MIĘDZY MITEM A HISTORIĄ. O kształtowaniu pamięci zbiorowej w Polsce – Edmund Dmitrów

W OBRAZACH przeszłości przechowywanych w pa­mięci zbiorowej mieszają się ze sobą wyobrażenia o różnym charakterze, układając się w opowieści, które są bardziej historią lub bardziej legendami al­bo mitami – zależnie od tego, na ile zgadzają się z faktami, interpretacjami i ocenami ustalonymi przez profesjonalnych badaczy, a także, przez kogo, jak i po co  są  one  opowiadane.  Dzieje się tak rów­nież w domenie oficjalnych instytucji, zajmujących się kształtowaniem wyobrażeń o przeszłości. Jak to wyglądało w Polsce  realnego  socjalizmu?  Co pod tym względem zmieniło po przełomie  1989? Jakie mity były upowszechniane? Jakich funkcji społecz­nych i politycznych można się w nich dopatrywać? Przedmiotem pierwszej części artykułu będzie kwe­stia mitologizacji w Polsce w okresie realnego socja­lizmu (PRL). W dalszej części przedstawię ewolucję po 1989, wyróżniając trzy nurty w podejściu do prze­szłości, według mnie znamienne dla tego okresu. Zasadniczo występowały one równolegle, choć ich natę­żenie, znaczenie w działalności instytucji, a w końcu również wpływ na całokształt wyobrażeń społeczeń­stwa zmieniał się. Proponuję określić je jako: (1) nurt rewindykacji historycznych; (2) nurt rewizji mitów narodowych; (3) nurt „afirmacji historii narodowej”.

Mitologizacja pamięci zbiorowej w okresie PRL

Większość obywateli PRL żywiła przekonanie, że „oni”, czyli władza, nie mówią prawdy o przeszłości. Trudno było sądzić inaczej widząc, jak partia komunistyczna, która dzięki poparciu ZSRR przechwyciła władzę w kraju, dokonuje jedno­cześnie „zamachu na historię”. Obejmował on napisanie częś­ci historii na nowo, usunięcie z pamięci zbiorowej wyobrażeń niepasujących do nowej wersji, a także zasymilowanie wybra­nych elementów narodowej tradycji. Przełożenie tego na prak­tykę można zilustrować zdaniem z jakiegoś artykułu prasowe­go, skonfiskowanego przez cenzurę w 1988 roku, że „winnym” nigdy nie może być strona radziecka. Przykazanie, iż nie wolno powiedzieć nic złego na temat Związku Radzieckiego wyzna­czało granicę wolności słowa i publikacji przez okres 45 lat, a w dowód na to, że była to granica naprawdę pilnie strze­żona można przytoczyć tysiące ingerencji cenzury. Luki oraz zafałszowania w upowszechnianych wyobrażeniach kojarzyły się najczęściej z takimi tematami, jak pakt Ribbentrop-Mołotow w sierpniu 1939, agresja sowiecka 17 września 1939 r., okupacja sowiecka Polski Wschodniej 1939-1941, deporta­cje obywateli polskich w głąb ZSRR, Katyń, stosunek ZSRR wobec powstania warszawskiego, działalność polskiego pod­ziemia niepodległościowego, powojenne represje wobec jego członków itp.

Komuniści jako ewolucyjni uzurpatorzy starali się tak wy­kreować obraz przeszłości, aby dało się zakotwiczyć w nim wła­sny mit fundacyjny, stąd też manipulacje przybrały największe natężenie przy opisywaniu genezy i narodzin PRL. Głównym punktem odniesienia przy budowaniu odpowiednich narracji stało się zwycięstwo nad Niemcami nazistowskimi, datowane sowieckim zwyczajem na 9 maja 1945 roku. Dzień ten został ogłoszony Świętem Zwycięstwa, stając się okazją dla odbywa­nia zrytualizowanych oraz zinstytucjonalizowanych obchodów.

Treści kreowanych wyobrażeń podlegały zmieniającym się kryteriom politycznym, poczynając od odpowiedzi na za­sadnicze pytanie, kim właściwie są zwycięzcy. Z ich grona wy­kluczono bojowników z tzw. obozu londyńskiego, którzy, jak było powszechnie wiadomo, stanowili większość w podziemiu niepodległościowym w okresie okupacji nazistowskiej, posu­wano się nawet do piętnowano ich jako „sojuszników Hitlera”. Od połowy lat 50. przyznaje się im pewne zasługi, rezerwując jednak „największe zwycięstwo” dla członków własnego obo­zu politycznego.

W obrazie zwycięstwa centralne miejsce zajęło uzyska­nie przez Polskę nabytków terytorialnych. Opowieść na temat przeszłości ziem na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej przybrała w wersji przeznaczonej do szerokiego upowszechniania treść, formę i funkcje mitu, mówiącego o „powrocie do macierzy” odwiecznie polskich, piastowskich ziem. Mit Ziem Odzyska­nych posiadał zarówno wartość autonomiczną, jak też instru­mentalną, stanowił bowiem ważną część mitu fundacyjnego PRL, mitu zwycięstwa, łączącego przeszłość z teraźniejszością i przyszłością według schematu: „9 maja 1945 = granica na Odrze-Nysie = pokój = socjalizm = sojusz z ZSRR”. Funk­cje polityczne, kulturowe, psychologiczne, jakie mit Ziem Od­zyskanych, miał do spełnienia, obejmowały m. in. łagodzenie poczucia wykorzenienia, tymczasowości i obcości w nowym krajobrazie kulturowym, jakie dręczyło nowych mieszkańców. Funkcje kompensacyjne odnosiły się również do całego społeczeństwa, gdy uzyskanie nowych ziem (1/3 terytorium po 1945) ukazywano jako wzbogacenie gospodarstwa narodowe­go, wyrównujące utratę na rzecz ZSRR niespełna połowy tery­torium państwa polskiego sprzed l września 1939.

Doceniając dotychczasowy dorobek historyków, socjolo­gów, kulturoznawców należy stwierdzić, że obszar ten nie jest dostatecznie poznany z perspektywy historycznego badania mitów. Obiecujące wydaje się np. powiązanie mitu Ziem Odzy­skanych z podobnymi narracjami obecnymi od dawna w pol­skiej kulturze, jak mit Kresów (wschodnich) czy mit Polski jako antemurale christianitatis, a także z polską myślą kolonialną. W jakiej mierze mit Ziem Odzyskanych stał się częścią kon­ceptu narodu polskiego po II wojnie światowej? Czy jego rola równała się z rolą tamtych narodowych mitów, które konsty­tuowały polską tożsamość od czasów romantyzmu?

