeczeństwa. Było jednak oczywiste, że władze będą musiały ostatecznie przyznać, że w 1981 roku odniosły pyrrusowe zwycięstwo – pokonały „Solidarność”, ale nie mit „Solidarności”.
W tym kontekście propozycja rozmów Okrągłego Stołu była prawdziwie makiawelicznym wyzwaniem. Przywódcy opozycji mieli oczywiście świadomość, że partia nie chce się dzielić władzą, a jedynie odpowiedzialnością, i niektórzy – co zrozumiałe – odrzucili ją, a jej przyjęcie uznali za zdradę. W istocie, jej przyjęcie było zdradą republikańskiego etosu „Solidarności”, tyle że etos ten już nie istniał. Skądinąd należy też zauważyć, że samo zgłoszenie takiej propozycji było również zdradą – zdradą ideałów marksizmu-leninizmu. Przystępując do rozmów Okrągłego Stołu – wydarzenia jakże nietypowego dla polskiej tradycji – usiadły więc obok siebie (obok, a nie naprzeciw, bo stół był przecież okrągły) dwie strony, które grały w tę samą grę. Nie doszło by jednak do rozmów, gdyby „Solidarność” posiadała rzeczywistą siłę i republikańską virtú -gdyby je posiadała władza, takiej propozycji by nie zgłosiła, bojąc się o własną przyszłość, a przywódcy „Solidarności” ani nie chcieliby z władzą rozmawiać, ani nie mogli, bo do tego nie dopuściłyby rzesze szeregowych członków Związku. Tylko mit „Solidarności”, mit 10 milionów, dawał przywódcom opozycji społeczną legitymację do podjęcia rozmów. „Solidarność” w roku 1989 nie była bowiem na tyle silna, aby rząd musiał z nią rozmawiać jak równy z równym; władzy chodziło w końcu przecież tylko o to, by podżyrować zmiany, jakie zamierzała przeprowadzić. Ci, którzy twierdzą, że rozmowy z władzą były błędem, bo tak czy owak zmuszona byłaby ona do rozpisania wolnych wyborów, biorą właśnie ów mit za rzeczywistość.
Rozmowy Okrągłego Stołu, a zwłaszcza cieszące się jak najgorszą sławą rozmowy w wąskim gronie w Magdalence, mogły więc przebiegać według klasycznych reguł negocjacji reprezentantów, w których każda ze stron może się odwołać do argumentu: „ci, których reprezentuje, nigdy się na to nie zgodzą”, ale nie może już straszyć ani interwencją Wielkiego Brata, ani strajkiem generalnym – żadna ze stron nie może grozić drugiej przemocą w takiej czy innej formie. Okrągły Stół jest więc pierwszym wydarzeniem stricte politycznym w powojennej historii Polski, bo polityka – jak to do znudzenia powtarza Bernard Crick, autor peanu na jej cześć (W obronie polityki) – jest właśnie sztuką rządzenia podzielonym społeczeństwem bez użycia przemocy. Sednem polityki są pertraktacje, w wyniku których racje i interesy różnych grup społecznych reprezentowanych przez polityków znajdują swój wyraz w podjętych decyzjach. Tak rozumianej polityce Machiavelli już nie patronuje, ale jego dyrektywy co do skuteczności działania pozostają w nieco rozwodnionej formie aktualne i przydatne. Makiawelizm w świecie polityki, będącej szczególną, bo cywilizowaną formą walki o władzę, byłby jedynie doktryną skutecznego działania, a właściwie nawet więcej niż skutecznego, uczyłby bowiem tego, jak posiadając niewielką siłę zyskać nieproporcjonalnie duże korzyści. I w tym właśnie sensie można mówić o makiawelizmie „Solidarności” w roku 1989 – w wyniku rozmów z władzą a następnie częściowo wolnych wyborów „Solidarność” zyskała znacznie większe wpływy na sprawy państwa niż siła, która ją dotychczas posiadała. Dodać jednak zaraz trzeba, że i obóz władzy odrobił lekcję z Machiavellego; uwłaszczona nomenklatura partyjna zapewniła sobie wpływy na bieg wydarzeń niezależnie od kolejnych przetasowań politycznych, ale to już jednak znacznie wykracza poza temat tego artykułu.
