Błąd w sztuce | Andrzej Mencwel

O filmie Wołyń Wojciecha Smarzowskiego

DOPRAWDY TRUDNO jest rozstrzygnąć, która ze scen tego filmu jest najbardziej okrutna, gdyż mnożą się one tak szybko, że nie sposób je spamiętać, tym bardziej, że nie ma się na to ochoty. Mnie jednak najmocniej utkwił w głowie epizod z polskim oficerem, który w nieskazitelnym uniformie, lecz bez broni, bo jako parlamentariusz udaje się na rozmowy z dowództwem oddziału UPA. Choć powołuje się na londyńskie uzgodnienia władz polskich i ukraińskich, to zostaje wiarołomnie pojmany i bestialsko zamordowany. Historycy potwierdzają faktyczność tego mordu, choć jego formy nie opisują. „Rozrywanie końmi”, podobnie jak „wbijanie na pal”, mające przecież zamierzchły rodowód pradziejowy, znałem dotąd jako związki słowne, głównie z „ukraińskich” powieści Henryka Sienkiewicza, czyli z Ogniem i mieczem i Pana Wołodyjowskiego. Autor Trylogii, wrażliwy na krwawą rzeźbę ówczesnych bezpośrednio cielesnych zmagań wojennych, detalicznego opisu tamtych barbarzyńskich kaźni nam jednak oszczędził. Filmowo „wbił na pal” Azję Tuhajbejowicza Jerzy Hoffman w swoim Panu Wołodyjowskim, ale kulminację tej operacji pominął; „rozerwanie końmi” owego polskiego oficera pokazał natomiast Wojciech Smarzowski w Wołyniu. Wykorzystał, jak wolno sądzić, wszystkie możliwości elektronicznej symulacji i rozerwane na dwa połcie ciało męczennika trzaska nas w twarz mięsem i krwią. Jedyną zaletą tej sceny jest to, że momentalnie znika z ekranu. Większość widzów zapewne jej nie zapamiętuje, choć kontrast między honorową postawą eleganckiego oficera a przeniewierstwem krwiożerczej bandy, sprowadzony został do groteskowej szkarady. I ja bym pewnie scenę tę wytarł z pamięci, gdyby nie to, że trafiła ona na dziejowy podkład i przypomniała mi teżZarudzie, opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza, które uważam za arcydzieło.

W pierwszych dniach maja 1863 roku Komitet Centralny Rządu Narodowego rozesłał do kółek spiskowców w Ukrainie, głównie w ówczesnej guberni wołyńskiej, manifest nazwany „Złotą hramotą”. Napisano ją po ukraińsku, skierowano do ludu wiejskiego, ogłaszając mu równość praw obywatelskich, wolność słowa i wyznania oraz pełną własność użytkowanej ziemi. Był to zapewne akt najbardziej radykalnej reformy społecznej, na jaką przedstawiciele polskiej insurekcji kiedykolwiek się zdobyli, ozdobnie ponadto drukowany złotymi literami na specjalnym papierze. „Złota hramota” pozostała jednak czynem tylko słownym, gdyż była podwójnie spóźniona: sytuacyjnie – bo rząd carski przeprowadzał już reformę uwłaszczeniową (nadaną w 1861 roku), przeto ukraińscy chłopi nie mieli żadnych powodów, aby razem z „polskimi panami” przeciw niemu występować; historycznie – ponieważ byłaby przewrotowa i wyzwolicielska paręset lat wcześniej, albo gdyby chociaż dołączono ją do Konstytucji 3 Maja. Niczego tak radykalnego, nawet w Uniwersale Tadeusza Kościuszki, jednak nie oznajmiono, a przez poprzedzające „Złotą hramotę” stulecie, pańszczyźniana niewola i jej udręki ciągle narastały, w czym ziemianie polscy współdziałali z samodzierżawiem rosyjskim. Około połowy XIX wieku, w kolonialnych latyfundiach magnackich, chłosta poddanych chłopów była jeszcze zwyczajem.

Nieliczni w środkowej i zachodniej Ukrainie spiskowcy mieli rozpowszechniać wśród chłopów „Złotą hramotę”, aby pozyskać ich do powstańczych wystąpień. Jak się to skończyło, opisuje autor monumentalnego dzieła o Powstaniu Styczniowym: Na południo-zachód od Kijowa, w powiat radomyski, wyruszyła […] agitacyjna grupa Antoniego Juriewicza, złożona z 21 młodych ludzi. Jechali oni od wsi do wsi podwodami, odczytując i rozdając „Złotą hramotę”. Władze carskie uprzedzone o marszu, poleciły chłopom uzbroić się i chwytać buntowników. Dramat nastąpił 9 maja we wsi Sołowijówka. Zatrzymani powstańcy złożyli dobrowolnie broń. Padł wówczas strzał, zapewne za sprawą prowokatora; tłum rzucił się z kijami i kołami na bezbronnych. Zginęło 12 ludzi, 9 pozostałych zabrano w ciężkim stanie do szpitali więziennych (Stefan Kieniewicz, Powstanie Styczniowe, PWN, Warszawa 1972, s. 500).