Włączając wyobrażenia „poprawionej” historii polskiej do własnej mitologii komuniści przedstawili nową wersję procesu dziejowego. Maj 1945 z jednej strony symbolizował tu koniec starego świata i narodziny nowego. Z drugiej zaś, dyskontując zwycięstwo nad nazizmem, komuniści wchodzili w rolę jedy­nych spadkobierców przeszłości, których rękami dopełniły się wyroki wszechmocnej Historii.

Otwierało to bogate możliwości interpretowania pojęcia zwycięstwa w celu wykazania narodowej prawomocności hi­storycznej sprawowanej władzy. Strategia legitymizacji obej­mowała argumenty polityczne i społeczne, mówiące, że komu­niści przynieśli Polakom wyzwolenie narodowe oraz systemo­we, zapewnili zjednoczenie i zagwarantowali optymalną pozy­cję geopolityczną. Na płaszczyźnie moralnej przedstawiali się oni jako wykonawcy „dziejowej sprawiedliwości”, w imię któ­rej pokonali odwiecznego wroga – Niemcy, uzyskali dla Polski sprawiedliwe granice oraz wprowadzili sprawiedliwy ustrój. Głosząc dumę ze zwycięstwa komuniści zapewniali atrakcyjną psychologicznie alternatywę wobec polskiego kompleksu klęski i niewoli, właśnie świeżo pogłębionego wskutek upadku powstania warszawskiego.

Funkcje mitu zwycięstwa nie wyczerpywały się na legity­mizacji reżimu, lecz obejmowały także budzenie akceptacji dla jego poczynań, tłumienie krytyki, mobilizowanie oraz aktywi­zowanie społeczeństwa, budowanie autorytetu władzy, tworze­nie płaszczyzny identyfikacji społeczeństwa z partią oraz państwem komunistycznym, a w efekcie – stabilizowanie i konser­wowanie systemu realnego socjalizmu.

Paradoksalnie, zwycięstwo było z reguły przedstawiane jako dobro zagrożone, a zatem wymagające ciągłej obrony i utrwalania, choć przecież stale zapewniano o niezłomnej potędze Polski, ZSRR i obozu socjalistycznego. Jednak dzięki te­mu można było manipulować argumentem zagrożenia i wyko­rzystywać rocznice 9 maja do zwalczania wrogów wskazanych przez PZPR, czy to była „rodzima reakcja”, czy RFN, USA, czy Izrael. Wyglądało na to, że właściwie dopiero od wyników tej walki zależy pełne zwycięstwo, a tymczasem wrogów dziwnie nie ubywało.

Przedstawiając swoją wersję historii II wojny światowej komuniści potępiali konkurencyjne elity, natomiast krytyka nie dotykała mas ludowych, co można odczytywać jako koncesję na rzecz stereotypu narodu bohaterów i niewinnych ofiar, któ­ry owe masy chętnie pielęgnowały. Trudno tu rozstrzygać, na ile wynikało to z ideologicznej animacji ludu pracującego, na ile zaś decydowały względy politycznego oportunizmu, ale jak by nie było, to dokonywana przez reżim mitologizacja histo­rii szła nierzadko w tym samym kierunku, co spontaniczny, „oddolny” proces mitologizowania pamięci zbiorowej.

Największe pole dla jednomyślności otwierała kwestia niemiecka, dlatego też władze komunistyczne często posłu­giwały się nią w polityce wewnętrznej. Chodzi tu nie tylko o instrumentalizowanie negatywnego stereotypu Niemca, ja­ki upowszechnił się w Polsce pod wrażeniem nazistowskiej okupacji, ale także o wysiłki w celu zakonserwowania go na zawsze, czemu służyło eliminowanie ujęć niejednoznacznych, względnie łagodniejszych i torpedowanie prób podważania mitu odwiecznego wroga.

O konieczności przepracowania mentalnej spuścizny wojny i wyzwolenia spod panowania uprzedzeń jako jedni z pierwszych wypowiedzieli się – i to bardzo pryncypialnie – biskupi polscy, w liście do biskupów niemieckich z 18 listo­pada 1965 r., wzywając do pojednania na gruncie wartości chrześcijańskich. Aby docenić wagę tego wystąpienia warto przypomnieć, że nie tylko ściągnęło ono na episkopat zarzut zdrady narodowej ze strony władz PRL, ale do tego spotkało się z niemal powszechnym brakiem zrozumienia wśród spo­łeczeństwa, skądinąd obdarzającego Kościół znacznym autory­tetem.

Ważną rolę wśród prekursorów pogłębienia pamięci w sprawach polsko-niemieckich odegrali intelektualiści, jak np. Jan Józef Lipski, który w kontrowersyjnym eseju o pol­skiej megolomanii i ksenofobii (1981) wytknął Polakom, że tendencyjnie ujmują historię stosunków z Niemcami, bowiem zapominają o tym, co zawdzięczają im kulturalnie i cywiliza­cyjnie, a przede wszystkim przemilczają własne winy, związane z wypędzeniem. Choć był to już zupełnie inny moment, jeśli chodzi o stan polskiego społeczeństwa – przypomnijmy okre­ślenie lat 1980-1981 jako „karnawał Solidarności” – to jednak i ten głos znacznie wyprzedzał jeszcze sposób myślenia więk­szości.

Trzeba bowiem przyznać, że w kwestii niemieckiej naród przez długi czas nie odmawiał słuszności nielubianej władzy. Zgodność dawała się zauważyć np. w unikaniu tematu losów ludności niemieckiej, która znalazła się w 1945 na wschód od nowej linii granicznej. Czy nazwiemy to wypieraniem z pamię­ci, świadomą amnezją, czy przemilczaniem, pozostaje faktem, że aż do dekady lat 80., poza nielicznymi wyjątkami, zwykło się traktować jako niebyłe fakty nieludzkiego traktowania Niem­ców przez Polaków. Mit Ziem Odzyskanych wykluczał tę ka­tegorię faktów historycznych z powodów, można by rzec, na­turalnych, wynikających z samej istoty mitu, która wszak wy­maga jednoznacznego rozgraniczenia świata dobra od świata zła. Czyż mechanizm ten nie działał tak samo w micie wypę­dzenia, pielęgnowanym przez ziomkostwa w RFN? Komuni­styczne władze miały do ukrycia własne grzechy, bo przecież to one generalnie odpowiadały za los ludności na podległym sobie terytorium. Można też domniemywać, że usankcjonowa­nie luk w pamięci zbiorowej stanowiło zarazem coś w rodzaju wyrównania, w zamian za milczenie polskich osadników na temat cierpień i prześladowań, jakich doznali, zanim opuścili swoją utraconą ojczyznę na Wschodzie.