Nie obyło się przy tym bez – skądinąd zasłużonej – przychylności fortuny. Nie chodzi tu bynajmniej o zielone światło, jakie generałowie dostali z Moskwy, ale o ordynację wyborczą. Nie była ona – inaczej niż liczba miejsc w parlamencie obsadzona w wolnych wyborach – przedmiotem szczególnych targów między stronami, tymczasem to właśnie od niej zależało więcej niż się dziś i wówczas wydawało. W roku 1997Studia Socjologiczne opublikowały artykuł Marka Kamińskiego, socjologa zajmującego się teorią racjonalnego wyboru, w którym dowodzi on, że przy mniej lub bardziej proporcjonalnych ordynacjach skala zwycięstwa „Solidarności” byłaby znacząco niższa. Ordynacja większościowa wedle zasady: kandydat, który uzyskał ponad 50% ważnych głosów bierze wszystko, wyraźnie faworyzowała „Solidarność”. Po przeliczeniu głosów z I tury okazało się bowiem, że kandydaci PZPR, jak i ci, którzy te przynależność ukrywali, ubiegający się o mandat w ramach owych 35% miejsc prawdziwie wybieranych, dostali około 20% głosów. Zakres rzeczywistego poparcia dla obozu komunistycznego był więc znacznie większy – Obywatelski Klub Parlamentarny mniejszy o 20% nie mógłby więc sformułować koalicji rządowej z partiami satelickimi i odsunąć od władzy PZPR. Charakterystyczne jest to, że poproszeni przez redakcje Studiów… o komentarz uczestnicy rozmów ze strony władzy (Urban, Reykowski, Kubiak) rozbrajająco przyznali, że sprawami ordynacji nikt sobie głowy nie zaprzątał, i w ogóle bagatelizowali tę kwestię. Być może nie należy jej nadmiernie dramatyzować i pozostawić pisarzom science fiction snucie modalnych historii, ale nie sposób ustrzec się tu przed analogiami historycznymi. Gdyby tak bowiem żołnierz biegnący spod Maratonu padł ze zmęczenia przed zakomunikowaniem wieści o zwycięstwie, albo gdyby Lenin przewożony przez Niemców w zamkniętym wagonie do zrewolucjonizowanej Rosji utknął gdzieś na bocznicy… W wielkich narracjach historycznych takie wydarzenia z reguły się bagatelizuje: nie tak, to inaczej, musiało dojść do tego, do czego doszło, ale Machiavelli nie miałby wątpliwości -fortuna była tu po naszej stronie.
Powiedzmy krótko: w roku 1980 „Solidarności” zabrakło makiawelizmu, który zresztą na niewiele by się jej wówczas zdał wobec nieprzychylności fortuny – czyli geopolityki, ale miała republikańska cnotę, którą szczęśliwie mogła zdyskontować w roku 1989, kiedy samej cnoty już nie miała, wtedy jednak jej przywódcy wykazali się makiawelicznym zmysłem i pochwycili nadarzającą się szansę. Historia „Solidarności” kończy się więc happy endem, ale niepełnym. Jak bowiem uczy Machiavelli, przejęcie władzy to jedna rzecz, a jej właściwe sprawowanie to druga – bez cnoty obywateli republika skazana jest na upadek. Co bowiem dzieje się wtedy, kiedy lud tej cnoty jest pozbawiony? Wtedy, mówi Machiavelli, rządzić musi książę. Rządy księcia – elity, choć mogą być często dla ludu bardziej korzystne niż jego własne, w demokracji sprawdzają się jednak tylko wtedy, gdy poddane są kontroli ze strony rządzonych – do tego w końcu sprowadza się doktryna suwerenności ludu. Nie jest to tak wiele w porównaniu z tym zaangażowaniem, do jakiego Polacy byli zdolni w roku 1980, a jednak to prawo obywatelskie, przez rządzących zwane filuternie obywatelskim obowiązkiem, w istocie jawi im się jako ciężar ponad miarę.
ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W NUMERZE: