NIESAMOWITY GOŚĆ – Piotr Augustyniak

NIEPODOBNA pożegnać się z kimś, kogo się nosi w sobie – nie jako wspomnienie, nie jako zacierający się z czasem obraz, ale jako swój inny początek, w którym zaczyna się moje myślenie, ale też moje życiowe zdecydowania, mój trans ku boskości bycia, moje „drugie żeglowanie”. To całe inne moje poza trywialną, nie-wydarzoną, ego-logiczną, otumanioną biegiem codziennych spraw mojością. Nie o pożegnanie więc chodzi, ale o ocalenie od zapomnienia. Bynajmniej jednak nie w sensie upamiętnienia, które oznacza koniec końców odesłanie do muzeum pamięci z etykietą „Cezary Wodziński wielkim filozofem był”. Chodzi o to, co sam Cezary wyczytał w strategii Platona, który podjął próbę unieśmiertelnienia Sokratesa. Oto więc, aby Cezarego przypominać w taki sposób, żeby jego niecodzienna, zarazem fascynująca i niepokojąca myśl mogła dalej inspirować, prowokować i periagogicznie odmieniać. Żeby myśl ta była nadal żywa, żeby nadal – w nas – myślała.

Chodzi więc o to, żeby potraktować odejście Cezarego jako pretekst do jeszcze intensywniejszego spotykania się z pozostawionym przez niego tekstem i z zapisanym w nim myśleniem, czyli z samym Cezarym, w przypadku którego – parafrazując Parmenidesa – tym samym było życie i myślenie. Cezary wciąż żywy i wciąż mający ochotę, żeby być wśród nas, płatać nam filozoficzne figle i zmuszać nas prowokacyjnie do metanoi, do mentalnego zwrotu odwodzącego od codziennego banału bezmyślności.

Przyjaciel i mistrz
Moje pierwsze spotkanie z Cezarym miało miejsce w 2002 roku w dość osobliwych okolicznościach. Studiowałem wówczas filozofię i teologię w Kolegium Filozoficzno- Teologicznym oo. Dominikanów. Wraz z kilkoma zakonnymi współbraćmi zaprosiliśmy profesora Wodzińskiego do poprowadzenia dla nas dwutygodniowego, letniego seminarium na temat filozofii Martina Heideggera. Cezary zwlekał z odpowiedzią na zaproszenie, wreszcie jednak dał pozytywną i tak nasze spotkanie zostało przesądzone. A wraz z nim jeszcze kilka istotnych spraw i – nie boję się tego powiedzieć – kilka ludzkich losów. Bo tak to już było z Cezarym, że Moira rzucała go w miejsca i okoliczności, w których działy się rzeczy niesamowite i to bynajmniej nie jako biernego obserwatora. W tym sensie (choć nie tylko w tym) był bez wątpienia wybrańcem i ulubieńcem bogów.

Kiedy poznałem Cezarego tylko mgliście lub zgoła wcale – wstyd się przyznać – nie zdawałem sobie sprawy z formatu i niecodzienności, by nie rzecz, osobliwości naszego seminaryjnego Gościa. Z trudem umiałem przywołać tytuły kilku jego książek oraz kilka zasłyszanych opinii o filozoficznym prowokatorze i obrazoburcy. O jego żeglarskich seminariach filozoficznych, o jego redaktorskich i translatorskich dokonaniach, o znajomościach z najwybitniejszymi polskimi i nie tylko polskimi intelektualistami, o nieprawdopodobnej ścisłości i przenikliwości jego myślenia oraz wyjątkowości stylu – o tym wszystkim nie wiedziałem nic.

Stanął przed nami tajemniczy Gość, który wciągnął nas w niesamowitą przygodę, w trakcie której dał poznać się z niejednej strony – pozostając do końca nieodgadnionym, ale niezmiennie bliskim człowiekiem. W trakcie seminarium stawał się jednym z nas i takim pozostawał również poza nim – to, że był myślicielem najwyższej światowej klasy nic tu nie miało do gadania. Niesamowity Gość.

W rozmowie-rzece Pomiędzy anegdotą a doświadczeniem, którą dane mi było współprzeprowadzać, Cezary wspomina, że było to dla niego seminarium szczególnej wagi, porównywalne z tym, które prowadził począwszy od 1992 przez kilka lat w Instytucie Filozofii UW, a potem w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN. Nie były to zresztą jego jedyne „mocne” seminaryjne doświadczenia. Nasze spotkania o charakterze seminaryjno – sympozyjnym (w greckim tego słowa sensie) kontynuowaliśmy przez cały następny rok akademicki, przy okazji regularnych przyjazdów Cezarego na Uniwersytet Jagielloński, gdzie objął wówczas stanowisko profesora. Pozostanie dla mnie zagadką, dlaczego wiele razy zapraszano mnie z wykładami do klasztorów i na katolickie uczelnie. W tym drugim wypadku inspiracje były osobowe […] Ale klasztory! […] Przygoda z dominikanami […] po wakacjach przeniosła się do Krakowa, na Stolarską, gdzie miałem nawet własną celę gościnną. Cele klasztoru… Niestety po roku niezapomnianych zajęć klasztornych i pozaklasztornych nadzorcy seminarium nie przedłużyli ze mną współpracy. Przypadek sprawił, że wraz ze mną klasztor opuściło kilku kleryków. Przygoda trwa nadal, ale ma już zgoła inne cele…