Narzucona odgórnie amnezja obejmowała bowiem kom­pleks niezwykle traumatycznych doświadczeń, związanych z antypolską działalnością Ukraińców pod znakiem UPA na terenie Wołynia i Galicji Wschodniej, w latach 1943-1944. Tworząc po wojnie oficjalną wersję historii tych wydarzeń po­pełniono wiele nadużyć, zresztą tak po polskiej, jak i ukra­ińskiej stronie: PRL-owscy historycy skupiali się wyłącznie na powojennej fazie konfliktu polsko-ukraińskiego toczące­go się w granicach dzisiejszej Polski. Opisywali ów konflikt w sposób całkowicie jednostronny, na wzór pogromów na Wołyniu, gdzie Polacy byli ofiarami, a Ukraińcy oprawcami. Takie podejście wywoływało sprzeciw i żal [..] mniejszości ukraińskiej. Ukraińcy dość łatwo odkrywali przeinaczenia i manipulacje historiografii PRL. W rezultacie jednak często bywało tak, że opisując powojenną sytuację w Bieszczadach i na Pogórzu – gdzie rzeczywiście zdecydowanie więcej ofiar było po stronie ukraińskiej – minimalizowali przy tym tra­gedię wołyńską z 1943. (Grzegorz Motyka „Polacy i Ukraińcy – zderzenie pamięci”,[w:]”Gazeta Wyborcza”, 2-3.06.2007, s.23)

Polem mitologizacji stały się również wyobrażenia na te­mat zagłady Żydów i stosunków polsko-żydowskich w latach wojny. Podlegały one złożonym uwarunkowaniom politycz­nym i psychologicznym. Nie należy przy tym zapominać, żezanim żydowska pamięć o Zagładzie stała się kluczowym ele­mentem światopoglądu łączącym Żydów w diasporze i Izraelu, to aż po lata sześćdziesiąte XX wieku nie zajmowała ona tak centralnego miejsca lecz przeciwnie, kryła się w cieniu pry­watnych, względnie rodzinnych wspomnień.

W Polsce pierwsza publiczna dyskusja na ten temat odby­ła się w pierwszych latach po wojnie i cechowała się nie tylko gwałtownością i szerokim zainteresowaniem, przynajmniej je­śli idzie o prasę, ale także względną otwartością, oczywiście na ile pozwalała cenzura. Co prawda w opisie zaszłości z lat 1939-1945, a szczególnie w ich interpretacji i ocenie widać by­ło wpływ głębokich konfliktów, związanych z tworzeniem sys­temu totalitarnego, niemniej jednak udało się dość dokładnie zinwentaryzować większość zjawisk. Ujawniono, że podczas wojny zaostrzył się antysemityzm, który w wyjątkowej sytuacji stworzonej przez okupantów przybrał postać tzw. szmalcowników i szantażystów, zajmujących się poszukiwaniem ukrywających się Żydów po to, aby ich ograbić, a często również wydać w ręce władz niemieckich. Była mowa o faktach mordowania Żydów przez Polaków podczas okupacji, a także po wojnie. Falę oburzenia i potępienia, po części sterowanego politycz­nie przez komunistów, po części oddającego rzeczywisty stan opinii publicznej wywołał pogrom antyżydowski w Kielcach w czerwcu 1946.

Już prawie 60 lat ma historia tzw. sprawy Jedwabnego. W styczniu 1948 ministerstwo sprawiedliwości uzyskało wia­domość, że żydowscy mieszkańcy miejscowości o tej nazwie zostali zamordowani nie przez Niemców, a przez Polaków. Od­było się śledztwo, a następnie procesy, w wyniku których kilku­nastu mężczyzn zostało skazanych na kary wieloletniego wię­zienia za udział w zbrodni. Poza tym, w kilkudziesięciu dal­szych procesach przed sądami w Polsce Północno-Wschodniej stanęło w latach 1945-1958 niespełna 100 Polaków oskarżo­nych o udział w zbrodniczych wystąpieniach antyżydowskich. Należy podkreślić, że prasa nie informowała o tych działaniach wymiaru sprawiedliwości, zaś sami jego funkcjonariusze czę­sto nie byli zainteresowani pełnym odkryciem prawdy.

W 1966 żydowski historyk w Warszawy Szymon Datner napisał, że na tych terenach do udziału w mordowaniu żydow­skich mieszkańców w poszczególnych miejscowościach Niem­com z grup operacyjnych udało się przyciągnąć Polaków: mę­ty spośród miejscowej ludności, przestępców, którym wojna otworzyła wrota więzienne, lub też zażartych faszystów lub elementów aspołecznych.

U schyłki okresu PRL wiedza o zbrodni w Jedwabnem wyszła najpełniej na jaw dzięki dziennikarzom lokalnego ty­godnika Kontakty z Łomży (nominalnie był to organ Komi­tetu Wojewódzkiego PZPR w tym mieście) Danucie i Aleksan­drowi Wroniszewskim, którzy w swym reportażu jako pierwsi w Polsce opublikowali w 1988 fragmenty wstrząsającej relacji Szmula Wasersztejna, ocalałego mieszkańca Jedwabnego, zło­żonej w 1945 r. przed Żydowską Komisją Historyczną w Bia­łymstoku. Później relacja ta posłużyła za źródłową podstawę dla głośnej książki Jana Tomasza Grossa Sąsiedzi.

Rok wcześniej (1987) ukazał się w Tygodniku Powszech­nym esej Jana BłońskiegoBiedni Polacy patrzą na getto, za­wierający wezwanie, aby w imię ewangelicznych zasad moral­nych Polacy wyznali własną winę i prosili Żydów o przeba­czenie swych win. Ten indywidualny głos odegrał niewspół­miernie dużą rolę w inspirowaniu zmian w sposobie myślenia społeczeństwa.