Historyk jest powściągliwy i scena tej kaźni pozostaje w jego relacji możliwie rzeczowa i nieomal bezosobowa. Dowiadujemy się wcześniej, że miała ona miejsce w guberni wołyńskiej, gdzie w odróżnieniu od Kijowszczyzny liczono też nieco więcej ludności polskiej. Czy w tej małej rzezi lokalnej można widzieć zapowiedź tej masowej rzezi regionalnej, jakiej dokonano na Wołyniu osiemdziesiąt lat później? Oraz dziedzictwo o stulecie wcześniejszej rzezi humańskiej (około 20 tysięcy ofiar), a o dwadzieścia – galicyjskiej (do 3 tysięcy pomordowanych)? Nie umiem powiedzieć, ale jestem przekonany, że kontekst ten trzeba uwzględniać, skoro „rzeź” oznacza specyficzną dla tych stron, poniekąd tradycyjną formę wojenną.

Jarosław Iwaszkiewicz jako pisarz historyczny jest epicko opanowany, jednak w odróżnieniu od historyka – obrazowy i spersonalizowany. W dogasającym dworze Zarudzia, nie mającym odpowiedzialnego gospodarza, bo jego dziedzic o historycznym nazwisku, Józio Dunin, być nim nie chce i nie umie, splatają się związki międzyludzkie i nici spiskowe. Wuj, który został już cukrowniczym przemysłowcem i zaleca siostrzeńcowi towarzystwa akcyjne, zbiera też składki na fundusz powstańczy (zapewne „białych”); jeden z kuzynów jest wysłannikiem spiskowych radykałów, czyli „czerwonych”, a zakłada siatkę, która okaże się jednoosobowa; kuzynki przenoszą ważne wiadomości, gdyż szóstym zmysłem wyczuwają, że już poranek świta. Tylko Fiłaret ma wobec wszystkich tych zabiegów, zapowiedzi i przeczuć stosunek drwiący, ale jest on bratem przyrodnim Józia i jego miejsce w tej plątaninie relacji międzyludzkich, w której wszyscy są jakoś spokrewnieni i spowinowaceni, pozostaje osobne. Coś tutaj dogasa i coś też się rodzi – Józio przybliża swoje zejście z tego świata, Fiłaret żywi się nienawiścią do niego; dla pani matki sprowadza się jeszcze wina i sery, lecz o gotówkę trzeba prosić rządcę; w salonie konwersuje się po francusku, ale gra się też w karty z rosyjskim oficerem i ukraińskim bękartem. Wskazania te zresztą, wobec zwiewnej tkaniny utworu, są zbyt szorstkie, ponieważ Iwaszkiewicz nie tylko intelektualnie i emocjonalnie, lecz także zmysłowo wnika w świat przedstawiany, a symfonii barw, dźwięków i woni nie sposób przecież streścić:W powietrzu trwał jakby sam zapach dawnych spraw, coś jakby swąd spalonych domówi podżeganych pali. Te podżegane pale są zapewne tymi, na które kogoś kiedyś wbijano, bo dzieje tutaj są głęboko złożone i nasycone doświadczeniem pokoleń.

Choć akcja przebiega w maju 1863, więc u początku powstańczych wydarzeń na Wołyniu, to klęska Sołowijówki jest już tutaj znana, a pan Kalikst, spiskowy emisariusz, przybywający z romantycznej jeszcze emigracji, mówi tak: Ale po co my mamy wiedzieć, jak było naprawdę w Sołowijówce? Po co mamy myśleć, że małego Przedzymirskiego zakłuto widłami? To nie musiał być piękny widok i nie możemy sobie nawet tego wyobrazić. Pan wie – zwrócił się do Fiłareta – oni byli wszyscy uzbrojeni, ale nie chcieli strzelać do chłopów. Oni chłopom nieśli złotą hramotę, wyzwolenie i możliwość walki na równych, rycerskich prawach. Oni złożyli broń i właśnie przy tym składaniu broni wszystko się zaczęło. Drożyński był bardzo piękny, taki profil grecki i czaszkę mu cepem roztrzaskali. Nie trzeba sobie tego wyobrażać. Mówi to, jak słyszymy, do Fiłareta, w którym mesjańskie nuty cytowanego poety – Błyskawicują bezcielesne duchy, / Och! Młodziankowie Polski, jej anieli! – wywołują szyderczy śmiech i mściwe zgrzytanie zębów. Zdanie, którym skwituje kazanie Kaliksta brzmi bezlitośnie i proroczo: Echem odezwą się cepy i widły, śmierć i przekleństwo.