Co charakteryzowało nasze seminarium oraz inne seminaria, które prowadził? Co czyniło je czymś osobliwym i wyjątkowym nie tylko w odczuciu prowadzącego, ale i „prowadzonych”? Był to ujawniający się w ich trakcie fenomen Cezarego Wodzińskiego. Fenomen na miarę fenomenu Sokratesa, którego sens Cezary pojął lepiej niż ktokolwiek. Pojął go bowiem poprzez kongenialne, zarazem spontaniczne i w pełni rozmyślne, powtórzenie, a dokładnie – ponowienie. Nie chodziło bowiem o odtwórcze naśladownictwo, ale przywołanie i uaktywnienie nieśmiertelnego Sokratesowego żywiołu, który jest filozofią w sensie źródłowym i paradygmatycznym. A że żywioł ten rodzi się ze spotkania z naiwnymi, ale i plastycznymi głowami i duszami młodych adeptów i aspirantów, seminaria były również dla samego Cezarego niezbędne, aby mógł się jako Sokrates tj. jako myśliciel par excellence wydarzać. Zapewne dlatego tak cenił seminaryjną robotę i z takim zapamiętaniem się jej oddawał.

Siebie jako filozofa – wspominał w przywołanej już rozmowie – i swoich najbliższych relacji z filozofią uczyłem się na własnych seminariach. To w ich trakcie, jako rozwinięcie skrupulatnie przygotowywanych konspektów oraz zapisów toczonych na seminariach dyskusji, rodziły się jego najważniejsze książki i eseje. Gdyby udało się dziś teksty Cezarego rozpropagować i upowszechnić jako zapisy seminaryjnych rozmów, sporów i dyskusji, bylibyśmy świadkami szerokiego i głośnego rozbrzmiewania tej jednej z najbardziej wnikliwych i inspirujących myśli w obrębie polskiej kultury współczesnej. Jego seminaria nie były bowiem tylko akademickimi zajęciami, ale jedynymi w swoim rodzaju interaktywnymi spektaklami, w których dramaturgia splatała się z analityczną finezją, interpretacyjnym polotem i wnikliwością. Seminaria były dla mnie zawsze – relacjonował – „hermeneutycznymi poligonami”, na których próbowałem się z myślami, własnymi i cudzymi […]. Zwykle dążyłem też do konfrontacji. Jako że myśli, choćby i myślątka, najlepiej sprawdzają się i dojrzewają w sytuacji agonu. […] Wtedy ożywają. Albo zdychają. […] Łatka „filozoficznego […] chuligana”… Hmm, pewnie sam sobie na nią jakoś zapracowałem. Nie cofałem się przed dziecięcym „Król jest nagi!”, jeśli nagość biła w oczy. Nie potrafiłem często poskromić ciętego języka… Pokorą nie grzeszyłem… Stawiałem raczej na śmiałość, a nawet ryzyko […] Spotkałem się z opiniami, że konstruuję „kryminalną historię filozofii” albo „awanturniczą historię pojęć”. To pewnie kwestia temperamentu. Bardzo lubię konceptualną dramaturgię. Ciekawi mnie, co i jak „się dzieje”. Lękam się bezruchu i martwoty. Uwielbiam przygody…

Nietzsche u kresu swojej przytomnej wędrówki przez życie powiedział o sobie: nie człowiek – dynamit. Ten dynamit był w Cezarym-Sokratesie w czasie jego seminariów i w trakcie ich samorzutnych, sympozyjnych przedłużeń i rozwinięć. Cezary potrafił ten dynamit podkładać w innych. I lubił się przypatrywać, jak dzieje się TRANS. Sam go budząc, niezwykle się rozpromieniał, kiedy go w kimś spotykał lub choćby przeczuwał. I pielęgnować go w innych potrafił – jak Nikt.

Dynamitem Cezarego był – po grecku rozumiany – logos (a może raczej to Cezary był owego logosu dynamitem), który rozsadza spetryfikowane, twarde jak granit, struktury codziennej bezmyślności. Również w tej najbardziej twardej i zatwardziałej formule, jaką jest bezmyślność naukowego świato-oglądu, pełnego pychy i powierzchownie dobrego (czytaj: naukowego!) samopoczucia.

Skąd się wziął w Cezarym ten logosowy dynamit, uwidaczniający się najwyraźniej w czasie jego seminariów? Trudna to i złożona sprawa. Bez wątpienia jest to fenomen noszący znamiona wydarzania, niecodziennego daru, nawiedzenia przez coś nie stąd. Zwłaszcza jeśli to „stąd” ma cechy „czasu marnego”, pełnego egocentrycznej bezduszności, ideologicznej miałkości i zacietrzewienia, czy techniczno-medialnej bezmyślności, które cechują współczesną Polskę. Był Cezary intelektualnym diamentem, który nie wiadomo skąd wziął się wśród jałowych pól i betonowych bezdroży. A jednak ten samorodny fenomen nie rozwinąłby się i nie objawił bez kilku istotnych spotkań. Też seminaryjnych.

Cezary wspominał, że czas studiów filozoficznych na UW był zasadniczo czasem intelektualnych rozczarowań w konfrontacji z wszechobecną intelektualną miernotą o niewątpliwie pomarcowej proweniencji. W tej sytuacji jedyną filozoficzną przystanią na uniwersytecie były seminaria Krzysztofa Michalskiego, z którym zetknął się wówczas raczej przelotnie acz na tyle intensywnie, że w doświadczeniu tym upatrywał swojej pierwszej filozoficznej inicjacji. Spotkanie to miało po latach ciąg dalszy, kiedy to Cezary stał się jednymz najbardziej barwnych i intrygujących bywalców Instytutu Nauk o Człowieku, założonego przez Michalskiego w Wiedniu.