Wydano drukiem szereg fundamentalnych źródeł, jak choćby opublikowana w dwóch numerach Biuletynu Żydow­skiego Instytutu Historycznego w 1958 i 1959 roku rozprawa żydowskiego historyka Emanuela Ringelbluma na temat sto­sunków polsko-żydowskich podczas II wojny światowej, opar­ta na materiałach, zgromadzonych przez ośrodek archiwalno-dokumentacyjny Oneg Szabat, działający w getcie warszaw­skim. W przekazie Ringelbluma Polska – z wyjątkiem wrze­śnia 1939 – jest krajem, w którym nazistowskiej polityce wy­mierzonej przeciwko Żydom towarzyszy narastający antysemi­tyzm Polaków, objawiający w formie rabunku i przywłaszcza­nia mienia, napaści, pogromów i donosicielstwa. Autor z największą goryczą opisał postawy polskiego otoczenia podczas ostatniego aktu Zagłady: niechęć do niesienia pomocy ukrywającym się, plagę tzw. szmalcowników i szantażystów, bierność polskiego podziemia, brak wsparcia dla powstania w getcie, obojętność duchowieństwa katolickiego. Ringelblum wyraził również wdzięczność dla tysięcy ludzi niosących pomoc, po­zytywne przykłady giną jednak w opisie czynów nieludzkich, haniebnych i zbrodniczych.

W 1958 został wydany Dziennik z lat okupacji Zamojszczyzny Zygmunta Klukowskiego – lekarza, społecznika i kro­nikarza regionu, zawierający m.in. taką konstatację: W ogóle w stosunku do Żydów zapanowało jakieś dziwne zezwierzę­cenie. Jakaś psychoza ogarnęła ludzi, którzy za przykładem Niemców często nie widzą w Żydzie człowieka, lecz uważa­ją go za jakieś szkodliwe zwierzę, które należy tępić wszelki­mi sposobami, podobnie jak wściekłe psy, szczury itd.

Bogatą egzemplifikację stosunków polsko-żydowskich przyniosła również wydana parę lat później Kronika lat wojny i okupacji (Warszawa 1962-1963) Ludwika Landaua, przedwojennego ekonomisty i historyka, który przeprowadził pod­czas okupacji badania na temat warunków życia społeczeństwa i z rzetelnością naukowca, a zarazem z wrażliwością moral­ną humanisty utrwalił m.in. fakty antyżydowskich wystąpień swych rodaków.

Należy wspomnieć o twórczości pisarzy i poetów, jak Je­rzy Andrzejewski, Tadeusz Borowski, Czesław Miłosz, Stani­sław Różewicz, Adolf Rudnicki i innych, którzy nie pozwalali zapomnieć, że również Polacy, sami będąc ofiarami wojny, nie­rzadko stawali się oprawcami w stosunku do Żydów. Problem został pogłębiony w kilku filmach o tematyce wojennej, zawie­rających krytyczny obraz wojennej rzeczywistości.

A zatem nieuzasadniona jest ocena, że w PRL złożony kompleks stosunków między żydowską a „chrześcijańską” czę­ścią społeczeństwa w latach 1939-1945 został z obrazu przeszłości w ogóle wykluczony, względnie kompletnie zakłamany.

Czy w takim razie w obliczu przytoczonych faktów ma­my podstawy, aby mówić o mitologizacji zbiorowej pamięci o Zagładzie Żydów i stosunkach polsko-żydowskich? Według mnie – tak.

Szereg istotnych aspektów historii, jak np. stosunki inter-etniczne pod okupacją sowiecką 1939-1941 podlegało tabuizacji jako niecenzuralne. Z kolei narastanie tendencji antysemickich w PZPR w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia doprowadziło do marginalizacji historii zagłady Żydów. Czy była to tylko wewnętrzna sprawa partii komunistycznej? Wy­daje się, że ujawniło się wówczas coś więcej, a mianowicie zgodność między władzą i masami, nie tylko zresztą w podej­ściu do historii, ale również w manifestowaniu antysemickich uprzedzeń, a potem w przemilczaniu ich skutków i ofiar.

Zaskakująca jest koincydencja między zmianą w uję­ciu historii Holocaustu a tzw. odwilżą w połowie lat pięć­dziesiątych. Gdy po okresie przyspieszonej stalinizacji (1948-1954/55) Polacy odzyskali prawo do uzewnętrzniania swej narodowej odrębności w ramach pewnej politycznej, go­spodarczej, a przede wszystkim kulturalnej autonomii, dzięki czemu mogła się rozpocząć historia „najweselszego baraku w obozie socjalistycznym”, pozwoliło to uwolnić się od wie­lu fałszerstw, ale potrafiło także prowadzić do zacierania lub zniekształcania prawdy historycznej.

Generalnie, w obrazie upowszechnianym przez oficjalne instytucje w okresie PRL – państwowe, przez państwo kon­trolowane, a nawet od państwa stosunkowo niezależne, jak Kościół rzymskokatolicki – historia została „uporządkowana” w taki sposób, że zostało wyolbrzymione zjawisko pomocy i ra­towania Żydów. Z drugiej strony, zminimalizowano natężenie i skalę różnych form antyżydowskich wystąpień ze strony Polaków, sprowadzając je do kategorii zjawisk marginesu spo­łecznego. Ponadto pominięto istotne elementy rzeczywisto­ści historycznej, jak zjawisko obojętności większości polskiego społeczeństwa wobec losu Żydów, powodujące ich potworne wyobcowanie, czy ekonomiczne następstwa Zagłady, zwłasz­cza przejmowanie przez polskie otoczenie mienia pomordo­wanych. Generalnie należy stwierdzić, że obraz ten został do­pasowany do heroiczno-martyrologicznej mitologii opiewają­cej losy narodu polskiego podczas wojny.