Zakończenie jest przewidywalne, ale to nie jest opowieść sensacyjna, lecz historyczna, w której spokojna powierzchnia narracji osłania kłębowisko ludzkich antagonizmów. Kalikst wnosi tutaj „Złotą hramotę” nie po to, by we dworze się nią chwalić, lecz by wśród chłopów ją rozdawać. Nie wiemy zrazu kto z nim pójdzie, lecz domyślamy się, że będzie to Józio, który nie wie, co ze sobą zrobić, a nosił już przecież chłopomańską świtkę. Mesjanistycznie zbawicielskie powołanie skojarzy się w tej parze z poczuciem winy wobec ludu. Wyjdą o świcie, przez rzekę przeprawi ich promem Fiłaret, zaś oni przed zejściem na drugi brzeg utopią w wodzie pistolety, żeby im nie wypaliły jak w Sołowijówce. Fiłaret zachowuje się tak, jakby wszystko przewidział i uosabiał ironię historii – zaraz po powrocie do dworu posyła ukraińskiego sługę do owego rosyjskiego oficera, z którym grywano w karty, donosząc na bezbronnych agitatorów i zalecając, żeby wyprawiono za nimi Kozaków. Nie dowiemy się czy chce buntowników unieszkodliwić, czy też uchronić ich przed chłopską kaźnią, którą poniekąd przepowiedział.

Wiadomo natomiast, że w tym klejnocie polskiej prozy wszystko jest do szpiku kości dziejowo treściwe, gdyż działa w ludziach i to w odruchach intymnych, nie tylko w decyzjach ideowych. Fiłaret, choć prawosławny Ukrainiec, jako przyrodni brat Józia i faworyt nieżyjącego ojca jest domownikiem Zarudzia, ale jego odwiecznych, społecznych szlabanów nie przeskoczy. Ojciec ich obu, Maks Dunin, popełnił samobójstwo z niejasnych powodów, związanych z udziałem w spisku Konarskiego (1835 –1838), o pokolenie wcześniejszym. Rozstał się z życiem niedawno, przed rokiem, gdy dosięgły go nowe powstańcze przygotowania, których bardzo się lękał. Przez całe dorosłe życie natomiast kultywował odwieczny zwyczaj pańskiego „bratania się z ludem” i miał wiele pańszczyźnianych nałożnic. Józio również, choć mdły, bezwładny i chorowity, skorzysta z takiej sposobności, gdy tylko poczuje „wolę bożą”. Możemy z tego wnosić, że barbarzyński ten obyczaj przetrwał drugą połowę dziewiętnastego stulecia. Melchior Wańkowicz wspominał w Szczenięcych latach, iżius primae noctis, czyli pański gwałt rytualny bywał egzekwowany jeszcze na przedwojennym Polesiu, historycy zaś stwierdzili, że pańszczyźniane powinności odrabiano na Spiszu do lat trzydziestych dwudziestego wieku. Jest takie pytanie, na które nie ma dobrej odpowiedzi, chociaż nie jest ono niedorzeczne: ile pokoleń takich gwałtów i upokorzeń trzeba ścierpieć, żeby zapałać żądzą bezwzględnej zemsty? Każdy odpowiedzialny uczony odmówi na nie odpowiedzi, nawet nie poważy się go postawić, artysta jednak, a zwłaszcza pisarz, nie powinien o nim zapominać, chociaż wprost nie musi go stawiać. Iwaszkiewicz wtapia je w szczególną aurę historyczną, rozsnuwaną wokół swoich bohaterów z niezrównanym mistrzostwem.