Wodziński w czasie studiów szukał filozoficznych przystani i portów przede wszystkim poza macierzystym instytutem. I znalazł dwa, które zaważyły na jego intelektualnej przyszłości. Pierwszym było seminarium Barbary Skargi, która szybko dostrzegła w nim swego najwybitniejszego seminarzystę. Traktowała go zresztą wyjątkowo, darząc macierzyńskim uczuciem. Wiosną poprzedniego roku [1981] zapisałem się na wykład monograficzny, który zaanonsowany został w Instytucie Filozofii, ale prowadzić go miała osoba z zewnątrz. Pani Profesor Barbara Skarga. Po raz pierwszy w jej życiu pozwolono jej […] na kontakt ze studentami Uniwersytetu Warszawskiego! […] Wreszcie coś! Odetchnąłem głęboko po trzech latach pustkowia. Pamiętam też, że na pierwszy wykład przyszedłem prosto z kortu, z torbą tenisową na ramieniu. Wyraźnie rozbawiona Pani Profesor skomentowała to natychmiast: „Na kort! W taką pogodę chce pan siedzieć w dusznej sali wykładowej? Niech pan wraca na kort!” […] Zaraz po pierwszym wykładzie zapytałem, gdzie mógłbym posłuchać czegoś więcej […] i jesienią zawitałem do pokoju numer 106 w Pałacu Staszica. […] Zakład Filozofii Nowożytnej [… ]. Hmm… to był zakład historyczny… W tym zakładzie odbywały się seminaria Bronisława Baczki, Leszka Kołakowskiego, Andrzeja Walickiego, a od wielu już lat prowadziła tam swoje seminaria Barbara Skarga. To fakt, że seminarium było zamknięte, dla wybranych. Ale jakże otwierające!

Trzecim i bodaj najistotniejszym doświadczeniem inicjującym w filozofię było dla Cezarego spotkanie z Józefem Tischnerem. Na jego krakowskie seminarium uczęszczał od 1983 roku. Ze wszystkich opowieści i anegdot, którymi Cezary darzył mnie przez całą naszą znajomość nader obficie, temat Tischnera był zawsze na pierwszym miejscu. Trudno mi, pisząc o tym, powstrzymać wzruszenie. Dla Cezarego to Tischner był uosobieniem Sokratesa. Tylko Tischner. Nie wyobrażam sobie, by mógł wypowiedzieć pod czyimkolwiek adresem podobny komplement: W jednym z tekstów zestawiam Tischnera z Sokratesem, a nawet przewrotniej – Sokratesa z Tischnerem, szukając u Sokratesa cech… Tischnerowskich. I ukazało mi się bliskie pokrewieństwo. […] Jak Sokrates, uwodził, czarował „nagim słowem”.

Cezary nie ukrywał, że to właśnie od Tischnera uczył się sztuki filozoficznego uwodzenia. To właśnie Tischnera nazywał Mistrzem. A przecież nie byli zgodni w myśleniu, była pomiędzy nimi różnica na miarę tej pomiędzy Atenami i Jerozolimą. Cezary nie szukał jednak zgody, szukał kogoś, kto był w stanie stawić mu czoła; w konfrontacji z kim musiał wznosić się na wyżyny i siebie samego przerastać. A obok Tischnera nie było takich wielu. Tischner był bodaj jedyną osobą, która go onieśmielała… Każda wypowiedziana w obecności Cezarego wątpliwość odnośnie rangi, czy poziomu Tischnerowskiej filozofii kończyła się mniej więcej tak: Nie, wolnego! Tischner jest poza rankingiem. […] Wskakujesz na taki Sympozjon, gdzie możesz gadać na równi z Platonem, Kantem, Heglem i – jak mawiał Tischner – „nie poniżej Hegla”. […] Tischner został zaproszony na taką „ucztę” – albo sam się tam wprosił.

Tak jak Tischner Cezarego, tak również Cezary – mistrz i przyjaciel – potrafił onieśmielać tych, którzy się z nim stykali. Jak w obecności Sokratesa czuło się przy nim własną głupotę i powierzchowność, które jednak zwykle przechodziły pod jego sokratejskim wpływem w rodzaj umysłowego przebudzenia, mającego wyraźne znamiona wstrząsu. Wielkim był bowiem Magiem (pieszczotliwie „Czarusiem”) i –nomen omen – U-wodzicielem, który – o zgrozo – uwodząc, prowokował do zdrady.

Zdradzaliśmy bowiem za przypominającym taniec Zaratustry przewodem Cezarego to, czemu byliśmy bezmyślnie zaślubieni. Cezary przewodził w tymr ozwiązłym tańcu i teraz, odkąd go już nie ma, chodzi o to, abyśmy w tym tańcu dalej trwali, tj. dalej się w nim transowo pogrążali. Okaże się wtedy, że Cezary, mimo swego odejścia, nadal jest pomiędzy nami, bo unieśmiertelnił się w tym pląsie. Jest bowiem ów pląs boskim żywiołem. Jak pisał Nietzsche-Zaratustra: Tam, gdzie wszelkie stawanie się jawiło mi się boskim tańcem i boską swawolą, świat wolny od więzów, rozwiązły i uciekający na powrót do siebie, jako wieczna ucieczka od siebie i odnajdywanie się na powrót wielu bogów, jako błogie przeciwstawianie się sobie, ponowne nastawanie na siebie i przystawanie do siebie wielu bogów, gdzie wszelki czas wydawał mi się błogim szyderstwem z chwili, gdzie samą wolnością była konieczność, która błogo igrała z bodźcem wolności (Fr. Nietzsche, Tak rzekł Zaratustra, Warszawa 1999, s. 253 – 254).