Zastanawiając się nad pochodzeniem tworzących ją wy­obrażeń, przekonań i emocji daje się zauważyć, że po częś­ci zrodziły się one w odpowiedzi na politykę historyczną ko­munistów. Kłamliwa, oczerniająca propaganda uderzyła naj­bardziej w Armię Krajową i jej największe dzieło – powsta­nie warszawskie, tworząc psychologiczną oprawę dla maso­wych represji przeciwko byłym żołnierzom AK i innym uczest­nikom konspiracji niepodległościowej. Reakcją na prześlado­wania i kalumnie była generalna obrona wartości symboli­zowanych w powstaniu, odrzucanie wszelkiej krytyki, płyną­ce z przekonania, że godzi ona w narodowe imponderabilia oraz autorytety. Skoro historia została wykorzystana jako broń w walce o „rząd dusz”, to kształtowanie określonych wyobra­żeń historycznych stawało się funkcją nie tyle wiedzy o przeszłości, ile przekonań ideowo-politycznych i standardów śro­dowiskowych, a debata na temat historii powstania warszaw­skiego zamieniła się we front walki o zachowanie narodowej tożsamości.

Sprzyjało to mitologizacji powstania, zresztą zainicjowa­nej jeszcze w 1944 r., kiedy w środowisku dowódców i uczest­ników zrodziła się ocena, iż zakończyło się ono w istocie mo­ralnym zwycięstwem Polaków. Z biegiem czasu refleksja na te­mat powstania, uprawiana przez część żołnierzy, badaczy i ko­mentatorów coraz bardziej przesuwała się na płaszczyznę moralno-symboliczną, co szło w parze z przetworzeniem historii do postaci mitu, jej „wyprostowaniem” poprzez wykluczenie kłopotliwych ambiwalencji i nadanie jednoznacznego sensu.

Od lat siedemdziesiątych proces mitologizacji historii po­wstania daje się już zauważyć w wynikach badań socjologicz­nych: pokolenie urodzone po wojnie postrzegało je głównie jako symbol walki o niepodległość, natomiast z wyobrażeń znikało to, co wcześniej było oceniane krytycznie. Przesunię­cie postrzegania na płaszczyznę moralno-symboliczną nabra­ło spektakularnego charakteru w latach 80., kiedy „Solidar­ność” uznała powstanie za swoją ideową kolebkę, siebie po­strzegając jako „dziecko” a zarazem wykonawcę testamentu powstańców. Z reguły nie zauważa się przy tym, że interpreta­cje poszły w różnych kierunkach. Obok gloryfikacji powstania jako moralnego zwycięstwa, wykrystalizowała się inna inter­pretacja, zgodnie z którą pozytywna spuścizna powstania po­lega na tym, że krwawa tragedia roku 1944 nauczyła Polaków „mierzyć zamiary podług sił”, unikać niepotrzebnego przele­wu krwi, ćwiczyć się w realizmie, rozwadze i umiarze. Stało się więc coś ważnego, mianowicie dokonano reinterpretacji historyczno-moralnej spuścizny powstania i odczytania naro­dowych wartości w duchu założeń pokojowej rewolucji „So­lidarności”. Powstanie występowało nadal jako źródło inspi­racji, skarbnica wartości, ale zarazem było postrzegane jako zgubny przykład historyczny, którego powtórzenia udało się obecnie, dzięki Bogu, uniknąć.

Dalsza ewolucja w myśleniu o przeszłości należała już do nowej epoki, lecz zanim do niej przejdziemy zatrzymajmy jesz­cze uwagę na mitologizacji w okresie PRL, mającej swe źródło w ideologii i dokonywanej przede wszystkim za pomocą mani­pulacji i cenzury. Nie uniknęła jej historiografia, w której zosta­ły uruchomione różne mechanizmy mitotwórstwa – nieuzasad­nione uogólnienia na podstawie niedostatecznych materiałów, mistyfikacja powodująca fałszerstwa, świadome wprowadzenie w błąd z pobudek ideologicznych lub interesów własnych hi­storyków, pod naciskiem cenzury lub autocenzury. Działały też inne mechanizmy mitologizacji, jak deifikacja, gloryfikacja per­sonalna, stereotypizacja i profetyzacja. O ile historiografia posiadała przy tym pewien margines naukowej suwerenno­ści, to wyobrażenia upowszechniane przez inne oficjalne in­stytucje podlegały mitologizacji w stopniu znacznie większym, bowiem w ich wypadku jedynym liczącym się naprawdę kryte­rium selekcji wyobrażeń był szeroko rozumiany interes własny reżimu. Nakazywał on wyeliminować z obrazów przeszłości wszystko to, co nie harmonizowało z oficjalną interpretacją teraźniejszości.

W wyniku takiego rozwoju powstały liczne tzw. białe pla­my, oznaczające luki w wiedzy historycznej, spowodowane za­kazem badań czy niedostępnością źródeł. Jednak potocznie rozumiano je inaczej, a mianowicie nie to, o czym w ogóle nic nie wiedziano, ale to, co znano z innych niż oficjalne przekazów, o czym przekazy te milczały, bądź nie mówiły „pełnej prawdy”, czyli mówiły nie tak, jak chcieliby odbior­cy (B. Szacka, „Czas przeszyły, pamięć, mit”, Warszawa 2006, s.29). Chodziło więc nie tyle o wiedzę poprawną w rozumieniu nauki historycznej, lecz o wiedzę zgodną z aktualnymi odczu­ciami i potrzebami społeczeństwa.

Po przełomie 1989.
Nurt rewindykacji historycznych

Nic dziwnego, że zarówno dyskusje historyczne, jak i ba­dania naukowe po 1989 skupiły się na usuwaniu tzw. „białych plam”. O jakie kwestie chodziło? Jakie wyobrażenia przeszłości weszły obecnie do upowszechnienia?

Daleko idące rewindykacje objęły historię komunistycz­nych represji i zbrodni: na terenie sowieckiej okupacji 1939-1941 i w ZSRR – tu głównym tematem był Katyń – oraz po wojnie, w latach 1944-1955, 70. i 80. Podjęto komplek­sowe badanie struktur i działalności polskiego aparatu bez­pieczeństwa (Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, Służba Bez­pieczeństwa). W centrum zainteresowania zostało postawio­ne również zjawisko oporu wobec władz komunistycznych, a zwłaszcza masowe bunty i protesty społeczeństwa, symboli­zowane nazwami „polskich miesięcy”.