Józio, główna obok Fiłareta postać Zarudzia, odwiedza pewnego dnia, razem ze swoją ziemiańską, skuzynowaną, oczywiście, sympatią, chatę wróżki Handzi, położoną na leśnym uboczu. Była ona wyróżnioną kochanką jego ojca Maksa, choć nie przyniosła mu potomstwa. Handzia serdecznie i godnie przyjmuje młodych, świadoma szczególnej nad nimi przewagi, wynikającej z wieku i doświadczenia, nie z alkowianej zażyłości. Jest kobietą ciągle piękną i zmysłową, jej obecność żywiej pobudza Józia niż towarzystwo panny Masi, a owiewa ją też nimb wróżbiarki. Handzia z pełną powagą i to parokrotnie mówi młodym, że pan Maks, dość rzadko wprawdzie, bo w miesięcznych odstępach, lecz regularnie ją nawiedza. Pozostaje nadal dla niej tak pięknym, jak był za życia, a co więcej, wzywa ją do siebie: Chodź Hańdziu, chodź!Teraz już dłużej się nie zjawia i w tym wróżka widzi jakiś znak niepokojący, jakby pan Maks nawet po śmierci lękał się kolejnego powstania. Kwestia nie w tym, że młodzi realności tych nawiedzeń nie dowierzają, lecz w tym, że my, uważni czytelnicy, je przyjmujemy. Napisano to bowiem tak kunsztownie, a zarazem zwyczajnie, że idziemy z Hańdzią tam, gdzie ona nas prowadzi.

Tym stonowanym i eleganckim „realizmem magicznym” Jarosław Iwaszkiewicz osiąga najwyższą może bliskość z „ludem ukraińskim” przez sztukę polską zdobytą, choć „szkół ukraińskich” mieliśmy parę. Liczy się do nich nie tylko Zamek kaniowskiSeweryna Goszczyńskiego, ale także Sen srebrny Salomei Juliusza Słowackiego, powieści ludowe Józefa Ignacego Kraszewskiego oraz pejzaże ukraińskie Jana Stanisławskiego i Leona Wyczółkowskiego.Współcześnie, w związku z rzezią wołyńską i nie tylko z nią, zapowiada nam się nowa „szkoła ukraińska”, zdecydowanie bardziej egzotyczna, gdyż niepomna nie tylko tamtych, dawnych doświadczeń, ale także tak współczesnych, jak Leopolda Buczkowskiego, Włodzimierza Odojewskiego i … Jarosława Iwaszkiewicza. Oraz – rzecz jasna – Jerzego Stempowskiego, Józefa Łobodowskiego i całego kręgu paryskiej Kultury.

Nienawiść Stanisława Srokowskiego (Prószyński i S-ka, Warszawa 2015, pierwsze wydanie 2006) przeczytałem z powodu filmu Wołyń, bo na motywach tej książki napisano scenariusz. Znam autora sprzed lat, byliśmy niegdyś pokoleniowymi kolegami, czytałem przeto jego książkę życzliwie i bez uprzedzeń, choć tytuł mnie nie zachęcał. Romea i Julii Szekspir nie zatytułował Miłość i należałoby się trzymać tego przykładu. Tytuły ogólne w utworach artystycznych, Nienawiść podobnie jak Wołyń, budzą pewną nieufność, chyba, że jak Romantyczność są utworami programowymi. Jeśli ta książka i ten film mają otwierać u nas nową „szkołę ukraińską”, to należałoby je przyjmować bardziej surowo niż ja to czynię. Opowiadania z tomu Nienawiść dymią zgliszczami i ociekają krwią, a ich autor pewnie sam znużony opisywaniem okrucieństw, chciał swój cykl opowieści zakończyć dobrze.

Co to jednak znaczy dobrze zakończyć utwór wyraźnie demaskatorski? Na pewno nie chodzi o pocieszenie szczęśliwym zakończeniem, pouczenie katechizmowym przykładem lub agitowanie „słuszną wymową”. Te rodzaje piśmiennictwa, mające zresztą odwieczny rodowód, uprawia się nadal dość potocznie, ale nie włączamy ich przecież do literatury pięknej, inne stawiając jej zadanie, najlepiej określone przez Josepha Conrada jako próbę oddania najwyższej sprawiedliwości widzialnemu światu.Zadaniu temu, mam nadzieję, pragnął sprostać autor Nienawiści, a uwyraźnia to zwłaszcza rzecz w nim ostatnia, stanowiąca poniekąd epilog całości. Dziadek Ignacyjest rodowitym dziadkiem narratora, zasadniczo tożsamego z autorem, który usiłuje tamten zaprzeszły, lecz złowrogi świat widzialny, opowiedzieć z perspektywy ówczesnego dziecka, dziadkiem zauroczonego. Zauroczenie to jest przekonywające, ponieważ dziadek na nie zasługuje, natomiast sprawiedliwość jaką autor oddajewidzialnemu światu na pewno nie jest najwyższej próby. Czy sprawiedliwość wyraźnie niższa pozostaje jeszcze sprawiedliwością? – oto znowu nasuwa mi się pytanie, na które nie mam dobrej odpowiedzi.