Tańczy teraz Cezary, spleciony braterskim uściskiem z Sokratesam, Zaratustrą i ks. Tischnerem, gdzieś na Wyspach Szczęśliwych. Tańczy Zorbę. A sekretem tego tańca jest to, że Wyspy Szczęśliwe nie są gdzieś TAM, hen, po drugiej stronie morza, którym jest życie i świat, ale TUTAJ. Nie w zaświatach więc, ale NA morskich, bez-kresnych obszarach i przestworzach świata.

Cezary tańczy teraz inaczej niż dotąd – bo teraz tańczyć może tylko w nas i nami, o ile świat chcemy zobaczyć jako morze i wypłynąć na nie. Jak przejmująco pisał Cezary w swoim Odysie Gościu: Itaka-cel, owa Wyspa Szczęśliwa, to koniec końców (cel celów) sama wędrówka ku niej, żegluga bez możliwości zakończenia. Celowo bez-celowa.

Ostatnie przesłanie Cezarego-Mistrza (które dotarło do mnie w słowach, których nie jestem w stanie przywołać w dosłownym brzmieniu – zbyt są intymne i dosadne zarazem): jedynym życiem wiecznym, jedyną nieśmiertelnością jest logosowy TRANS na wskroś aporetycznej zagadki świata. Na wskroś jego wiecznej, nieśmiertelnej, fascynującej i zarazem niepokojącej tajemniczości. Zaświaty to zmora, trzymać się trzeba transowo TEJ strony. I trzyma się jej Cezary nadal.

Najbardziej niesamowity polski filozof
Jeśli chodzi o tak specyficznie po Platońsku rozumiane upamiętnienie Cezarego Wodzińskiego, zadanie jest o tyle prostsze niż w przypadku Sokratesa, że Cezary sam zaklął swój logosowy TRANS w literę i frazę pisma. I można go dzięki temu w jego pismach spotykać jako żywego i – co na jedno wychodzi – wciąż myślącego. Cezary był bowiem i pozostaje żywo-myślący. Żywo, choć niespiesznie i z całą pewnością niepochopnie.

Pisma te są tyleż mnogie, co posiadające unikatowy ciężar… gatunkowy. W tym sensie przede wszystkim, że stanowią one osobny gatunek. Gatunek jedyny w swoim rodzaju. Gatunek wyróżniający się stylem jak i ciężarem myślenia. Wyjątkowej wagi rozprawy o Heideggerze, wyjątkowej urody i jasności eseje filozoficzne, wyjątkowej odwagi, ba, śmiałości odczytania fenomenu jurodiwych i transu Dostojewskiego, przemożnie (prze-ważnie) intensywne podróże ku greckim źródłom i sensom nieśmiertelności. Nie miejsce i czas, aby szczegółowo wyliczać i analizować tych kilkanaście książkowych tytułów. Wielkie to dzieło.

Ale tak jak to z wielkimi dziełami bywa, najłatwiej będzie zasalutować przed nim, pięknie i okazale prezentującym się w domowej bibliotece, i pozwolić mu się tam spokojnie zakurzyć i zszarzeć. Im większe dzieło, tym większe jest to niebezpieczeństwo, i dlatego potrzebna jest długodystansowa i konsekwentna mobilizacja.

Zadanie jest oczywiste: czytać i zachęcać do czytania Wodzińskiego. Pytanie jednak o sposób realizacji tak postawionego zadania, w szczególności zaś o determinację uczniów i przyjaciół. Pragnę postawić tę kwestię z całą mocą, bo od tego zależy, czy Cezary – pomimo i na przekór śmierci żyw i do życia gotów – zostanie ostatecznie pogrzebany, czy też otrzyma szansę, by tańczyć nadal w nas i z nami jako „nasz”logos.

Nie mam wątpliwości, że profesor Wodziński jest jednym z najwybitniejszych polskich filozofów ostatnich dziesięcioleci (jeśli tylko). Mówiąc to, widzę już zniesmaczone miny oponentów i konkurentów Cezarego, widzę ironiczne uśmiechy zawistników i wzruszenia ramion niedowiarków. Pytam zatem, jak wiele polskich projektów filozoficznych dorównuje zarówno pod względem wagi problemu, jak i głębi wglądu oraz jakości wykonania wieloletnim zmaganiom Cezarego z problemem zła epifanicznego oraz jego, rozpisanemu na wiele etapów, od jurodiwych zaczynając, a na Odysie kończąc, projektowi antropologii apofatycznej (żeby wymienić dwa projekty najbardziej „flagowe”)?