Jeśli chodzi o okres po roku 2000, o tym, jakie kierunki polityki historycznej były preferowane przez państwo możemy zorientować się na podstawie przedsięwzięć Instytutu Pamię­ci Narodowej. Czołowe miejsce w realizowanych projektach zajmowała historia aparatu bezpieczeństwa PRL. Jako równo­rzędne kierunki można wymienić szeroko zakrojoną charak­terystykę ofiar komunistycznej dyktatury (od poszczególnych środowisk po indywidualne biografie) oraz panoramę dzie­jów konspiracji i społecznego oporu 1939-1989. IPN wyko­nał również szereg dużych projektów badawczo-edukacyjnych, które dotyczyły historii Holocaustu, stosunków polsko-żydowskich oraz polsko-ukraińskich w okresie wojny i w pierwszych latach powojennych. Generalnie, punkty ciężkości w pracy in­stytutu przesuwają się na okres lat 70. i 80., a obecnie stają się elementem procesu lustracji i dekomunizacji. Czy w „od­zyskanym” obrazie przeszłości można dopatrzyć się zniekształ­ceń? Sądzę, że tak, mianowicie ciąży on w stronę wizji narodu znajdującego się w obcej niewoli, którego egzystencja wyczer­pywała się, z jednej strony, na cierpieniu represji, z drugiej zaś na  oporze i walce z reżimem. Moim zdaniem, doświad­czenia związane z tymi zjawiskami nawet w okresie łamania siłą oporu przeciwko komunizmowi w latach 1944-1947, czy przyspieszonej stalinizacji w latach 1948-1955 nie dotyczy­ły bezpośrednio większości społeczeństwa, choć niewątpliwie politycznie i psychologicznie silnie na nią oddziaływały. Nato­miast biorąc pod uwagę całe półwiecze, w życiu większości obywateli PRL najważniejsze znaczenie miały problemy, roz­wiązywane mniej lub bardziej udolnie na drodze kooperacji, w ramach systemu realnego socjalizmu.

Nurt rewizji mitów narodowych

Widomym znakiem przewartościowania obrazu przeszło­ści stały się zmiany w kalendarzu świąt państwowych: zniknęło wprowadzone 44 lata wcześniej przez komunistów Święto Odrodzenia Polski 22 lipca czy rocznica Rewolucji Paździer­nikowej. Natomiast data zakończenia wojny, obecnie 8, a nie 9 maja, pozostała nadal datą oficjalnie upamiętnianą, co po­zwala obserwować ewolucję, która z jednej strony polegała na demontażu PRL-owskiego mitu zwycięstwa, z drugiej zaś na kontynuacji niektórych dawnych znaczeń oraz wprowadzenie nowych interpretacji.

Ilustrują to przemówienia prezydenta Lecha Wałęsy. Zwracając się do obu izb Kongresu USA (15.11.1989) powie­dział on, że obalenie komunizmu w Polsce oznacza „prawdzi­wy koniec” II wojny światowej. Rozwinął tę tezę w prze­mówieniu z okazji 50-lecia kapitulacji III Rzeszy mówiąc, że dopiero teraz zostało osiągnięte prawdziwe zwycięstwo, bo Polska jest wolna i suwerenna. Dzień 8 maja 1945 nie był, w ocenie prezydenta, dniem zwycięstwa dla Polski i narodów Europy Środkowej, ponieważoddani zostaliśmy pod wpływy obcego mocarstwa. Tu przywołał powtarzaną w Polsce tezę o „zdradzie w Jałcie”, mającej stanowić dowód niewdzięczno­ści i nielojalności mocarstw zachodnich wobec Polski.

W wersji przemówienia przeznaczonej dla kombatantów Wałęsa nawiązał do symboliki stworzonej przez propagandę PRL: …pokonaliśmy wroga, zatknęliśmy polski sztandar na ruinach Reichstagu i zmusiliśmy hitlerowski faszyzm do bez­warunkowej kapitulacji. Jednak generalna ocena była pe­symistyczna: Dziś wspominamy ten czas bez dumy należnej zwycięzcom. Nie obchodzimy tej rocznicy jako dnia zwy­cięstwa. Czcimy go jako dzień zakończenia wojny. Roczni­cę zakończenia wojennej i okupacyjnej Golgoty. Wydarzenia ówczesne nie dały bowiem Polsce radości zwycięstwa. Nie pozwoliły odzyskać pełnej wolności narodu i suwerenności państwowej.

Wzrosła oficjalna ranga rocznic upamiętniających inne wydarzenia z okresu II wojny światowej, wśród których obok daty agresji niemieckiej (1.9.1939) uwypuklono obecnie moment agresji sowieckiej (17.9.1939), a szczególnie wybuch po­wstania warszawskiego (1.8.1944). Obecnie oficjalne instytu­cje prezentowały powstanie najczęściej w perspektywie „pro­cesów długiego trwania”, jako niezwykle ważne ogniwo w tra­dycji niepodległościowej, bez którego niemożliwe byłoby oba­lenie komunizmu. Zwróciliśmy już uwagę, że pojmowano to w nowym duchu. Stanisław Stomma, wybitny intelektualista katolicki, powiedział otwierając pierwsze posiedzenie polskie­go senatu (4.7.1989), że Polacy potrafili wreszcie wyciągnąć z historii rozumne wnioski, dzięki czemu „Solidarność” prze­prowadziła „samoograniczająca się rewolucję”, a nie kolejne nieudane powstanie. Nie przeszła do historii w „martyrologicznej chwale” kolejnego „zrywu klęskowego”, lecz odniosła wspaniałe zwycięstwo.

Lech Wałęsa, patrząc w przeszłość już z perspektywy zwy­cięstwa nad komunizmem, zapisał: W dziejach Polski nazbyt wiele było heroizmu. Przelewaliśmy krew w imię słusznych spraw, potem zaś inni „robili nas w trąbę”, wyciągając ko­rzyści z naszej martyrologii. […] Polska miała piękny okres po 1918 roku, lecz potem napadli nas sąsiedzi, rozszarpa­li kraj, zabrali niepodległość. Wojnę przeszliśmy bohatersko. Jako jedyni w Europie nie splamiliśmy się kolaboracją z oku­pantem, otrzymując w spadku głównie groby. Byliśmy wśród wygranych, ale znów poćwiartowano nas w Jałcie. […] Po wojnie było w podziemiu kilkadziesiąt tysięcy ludzi – wy­szkolonych, uzbrojonych -i co z tego? Dalsze groby do odwie­dzania. Oni może inaczej nie mogli postępować, bo historia nie dala im szansy, lecz my musieliśmy […] Strategia poko­jowej walki „Solidarności” szybko przyniosła rezultaty. […] Gdybyśmy stawili gwałtowny, zbrojny opór komunistom, Eu­ropa otrzymałaby nowy przykład bohaterstwa, ale Polskę za­ległyby setki tysięcy, może nawet miliony trupów. Nie byłoby nawet pomników, bo kto miałby je wystawić? Natomiast unik przyczynił się do jednego z największych osiągnięć ludzko­ści – klęski systemu, który przez półwiecze próbował mamić świat wizjami szczęśliwości.