Czytając bowiem ten cykl utworów, bliskich sobie czasem, miejscem i zespołem postaci, popadamy nieustannie w konfuzję co do tożsamości tego, kto do nas mówi, więc tego, kto świat ten przedstawia i osądza. Ów przedwojenny, czarujący i zaczarowany chłopczyk, wrzucony w przerażające wirowisko okołowojennych zbrodni, co powinno go zasklepić w autyzmie, przemawia do nas nader elokwentnie frazeologią publicystyczną z przełomu wieków ostatnich. Konfuzja ta, niestety, podważa wiarygodność tych opowiadań, ponieważ w utworach literackich nie jest ona nigdy faktyczna, a zawsze artystyczna. Gdyby miała być faktyczna – wystarczyłyby opisowe protokoły wydarzeń; artystycznie natomiast musi być tak zmyślna, żeby konstytutywne czynniki utworu sobie służyły, a nie podważały się wzajemnie.

Iwaszkiewicz opowiada Zarudzie tak, jakby należało ono do dziejów minionych, nad którymi jednak trzeba ciągle się zamyślać; Buczkowski rwie język, mnoży wielogłosy i potyka się z tożsamością postaci, ponieważ ujmuje świat, który uległ niepojętej katastrofie i w którym wszystko się załamało; Odojewski wielokrotnie złożoną i dygocącą składnią bada głębię dziejowych zaszłości, czynnie skłębionych we współczesnym mu dramacie. Prawdziwi artyści nie piszą aktów oskarżenia ani usprawiedliwienia, lecz pytają bezwzględnie, także dla siebie: skąd to zło? JeśliZarudzie jest opowieścią dziewiętnastowieczną, to Czarny potok i Zasypie wszystko, zawieje… dzieją się bezpośrednio w tej samej czasoprzestrzeni, co Nienawiść, której autor zapomniał, że sztuka działa formą, a nie frazeologią. Nie uważam Srokowskiego za pisarza pomniejszego, miesza on jednak świadectwo dziecka z publicystyczną stronniczością, a z mieszanek takich wychodzi zawsze literatura tendencyjna, czyli pomniejsza.

W ostatnim, puentującym cały tom opowiadaniu, dziadek ważniejszy jest jako rodak, niż jako idol wnuka, ponieważ mówi się tu o dwóch dziadkach, Polaku Ignacym oraz Ukraińcu Petrze, o końcu ich bliskiego sąsiedztwa i prawdziwej przyjaźni, przerodzonej w swoiste braterstwo. Obaj ci starcy są rówieśnikami, przeżyli wspólnie wiele, chłopięctwo i młodość, służbę wojskową, pewnie jeszcze w armii zaborczej, szczęśliwe małżeństwa, a potem śmierć swoich żon podczas zarazy w latach trzydziestych, kiedy trupy przysypywano wapnem i chowano w mogiłach zbiorowych.Łączyło ich niejedno wspólne nieszczęście – pisze autor – bieda, cierpienie i głód, kiedy ludzie puchli i stawali się sini na twarzach, nędza przednówków, czarne godziny wojny, rany odniesione na polu walki, słowem łączył ich wspólny kawał życia (s. 272). Jest to jedyne napomknienie o czasach przedwojennych, wzmiankujące cierpienia, głód i nędzę przednówków, dla wystylizowanego, głównego narratora są to bowiem jedynie czasy szczęśliwego dzieciństwa oraz nieskażonej żadnym złem przyjaźni z Mojsiem i Sławkiem, żeby idylla społeczna była również wyznaniową i etniczną. Nienawiść, która eksploduje podczas wojny, a kulminację osiąga w dzikiej rzezi przeprowadzanej przez zaczadzonych skrajnym nacjonalizmem Ukraińców, nie ma żadnej przeszłości, żadnych dziejowych źródeł, żadnych międzyludzkich precedensów. Wychynęła nagle z piekła i zawładnęła tymi, którym była właściwa, a ci z kolei, zarazili nią swoich polskich sąsiadów. Na pewno jednak nie w tej samej mierze, bo przecież Młodziankowie Polski to zawsze przecież jej anieli, a kto z piekła rodem – dobrze wiadomo od czasów Chama i Jafeta.