Cezary był świadom swoich dokonań, zdawał sobie jednak również sprawę, że były one możliwe dlatego, że stał się narzędziem w rękach logosu. Dzielnie znosił więc brak należytego odzewu.Wiedział, że czas jego książek przyjdzie… z czasem. Zgodnie z nieprzewidywalnymi kolejami logosu. Czy może się to jednak stać samo, bez naszego udziału? Czy czuję się niedoceniony? Nie. […] Przeciwnie, czuję się niezasłużenie uprzywilejowany. „Stanowczo przereklamowany”, jak powiedział(by) Gombrowicz. […] Rzekłbym tak: chodzi o spoufalenie z językiem. […] Miast poczucia niedocenienia mam poczucie – dobrze: miewam – że język bierze mnie w posiadanie. […] Mam poczucie poddaństwa, które łączy się ze spokojem, ba!, z ufnością oddania się możnemu protektorowi. […]. To doświadczenie dyktatu. Dyktanda. I poczucie bezpieczeństwa. Jeśli moim protektorem jest język – rad bym temu słowu nadać pojemne greckie znaczenie logosu – to nic złego nie może mi się stać. […] I nie przeszkadza mi spać resentymentalny żal, że Rosjanie nie mają monografii Szestowa, że Niemcy mają pełną księgarnię marniutkich książek o Heideggerze…

Wybitność, a może raczej niesamowitość – słowo „wybitny” jest w wypadku Cezarego nazbyt ugrzecznione i konwencjonalne – jego intelektualnej biografii nie sprowadza się li tylko do fenomenalnych książek i seminariów. Wspomnieć należy przynajmniej o kilku jego projektach i zaangażowaniach o charakterze trans- albo zgoła pozaakademickim.

Pierwszym (tak w sensie czasowym, jak istotnym) jest Aletheia, czasopismo, z początku podziemne, wydawane na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, które Cezary założył i redagował. Skąd pomysł podziemnego pisma filozoficznego? Powodów było kilka, wśród nich również prosta sprawa, by robić swoje bez względu na okoliczności. Ale najpoważniejszą kwestią była nieobecność naszych filozofów z emigracji. O ile prace Kołakowskiego […] były dość znane […], o tyle książki Baczki, Baumana, Pomiana pozostawały całkowicie niedostępne. Wyszli nagle z domu i wszelki słuch po nich zaginął! Aletheia tworzyła nie tylko nową jakość w polskiej humanistyce, wypełniając dotkliwą lukę, ale była też trampoliną umożliwiającą Cezaremu kontakt z wielkimi nieobecnymi tamtych czasów. Jego paryskie spotkania z Krzysztofem Pomianem, Elżbietą Toruńczyk, Ewą Bieńkowską, Aleksandrem Smolarem, czy z samym Jerzym Giedroyciem…

Trampolina Alethei rzuciła Cezarego również w inne miejsca istotne dla światowej kultury. Wśród nich były Targi Książki we Frankfurcie nad Menem, gdzie z całą mocą ukazały mu się proporcje pomiędzy kulturą zachodnią (której częścią była polska emigracja), a PRL-owskim zaściankiem. Doskonale ilustruje to jedna z moich ulubionych anegdot Cezarego: Wśród licznych gości zaglądających do stoiska „Kultury”, gdzie przy stoliku zasiadali monumentalnie Jerzy Giedroyc i Zofia Herz, znalazł się nagle pijaniusieńki szef LSW „Czytelnik”. Podczas przywitania ledwo widział na oczy i Xięcia też odruchowo cmoknął w rękę. Xiążę odebrał to bez mrugnięcia jako należny hołd reżymowego wydawcy.

Trampolina Alethei po 1989 roku rzuciła go też do telewizji, gdzie po epizodzie rozmów Alethei (godzinne rozmowy zespołu redakcyjnego Alethei z Barbarą Skargą, Józefem Tischnerem, Andrzejem Walickim), stanowiących – jak to określił po latach – swoisty anty-talk-show, powrócił jako współpracownik kultowego „Ogrodu sztuk”.„Ogród” miał ambicję być telewizyjną promocją języka, czy raczej języków zgoła nietelewizyjnych. […] Język, który nie jest pospieszny i nie krępują go żadne nowiny ani sensacje. Język, który chce być raczej pytaniemi życzliwym wysłuchiwaniem aniżeli opowiadaniem i odpowiadaniem. Był w moim przekonaniu „Ogród sztuk” ucieleśnieniem takiej kultury, w jakiej Cezary pragnął przebywać i tworzyć.

Długo by wymieniać wszystkie trans-akademickie inicjatywy i przygody Cezarego. Trudno jednak w eseju pisanym w tak tragicznych okolicznościach jego odejścia, zmieścić całe jego życie. To, czego nie może jednak zabraknąć, to słowo „przyjaźń”, które było kluczem do tych wszystkich przedsięwzięć i było też ich owocem. O jednej z nich koniecznie muszę wspomnieć: o wieloletniej przyjaźni z Zygmuntem Baumanem, którego Cezary bodaj jako pierwszy w Polsce odkrył jako genialnego teoretyka nowoczesności, dosłownie „gnębiąc” jego ideologicznych oszczerców i prowadząc z Baumanem przez lata intensywną, zrazu przede wszystkim epistolarną, wymianę myśli.