Gdy więc w 50. rocznicę powstania prezydent Wałęsa (1991-1995) metaforycznie nazwał je „kolebką Solidarności” i przedstawił się jako spadkobierca wolnościowego „płomienia powstania”, nie oznaczało to bezkrytycznej afirmacji tamtego zrywu, lecz pamięć również o tym, że nie osiągnięto wówczas wyznaczonych celów i świadomość ciągle powracających pytań o sens, zasadność, polityczną racjonalność, wreszcie o skutki zapadłych wówczas decyzji. Wałęsa wystąpił jako przywódca rozumiejący gorzkie nauki płynące z historii, świadomy, że pia­stuje niezwykle złożone dziedzictwo.

Takie, a nie inne pojmowanie spuścizny powstania przez „Solidarność” było oczywistością dla Normana Daviesa, któ­ry powiedział: Dla mnie, „Solidarność” jest wprost dzieckiem powstania warszawskiego, i to niejako podwójnie: jako owoc umacnianego powstańczą tradycją pragnienia zrzucenia ob­cych okowów i zarazem jako ruch okazujący zaskakujące w tak przełomowych momentach dziejów umiarkowanie niewątpliwie także wywodzące się z pamięci powstańczego doświadczenia .

Elita władzy z okresu pierwszych rządów solidarnościo­wych, wspierana przez część opiniotwórczych mediów z Ga­zetą Wyborczą na czele stworzyły zalążek mitu założycielskie­go III Rzeczypospolitej, w którym można dostrzec połączenie dwóch bogatych w symbole elementów: krytycznie przepraco­waną spuściznę powstania warszawskiego i opowieść o zwy­cięskiej, pokojowej rewolucji, dokonanej przez „Solidarność” w 1989 r., której ikoną stał się „okrągły stół”. Narracja ta wymaga dokładniejszego zbadania z perspektywy historische Mythosforschung, z uwzględnieniem zarówno płaszczyzny pa­mięci upowszechnianej, jak też pamięci potocznej. W każ­dym razie wydaje się, że była to oryginalna próba rozwinięcia narodowej mitologii stosownie do zmieniających się warun­ków historycznych. Jej unikatowy charakter wynikał z tego, że udało się połączyć imponderabilia i symbole utożsamia­ne z tradycją martyrologiczno-heroiczną oraz motyw historycz­nego zwycięstwa odniesionego w 45 lat po klęsce powstania warszawskiego.

Uderza przy tym brak determinacji, gdy przyszło do upo­wszechniania tej tchnącej optymizmem opowieści. Czy libe­ralne elity, zaangażowawszy się przy demontażu narodowych mitów, traktowanych jako przeszkodę w transformacji, uznały w ogóle, że praca z mitami jest w demokratycznej Polsce nie­potrzebna, czy może nawet szkodliwa? Czy o wypuszczeniu z ręki niezwykle cennego kapitana symbolicznego przesądziły inne przyczyny? Te sprawy wymagają dokładniejszego zbada­nia.

„Białe plamy” dotyczyły również miejsc, które należa­łoby raczej nazwać „ciemnymi stronami” narodowej historii, gdyż zapisane były na nich czyny haniebne, których dopuścili się Polacy. Ujawnianie tych faktów nie należało do fali rewin­dykacji historycznych upragnionych przez opinię publiczną, lecz należałoby je raczej traktować jako przedsięwzięcia badawczo-edukacyjno-wychowawcze, które miały nadawać ton polityce historycznej demokratycznego państwa. U podstaw le­gło założenie, iż proces demokratyzacji musi obejmować rów­nież sferę pamięci zbiorowej, zaś sposób w jaki wspólnota wy­obraża sobie przeszłość, a zwłaszcza własne relacje z innymi grupami, stanowi medium, z jednej strony dające wgląd w toż­samość, z drugiej zaś otwierające drogę do jej kształtowania w pożądanym kierunku.

Istotnym przewartościowaniom w tym duchu została poddana historia stosunków polsko-niemieckich, czego wyra­zem stało się m.in. przemówienie ministra spraw zagranicz­nych Władysława Bartoszewskiego, wygłoszone 28 kwietnia 1995 r. przed obiema izbami niemieckiego parlamentu. Re­prezentant Polski odniósł się w nim do ciemnych kart historii Polski związanych z prześladowaniem Niemców w okresie przymusowych wysiedleń po wojnie i dokonał symboliczne­go aktu ubolewania. Podkreślił przy tym, że stosunek do hi­storii odgrywa ważną rolę w procesie dojrzewania tożsamości demokratycznej. O tym, że nie były to puste deklaracje świad­czył nagromadzony od lat 90. dorobek obejmujący monografie naukowe, fundamentalne wydawnictwa źródłowe, liczne pu­blikacje w mediach i nowe treści w podręcznikach szkolnych. Podobne zmiany zaznaczyły się również w podejściu do histo­rii stosunków polsko-ukraińskich.

Do rangi symbolu „ciemnej” historii urosła zbrodnia w Jedwabnem, której ujawnienie, a ściślej mówiąc – spektakularne nagłośnienie w 2000 za sprawą książki Jana Tomasza Grossa Sąsiedzi wywołało wielką debatę publiczną, a w ślad za nią również badania naukowe. W efekcie ukazały się dziesiątki stu­diów naukowych i setki innych publikacji. Dla kształtowania opinii publicznej niezwykle ważny był fakt, że żadna z liczą­cych się instytucji życia publicznego oraz osobistości obda­rzanych społecznym autorytetem nie pozostała wobec sprawy obojętna. Generalnie, pomimo wahań i przejawów kunk­tatorstwa, zarówno władze państwa, jak i episkopat Kościoła rzymskokatolickiego przekazali społeczeństwu czytelny sygnał, oddając hołd ofiarom i potępiając antysemityzm.