Dziadkowie Ignacy i Petr mieszkali na podleśnym uboczu, odosobnienie ułatwiło im zażyłość, mieli ponadto wspólne pasje, myślistwo i pszczelarstwo, a nie dzieliła ich miedza, więc ponad zwykłą chłopskość byli wyniesieni. Podczas kolejnych aktów tamtejszej rzezi najpierw Ukraińcy zniszczyli sadybę dziadka Ignacego i gospodarstwo całej rodziny, zmuszając ją do ucieczki do miasta; potem Polacy, w podobnie niszczycielskim odwecie, spalili domostwo Petra, a gdy Ignacy, niezdolny do życia w miejskiej, pożydowskiej kamienicy, wrócił na swoje domowe, lecz puste miejsce, spotkał równie ogołoconego z domu i dobytku oniemiałego przyjaciela. Obaj ci starcy, nieugięci w swojej woli życia, czy też nie całkiem już przytomni, obiecują sobie odbudowę zniszczonych sadyb i to mnie naprawdę porusza. Ważniejszy jednak jest koniec opowieści, równoznaczny z końcem ich życia. Na miejsce spotkania nadciągają bowiem następni mściciele, a właściwie mordercy, którzy głowę dziadka Ignacego, mimo braterskiego wstawiennictwa dziadka Petra, ścinają na pniu toporem. Petr zaś, w akcie ostatecznej ziemskiej solidarności, kładzie na tym pniu i swoją głowę. Choć nie dowiadujemy się czy i ta egzekucja została dokonana, to wiemy na pewno, że mordercami byli znowu Ukraińcy. Nienawiść wrosła w serca i zatruwała krew pobratymczą – chciałoby się powtórzyć za Sienkiewiczem, gdyby nie brzmiało to jeszcze bardziej wątpliwie, niż w zakończeniu Ogniem i mieczem.

W tym pobratymstwie, zatem braterstwie, dostrzegam też pewien problem, który mogę tu tylko zaznaczyć, bo jego rozwinięcie wymagałoby specjalnego studium. Choć sąsiadów mamy wielu, a stosunki z nimi, jak z Niemcami czy Czechami ponad tysiącletnie, to nie pojawiają się przy nich tak sentymentalne określenia. Co do Niemców niema wątpliwości, ponieważ dzieli nas od nich „1000 lat zmagań”, żeby użyć klasycznego polskiego zwrotu, które dopiero ostatnio stają się współpracą; o południowych naszych sąsiadach mówi się niekiedy bracia Czesi, lecz raczej kpiąco, aby uwyraźnić różność, nie bliskość. Co do Rosjan – Legenda o Lechu, Czechu i Rusiejest wyraźnie polonofilska, bo przywołuje założenie państwa i Gniezna, a brata Rusa bierzemy raczej za Rusina, więc Ukraińca, nie za Rosjanina, czyli Moskala. Jeśli idzie o samych Rosjan, to „braterska przyjaźń ze Związkiem Radzieckim”, mająca cechy rusyfikacyjne, zużyła u nas doszczętnie to słowo. W autentycznej, nie zaś propagandowej, literaturze pięknej nie pojawia się ono chyba nigdy, ani przymiotnikowo, ani rzeczownikowo. Mickiewicz napisał Do przyjaciół Moskali,najbardziej może rosyjskofilski utwór w naszej literaturze i bratnią nazwał w nim szyję Rylejewa dlatego tylko, że dekabrysta ten wyrokiem cara, więc naszego ciemiężcy, został powieszony. Nie przypominam sobie też, aby o braterstwie z Litwinami mówił nam jakiś uzus językowy, choć tworzyliśmy z nimi wspólne państwo przez kilkaset lat. Być może dlatego, że Litwinów przyjmowaliśmy jako równorzędnych partnerów dopiero wtedy, kiedy się spolonizowali. Choć potoczne wizerunki Białorusinów i Słowaków oparte są na prostych stereotypach, to braterstwo z nimi nie zostało odnotowane, chyba dlatego, że uznawanie ich za odrębne narody wyrabia sobie dopiero miejsce w polskiej świadomości. Pobieżny ten rejestr, obarczony koniecznymi uproszczeniami, odnosi się do wyobrażeń o sąsiadach, nie do realnego biegu dziejów. Potwierdza jednak, że wobec Ukraińców mamy jakieś szczególne oczekiwania, nawet pragnienia – właśnie pobratymcze, czyli braterskie. Nawet autor tomu, zbyt wymownie zatytułowanego Nienawiść, w którym nękają nas straszne, upiorne draby o dzikich, zarośniętych twarzach, wilczych oczach i żółtych zębach, ocalałe najwyraźniej z Pożogi Zofii Kossak-Szczuckiej, która w tej chłopskiej czerni widziała tylkołupieżczy tłum i potworną dzicz, kończy swój cykl opowieścią o braterskiej przyjaźni dwóch starców, która wypełniła im życie i sięgnęła poza grób. Niestety braterstwo to zostało tak zabite, że zakończenie, które miało być dobre, okazuje się znowu złe.