Księga Baumana [Nowoczesność i Zagłada – przyp. P. A.] – relacjonował – stała się dla mnie od razu wielkim wyzwaniem– filozoficznym– porównywalnym jeno z wyzwaniami […] pism Heideggera czy Levinasa! […] Nie miałem– i nie mam do dziś – najmniejszych wątpliwości, że stoję wobec wielkiego wydarzenia intelektualnego, na miarę kluczowego dla XX stulecia doświadczenia. […] w marcu 1993 poszedłem – bez namysłu – na wykład Zygmunta Baumana w IFiS PAN […]. Riposty autora na pytania były tak celne, że przekonałem się, iż […] siła rażenia myśli Baumana jest równie wielka na piśmie i na żywo, a to zawsze budziło mój szacunek. Po wykładzie wręczyłem autorowi gotową już, acz niewydrukowaną recenzję książki – no i zaczęło się! Trwająca dekadę, pasjonująca – to mało powiedziane – korespondencja…

Filo-log
Jedno ze spotkań z Cezarym, które wciąż do mnie wraca, miało miejsce na przełomie 2003 i 2004 roku. Kończyłem właśnie studia filozoficzne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Krakowskim zwyczajem błąkaliśmy się nocą po Kazimierzu niekończącym się szlakiem knajp, kawiarni i pubów, gdzie Cezary uczył nas zachwytu dla bełkotu jako drugiej strony logosu. Zaczęła się ta lekcja od jego uwagi pod adresem swoich młodych przyjaciół i towarzyszy, którzyśmy popisywali się przed nim (dość nieporadnie), usiłując na żywo „filozofować”. Cezary na to: „jaki PIĘKNY BEŁKOT”.

Język, w którym rozumna jasność miesza się z bełkotem – to było jedno z największych filozoficznych zadziwień Cezarego. I to ono, w moim przekonaniu, pozwala najlepiej zrozumieć, z jakiej rangi myślicielem mamy do czynienia. Rozumno-bełkotliwy logos fascynował Cezarego jako inna nazwa doświadczenia. A przywołane doświadczenie to świat, czyli owo okalające nas i unoszące morze, nazwane przez Heideggera byciem.

Wedle Cezarego język (logos) i doświadczenie (bycie) stanowią jedno. A więc nie ma doświadczenia pozajęzykowego – nie ma bycia, które się nie jawi. Doświadczenie (bycie) wydarza się tylko w języku i jako język. Szukać doświadczenia (bycia) można więc tylko w logosie, który jest jego wyrazem i rozbrzmieniem.

Dlatego właśnie tak istotna była dla Cezarego meandryczność i aporetyczność języka. Gdyby nie ona, doświadczenie byłoby oczywistością. Język wyłącznie rozumny i klarowny pociągałby za sobą zupełną klarowność i bezproblemowość świata. A to przecież nie-dorzeczność. Świat – wracam do motywu morza – był dla Cezarego tajemnicą, zagadką, z grecka pojętą aporią. Aporetyczny świat, wyrażający się w na poły klarownym, ale w istocie bełkotliwym, aporetycznym, meandrującym języku – to był prawdziwy TRANS Cezarego. Ku owej aporetycznej skrytości, będącej „wewnętrzną granicą” doświadczenia, wiodły Cezarego, splecione w nim w jedno, Thanatos i Eros.

Jest to jeden z najważniejszych kluczy, kto wie czy nie najważniejszy, do zrozumienia zasadniczego projektu, który z wielką konsekwencją i zaangażowaniem realizował, rozpisując go na różne pomniejsze etapy i problemy. Nazwałbym ów projekt wsłuchiwaniem się w język-świat. Bardzo skupione, wytrwałe trwanie przy wszystkich niekonsekwencjach, nieciągłościach, zapętleniach czy przejęzyczeniach języka, które to trwanie jest jedyną drogą do zapadnięcia się w zagadkę świata.

Wychodzi tu na jaw osobliwa, rzekłbym, medytacyjna, natura jego myślowego rękodzieła, które zresztą miało znaczenie dosłowne – Cezary myślał pisząc, a jego pisanie było od-ręczne. Dopiero potem musiał to, co od-ręcznie pomyślane, powierzać bez-dusznym, mechanicznym nośnikom.

Cezary wytrwale szukał dla swego rękodzieła odpowiedniego warsztatu. Szukał domostwa, w którym jego myślenie mogło trwać w należytym skupieniu i znajdować stosowny dla siebie wyraz. Znalazł to miejsce w sercu krainy mazurskich jezior i lasów. We wsi Ublik. Przed starym domem, w niemałym stopniu wyremontowanym przez Cezarego własnymi rękami, stoi napis: Rękodzieło jest rzadkie i drogocenne. Jest to cytat z Heideggera – największego zdaniem Cezarego myśliciela nowoczesności, najintensywniej przez niego studiowanego. Ublik połączył go z Heideggerem ostatecznie. Był jego własną Hütte – odpowiednikiem chaty Heideggera w Schwarzwaldzkim Todtnaubergu. Cezary miał nadzieję, że znajdzie tu warsztat dla siebie, ale też stworzy miejsce gościnne dla przyjaciół, szukających kontaktu z żywym myśleniem. Gdyby nie Ublik, nie powstałby z pewnością jego Kairos. Filozoficzno-poetycka opowieść o wizycie w Heideggerowskiej chacie Paula Celan i o ich milczącej rozmowie. Niestety choroba nie pozwoliła jego chacie w pełni wybrzmieć. Miejsce to urokliwe z całą dwuznacznością uroku i uroczyska, jakim jest Ublik z pałacem pruskich junkrów w tle, który w czasie wojny służył formacjom SS za miejsce zjazdów i szkoleń. Z widokiem na ów pałac stawiał Cezary ostatnie pytania o nazizm jako zło epifaniczne i jego – przeczuty przez Heideggera, mrocznie w ów narodowo-socjalistyczny projekt uwikłanego – związek z nowoczesnością, w której i my żyjemy. Z widokiem owego pałacu konfrontowała się przepastna biblioteka Cezarego, zaaranżowana na poddaszu domu.

Okna mojego warsztatu to, z jednej strony, dzika łąka aż po odległą ścianę puszczy, a z drugiej – jezioro otoczone nieregularną ramką lasu. Widzialnymi punktami orientacyjnymi są trzy stare cmentarze. Nie planowałem swojej Hütte. Po części cierpliwie, po części niecierpliwie – nabudowałem się w życiu więcej, niż namyślałem – czekałem, aż mnie odnajdzie. Teraz jestem jak ten kamień Arystotelesa, który rzucony do góry, spadał potem z coraz większą prędkością, bo się cieszył, że zbliża się do swego naturalnego miejsca. Ja już spadłem i ciągle się cieszę.

Rękodzieło ublickiej chaty to nie tylko myśl Cezarego, ale i – wielce ceniona przez niego – ceramika, grafika i malarstwo Justyny Góreckiej, jego żony, która heroicznie opiekowała się nim w czasie jego choroby.

Cezary najintensywniej doświadczał (świata), obcując z najbardziej „ciemnymi” dziełami filozoficznej tradycji. Heidegger i Platon nade wszystko, a obok nich Nietzsche, Hegel, Dostojewski, Mistrz Eckhart, Heraklit i wielu, wielu innych. Miał przekonanie, że doświadcza na kartach lektur żywej rozmowy ze swoimi poprzednikami. Mimo tej żywej relacji Cezary nie czytał ich jednak i nie brał na warsztat swego rękodzieła przede wszystkim po to, aby dyskutować ich racje, teorie czy poglądy. Cezary nie z tym bowiem chciał przede wszystkim obcować. I dlatego też nie czuł się historykiem filozofii. Potrzebował ich dzieł, ich teorii, poglądów etc. jako najbardziej nieprawdopodobnych i oszałamiających porywów języka. Języka, czyli ujawniającego się świata. Tu Cezary czerpał życiową i duchową siłę, tu był u źródła, to zagłębiał się w meandrycznym nurcie bycia. I zapewne dlatego mówił o sobie, że jest (nieklasycznym) filo-logiem.

Innymi słowy, Cezary konsekwentnie przykładał się do tego, żeby nie uprawiać nauki, ale oddawać się filozoficznemu rękodziełu, które nie usuwa problemów poprzez ich rozwiązywanie, lecz związując z nimi myślenie, ukazuje zasadniczą problematyczność świata vel bycia.

Cezary, wielki filo-log, chciał słyszeć sam język, chciał w ten sposób wniknąć w meandry i tajniki bycia. Był to mistyczny rys jego myślenia. Pamiętam wizytę w jego przedublickim domu w Nieporęcie pod Warszawą, gdzie oglądaliśmy pisane przez niego ikony i rozmawialiśmy do białego rana o naturze mistyki, która nie była dla niego wyjściem poza język, ale ekstremalnym wkroczeniem na jego mroczną, nieprzekraczalną, meandrującą granicę.

Ta niezwykła zażyłość z językiem miała odzwierciedlenie w jego translatorskiej aktywności, przede wszystkim na niwie niemczyzny, a jeszcze bardziej języka rosyjskiego. Cezary przekładał kongenialnie eseje i wykłady Heideggera (wraz z uczniami ze swego pierwszego seminarium przełożył monumentalne wykłady o Nietzschem) oraz prace filozofów rosyjskich. Ale największym jego translatorskim „wyczynem” jest dokonany ostatnio (w czasie straszliwej choroby, która go ostatecznie zabiła) przekład Braci Karamazow. Cezary planował ciąg dalszy, przekładIdioty, ale na to logos, którego czuł się sługą, już mu nie pozwolił.

Przekład Dostojewskiego zaczął powstawać zrazu w celach dramaturgicznych. Był pokłosiem przyjaźni z Januszem Opryńskim, który, planując wystawienie Braci Karamazow na deskach lubelskiego teatru, poprosił Cezarego o przekład. Jego przygoda z teatrem to dla mnie zagadka, bo pamiętam jak zawczasu mówił mi o swoim dystansie od żywiołu teatralnego widowiska. Był to jednak dystans pozorny, bowiem sam był wyjątkowym aktorem i zarazem reżyserem swych dopracowanych w każdym detalu wykładów. Jego myśl, jak już wspominałem, cała była dramaturgiczna. Nic więc dziwnego, że w stosownym czasie teatr sam Cezarego odnalazł.

Cezary chciał słyszeć sam język, a nie – jak to zwykle robimy – za pośrednictwem języka kogoś, kto się nim posługuje, „jego” koncepcje, „jego” tezy, „jego” pomysły, rozwiązania i odpowiedzi. Chciał usłyszeć mowę samego języka-doświadczenia, wypowiadającego się tyleż za pośrednictwem, co pomimo tego, kto się nim posługuje. Jest w tym, jak sądzę, niezwykle istotne przesłanie dla nas, tak zaprzątniętych sobą, tak skoncentrowanych na swoim ego i w konsekwencji tak jałowych w naszych domysłach i dociekaniach na temat siebie i świata. Dla Cezarego ego było li tylko formułą gramatyczną. Częścią struktury języka lecz nie jego przesłania. Poza gramatyką był trans życia-logosu, obywający się bez ego. I dlatego wielką jest ta myśl prowokacją dla nowoczesnego, z istoty swej egotycznego, obrazu świata, dla jego politycznej poprawności, dla jego ksenofobii, dla jego świętego spokoju. Lecz jakże ozdrowieńcza, jakże uwalniająca!