Reżyser Wołynia tej akurat opowieści do swego filmu nie włączył, w pisaniu scenariusza oraz realizacji filmu posłużył się jednak metodą podobną i podobne też jakościowo osiągnął rezultaty. Ilościowo natomiast są one tak niepomiernie zwielokrotnione, jak zwielokrotniona jest moc panoramicznego, kolorowego, dźwiękowego, pełnego widzialnych i nieomal dotykalnych ludzkich postaci filmu, w porównaniu z anonimowymi, geometrycznie ułożonymi czarnymi znaczkami na białym papierze. Redukcja pełnego zespołu stosunków międzyludzkich do prostokąta linearnego wydruku, zdaje się być nieprzekraczalnym ograniczeniem każdego utworu literackiego – wielcy pisarze, jak Leopold Buczkowski czy Włodzimierz Odojewski, nieustannie się z nim borykają, wynajdując środki ekscentryczne, a dla czytelnika dojmujące. Film Wojciecha Smarzowskiego mógłby być niezrównaną ewokacją całego tego skrajnie dramatycznego zespołu ludzkiego, gdyby autor nie zawierzył prostocie fabuły oraz ilustracyjnej mocy kamery. Przyjął bowiem, idąc w tym za autoremNienawiści, metodę prezentacji, wywodzącą się raczej z arkusza kalkulacyjnego, niż z dociekliwej wyobraźni.

W zajmującym nas tutaj zakresie polsko-ukraińskim czy też ukraińsko-polskim metodę tę wcześniej zastosował Jerzy Hoffman w swoim filmowym Ogniem i mieczem, chcąc być bardziej sprawiedliwym od Sienkiewicza, który zbuntowane chłopstwo ukraińskie prawie odczłowieczał, czyniąc je bliskim antropofagii. Reżyser rytmicznie, a jednak kalkulacyjnie, prowadził swoją narrację obrazową, aby kończyła się ona dobrze: scena rozbuchanego pijaństwa polskiego dla zrównoważenia furiackiej orgii Ukraińców; bezwzględne egzekucje dokonywane przez rycerzy Wiśniowieckiego, w odpowiedzi na zwyrodniałe zbrodnie Kozaków Chmielnickiego. Chciał niewątpliwie oddać sprawiedliwość widzialnemu światu, ale wyszedł mu tylko nierówny bilans. Podobnie postępuje Smarzowski, pokazuje bowiem z bliska epizod odwetowej polskiej rzezi – jej ofiarą pada również młoda polsko-ukraińska rodzina, której folklorystycznym ślubnym fajerwerkiem cały film się rozpoczyna. Reżyser pokazał to widowiskowo, lecz beztreściwie, bo młodzi niczego sobie nie mówią, jakby nie mieli żadnych problemów, poza detalicznym spełnieniem rytuału. Chociaż w tym, co w nich i najbliżej nich, krył się scenariusz lepszy od tego, który został zrealizowany.

Święto fałszywego pojednania, co prawda nie stanów, lecz nacji, zostało okraszone wiadomościami o różnych formach prześladowania Ukraińców w II Rzeczypospolitej, rozsiewanymi przez banderowskich agitatorów. Tą polityczną aktualizacją Wołyń zdaje się różnić korzystnie od opowieści Srokowskiego, w której erupcja tytułowej nienawiści nie ma żadnej przedhistorii, ani nawet aury dziejowego tła, poza idealizacją przedwojennego dzieciństwa. Jeśli jednak błąd dodawania do siebie epizodów rzezi jest arytmetyczny, to wskazania bliskiego politycznego kontekstu przypominają błąd logiczny. Fałszywa jest bowiem prosta implikacja: jeżeli my „to” – oni koniecznie „tamto”. Polityka władz sanacyjnych wobec mniejszości narodowych i wyznaniowych, zwłaszcza pod koniec II RP i wobec Ukraińców, była fatalna, można ją wiązać z rozwojem integralnego nacjonalizmu ukraińskiego, na który niewątpliwie oddziaływała, ale nie sposób tłumaczyć nią ludobójczych form tej rzezi, której na Wołyniu dokonywano. Ma ona bowiem tak głębokie dziejowe źródła, jak wszystkie poprzednie rzezie, które na tych ziemiach od wieków miały miejsce. Historycy mniej lub bardziej starannie przebadali ich przyczyny i policzyli ofiary. Ale dla artysty czy humanisty powinny one pozostawać ciągle przedmiotem medytacji, jak Sołowijówka dla Jarosława Iwaszkiewicza. Ponieważ pytanie: skąd zło? – nie ma ostatecznej odpowiedzi.