Myśliciel czasu marnego
Mamy przed sobą postać najbardziej niesamowitego polskiego filozofa. Czy chodzi jednak o sarkofag, na którym wypiszemy to złotymi zgłoskami? Czy raczej o to, żeby ta niesamowitość zaczęła zapładniać polskie głowy – tak otumanione bezmyślnością, polityczno-medialną gadaniną, profanującą, bo instrumentalizującą, niesamowite medium języka; tak zwiedzione i zaczadzone ideologicznymi populistycznym nad-używaniem i z-używaniem słowa.

Niech mi Cezary wybaczy ten patetyczny ton. Sam nie miał wszak wątpliwości, że te beznadziejne językowo-społeczne bagniska i mielizny należy traktować bezceremonialnym i bezlitosnym śmiechem. Śmiechem Zaratustry, śmiechem Gombrowicza. Cezary wyraził to przekonanie najpełniej w liście do Janusza Palikota, jednego ze swych najbliższych przyjaciół, wydanym w formie książki pod tytułemKapłana Błaznem.

Ten mistrz słowa, ten miłośnik logosu wraz z jego bełkotliwymi rubieżami i bezdrożami, niczego tak nie znosił jak polskiego bełkotu. Paradoks? Chyba pozorny. Czym innym jest bowiem bełkot jako swoista hybris porywającego się na niemożliwelogosu. A czym innym jest ten nasz polski brak szacunku do słowa, jego plugawienie i molestowanie, szkalowanie i trywializowanie.

Cezary kochał logos i był przez niego kochany. Nie inaczej z polszczyzną, która – jak wyznał kiedyś – jest jego jedyną ojczyzną.

Cezary, ironicznie i bez patosu upominający się o wagę i powagę słowa, jest filozofem polskiego „czasu marnego”. Ukazującym jego biedę i prowokującym do jej przezwyciężenia.

W jaki sposób? Cezary – uchylmy rąbka tajemnicy ukazując nieco inne, bardziej „ludzkie” oblicze „nieludzko” boskiego mistrza – bardzo lubił piosenki Marii Peszek. Lubił szczególnie powtarzać za nią: „róbmy dym”. Róbmy dym, podkładajmy dynamit, przywracajmy wybuchową moc słowa, wyśmiewajmy nadęte i kłamliwe banały. Bawmy się przy tym świetnie, śmiejąc się z siebie samych.

Jedną z ostatnich „zadym” Cezarego było powołanie do życia Fundacji na Rzecz Myślenia im. Barbary Skargi. Stworzył tę instytucję w dwóch celach: pieczy nad spuścizną Skargi oraz promocji filozoficznego myślenia, czego wyrazem jest doroczny konkurs na esej filozoficzny. Promocja filozoficznego myślenia w Polsce jako być może jedyna droga do przetrwania polskiej, autentycznej kultury. Kultury słowa myślącego i niezależnego od ideologiczno- politycznych mielizn. Inicjatywa Cezarego, jako powstała w przededniu „dobrej zmiany”, zyskuje tylko na wyrazistości i doniosłości, świadczącej o jego wyczuciu polskiego kairosa.

Do zobaczenia w Grecji
Największą miłością Cezarego była starożytna Grecja. Fascynacje myślą rosyjską i niemiecką do Grecji prowadziły i w Grecji się spotykały. Ta perspektywa jest obecna od pierwszych słów tego eseju. Na koniec chcę ją jednak mocno zaakcentować. Pamiętam jedną z ostatnich wizyt w Ubliku. Na odjezdne powiedział mi wtedy melete thanatu – słowa wypowiedziane przez Sokratesa w Fedonie, charakteryzujące filozofię jako ćwiczenie się w śmierci. Nic bardziej greckiego tj. filozoficznego.

Żadnej w tym pogardy dla życia, żadnego eskapizmu. Żyć najintensywniej to przecież żyć nieustannie w pobliżu śmierci. Nie inaczej z myśleniem. Myśleć odważnie i głęboko to myśleć życie w jego intymnym związku ze śmiercią – śmierć w jej nieuniknionym związku z życiem. I w tym myśleniu doświadczać życia jako nieśmiertelnego.

Cezary odszedł, ale w przeciwieństwie do nas – jako NIEŚMIERTELNY, bo zatracony w TRANSIE logosu, który jest samym światem; zatracony w transie greckiej BOSKOŚCI. Do zobaczenia Czarku, widzimy się w Grecji. Nie w zaświatach, nie potem, lecz w kairosowym teraz.

_____________________________________________

Piotr Augustyniak (1977) – filozof, eseista, tłumacz. Wykładowca Uniwerytetu Ekonomicznego w Krakowie. Autor m.in. „Inna boskość. Mistrz Eckhart, Zaratustra i przewyciężenie metafizyki” (2009); „Istnienie jest bogiem, ja jestem grzechem. Rozprawa o teologii niemieckiej, Mistrzu Eckharcie, Lutrze, wolnych duchach i boskiej woli” (2013); „Homo polacus. Eseje o polskiej duszy” (2015)

Dodaj komentarz

Skip to content