Michalina Łabacz jako Zosia Głowacka, swoją skrajnie trudną i właściwie główną rolę w tym filmie gra świetnie. Frenetyczną miłość do młodego kochanka splata z odwiecznie chłopskim dramatem „sprzedania za morgi”, na dodatek – kochanek jest ukraińskim, pięknym chwatem, narzucony małżonek – polskim osadnikiem, mężem godnym i prawym. Siostra Zosi natomiast wychodzi za mąż za Ukraińca i od ich bajecznie kolorowego wesela rozpoczyna się cała ta opowieść filmowa, w której wszyscy oni wrzuceni zostaną w morderczy dziejowy kołowrót naznaczany przez klęskę wrześniową i jej skutki, okupację najpierw sowiecką z jej fałszem wyzwolicielskim i masowymi wywózkami, potem niemiecką z jej totalnym terrorem i zagładą Żydów, na tych ziemiach bliższą masowej rzezi odręcznej niż anonimowej industrii krematoriów, wreszcie erupcję konfliktów etnicznych, podsycaną przez radykalny nacjonalizm ukraiński, którego teoretycy i praktycy dążyli do czystki etnicznej i w znacznej mierze jej dokonali. To jest bardzo pobieżne streszczenie tej nadzwyczajnej sytuacji dziejowej, ale jak tylko je zapisuję, zaraz uświadamiam sobie, że w tym zakątku ówczesnego świata było to największe może spiętrzenie morderczych, ludobójczych okoliczności. Kochanka Zosi, który uratował ją od wywózki, zastrzeli enkawudzista z powodu gorzały; ukraińscy sąsiedzi, w gospodarskim, rzec można, rewanżu, zarżną jej męża; szwagier zatłucze brata, który w imieniu organizacji nakazywał mu zabójstwo żony, po czym oboje, mąż i żona, padną ofiarami polskiego odwetu.

Zosia wraz z kilkuletnim dzieckiem wszystko to przeżyła, co graniczy z cudem, ale cud ten tym bardziej jest wiarygodny, że to w jej oczach i uczuciach odbieramy znaczącą część całej tej historii. Gdyby reżyser tę osobistą perspektywę, cierpiącej, czującej i kochającej niewinnej ofiary, przyjął dla całego filmu, otrzymalibyśmy dzieło, które zapewne nie mogło by nosić tytułu Wołyń. Parafraza Miłości w czasach zarazy byłaby lepszym rozwiązaniem.

Scena, w której Zosia ze swoim paroletnim synkiem stoi przed ukraińskim patrolem, a od odpowiedzi dziecka zależy ich życie, bo musi ono wysłowić się po ukraińsku, aby nie zdradzić ich polskości, jest w tym filmie, epatującym kolekcją strasznych zbrodni, najbardziej przejmująca. Niestety Smarzowski chciał koniecznie przekroczyć ograniczenia ujmującego subiektywizmu i dał się uwieść pozornemu obiektywizmowi szerokątnej kamery, przedstawiającej łudzące panoramy wydarzeń, arytmetycznie do siebie dodawanych i rzekomo logicznie motywowanych.

Ostateczny bilans tych filmowych kalkulacji jest podobnie niekorzystny, jak opowieści o braterstwie dwóch dziadków Srokowskiego. Co potwierdza oczywistą prawdę, iż domeną sztuki nie jest ani kalkulacja, ani implikacja, zaś zadanie artystów nie polega na sporządzaniu bilansów oraz układaniu sylogizmów. Zadania tego nie należy przecież mylić z zadaniami polityków, publicystów i historyków. Pytanie – skąd to całe zło? – czeka nadal na tego, który filmowo, a więc z mocą działania nieosiągalną dla innych dziedzin sztuki, potrafi je nam uprzytomnić. Jak uczynili to w sztuce słowa Jarosław Iwaszkiewicz, Leopold Buczkowski, Włodzimierz Odojewski.

______________________________________

Wołyń – reżyseria Wojciech Smarzowski, na podstawie opowiadania „Nienawiść” Stanisława Srokowskiego; produkcja: Canal+ Polska, Film IT, Narodowe Centrum Kultury, Narodowy Instytut Audiowizualny, Odra Film, Polski Instytut Sztuki Filmowej, Telewizja Polska, 2016.

Andrzej Mencwel

Skip to content