W trakcie debaty postawiono pod znakiem zapytania wy­idealizowany autostereotyp narodu polskiego jako odwiecz­nej, niewinnej ofiary. Zakwestionowano szeroko rozpowszech­nione mniemanie, że ofiara musi być niewinna, a gdy obarcza ją jakakolwiek wina, wówczas przestaje być ofiarą. Historia re­lacji polsko-żydowskich pod okupacją niemiecką, a także na terenie okupacji sowieckiej, dostarczyła bowiem dowodów, że ofiara mogła jednocześnie występować jako prześladow­ca w stosunku do innych ofiar, przy czym układ ról podlegał zaskakującym niekiedy zmianom.

W jakiej mierze te odkrycia zostały przyjęte przez społe­czeństwo? Na ile odbiło się to na zbiorowej pamięci? Sondaż przeprowadzony w listopadzie 2002 r. na reprezentatywnej próbie dorosłych obywateli Polski wykazał, że połowa bada­nych nie wyrobiła sobie zdania w kwestii, kto wymordował Żydów w Jedwabnem. Dla większości tych, co mieli sprecyzo­wany pogląd, była to zbrodnia bardziej Niemców niż Polaków. W grupie uznającej udział Polaków w zbrodni 83 proc. po­wiedziało, że to dobrze, iż zbrodnia ta została ujawniona, i że będzie się o niej uczyć w szkołach.

Interesującym uzupełnieniem tych badań stał się raport Mówienie o zapomnianym ze stycznia 2004 r. 51 proc. bada­nych wyraziło zdanie, iż trzeba dalej mówić o cierpieniach, które w czasie II wojny światowej i po wojnie Polacy zadali innym.Natomiast 39 proc. chciało, aby tego zaprzestać. Ja­ko przykłady winy wobec „innych” wymieniono „Jedwabne” i „wysiedlenie Niemców”. Przy tym 61 proc. respondentów uważało za potrzebne mówienie w cierpieniach zadanych Po­lakom przez ludzi innych narodów.

O ile ankieta z 2002 może świadczyć o zignorowaniu przez szerokie masy społeczeństwa udowodnionej, zdawało­by się, prawdy, gdy podważa ona komfortowy autostereotyp, to wyniki drugiego pozwalają domniemywać, iż po pierwszym szoku zaczęło się powolne otwieranie się na niewygodną wie­dzę. Chciałbym też zwrócić uwagę na dwa skrajnie odmienne czynniki działające na płaszczyźnie pamięci upowszechnianej, które, paradoksalnie, mogą, według mnie, oddziaływać w kie­runku obrony wyidealizowanego autostereotypu. Pierwszym była zachęta ze strony niektórych prawicowych polityków, czę­ści mediów o profilu narodowo-katolickim, a także z pewno­ścią niemałej grupy duchownych z Kościoła katolickiego. Czyn­nik drugi, to teza J. T. Grossa i jego zwolenników, iż sprawa Jedwabnego jest zaledwie punktem wyjścia do odtworzenia prawdziwej historii, której centralnym tematem w odniesie­niu do Polski (podobnie zresztą jak i całej Europy) powinien być Holocaust, a ściślej mówiąc, stosunek Polaków do Zagłady. Znana Polakom do tej pory historia okupacji jest w świetle tej tezy całkowicie nieprawdziwa i wymaga napisania na nowo. Czy w takim razie jedyną uczciwą alternatywą dla mitu Polski bohaterskiej i niewinnej byłoby jej ukazanie w roli równorzęd­nego uczestnika nazistowskiego programu ludobójstwa euro­pejskich Żydów? Gdyby tak się stało, oznaczałoby to, według mnie, że jeden mit został zastąpiony innym.

Nurt „afirmacji historii narodowej”

Koalicja konserwatywno-narodowo-populistyczna, która ukształtowała się po wyborach w 2005 ogłosiła nową poli­tykę historyczną, kierując się przekonaniem, że Polacy osła­bili poczucie narodowe oparte na historii. Aby to poczucie wzmocnić powinno się traktować historię jako źródło satysfak­cji i narodowej dumy, słowem – afirmować ją, zamiast szukać w przeszłości powodów do samokrytyki. Nie był to, co prawda, pomysł nowy, wręcz przeciwnie, przyświecał on w pracy nad kształtowaniem wyobrażeń o przeszłości przez cały okres PRL. Doprawdy, mało kto wkładał tyle wysiłku w krzewienie dumy i wywoływanie satysfakcji z osiągnięć Polski Ludowej, jak ówczesne władze. Jak można wnosić z prowadzonej już drugi rok polemiki między zwolennikami i krytykami tzw. nowej Vergangenheitspolitik, a także obserwując poczynania oficjalnych instytucji, większego znaczenia znowu nabrała praca z mitami.

Rozumiem przez to, po pierwsze, wysiłki w celu zdyskre­dytowania i podważenia wyobrażeń o przeszłości, upowszech­nianych do tej pory. Najbardziej spektakularnym tego przeja­wem jest przewartościowanie obrazu „okrągłego stołu”. Wy­darzenie, które zdążyło już urosnąć do rangi symbolu zwycięstwa nad komunizmem, osiągniętego bez rozlewu krwi, zosta­ło sprowadzone do wymiaru dwuznacznej moralnie transakcji, o podejrzanej genezie i fatalnych skutkach. To, co w obowiązu­jących podręcznikach szkolnych przedstawia się jako moment, w którym dzięki sukcesowi Polaków zmienił się bieg historii nie tylko ich kraju, ale również Europy i świata, urzędujący do niedawna minister edukacji narodowej nie wahał się nazwać publicznie aktem zdrady narodowej. Negowanie wyobrażeń, będących zalążkiem mitu fundacyjnego III RP, otworzyło drogę do zdyskredytowania całego etapu historii Polski 1989-2005, jako zakamuflowanej prolongaty komunizmu, czegoś w rodza­ju krypto- czy neo-PRL. Zdaniem prof. Andrzeja Nowaka, re­daktora prawicowego czasopisma Arcana,najgroźniejsze dla pojmowania naszych dziejów było 16 lat III RP. Przez ten czas starano się kontynuować PRL poprzez negację wartości, uka­zywanie w złym świetle naszych dziejów.

Zaczęto twierdzić, że społeczeństwo nie zna prawdy o czasach PRL, a zwłaszcza o okresie po 1989, a tymczasem wiedza ta, na razie dostępna tylko dla wąskiego kręgu obec­nych przywódców, jest „porażająca”, bowiem kompromituje ludzi ze świecznika w III RP, otaczanych do tej pory nimbem bohaterów walki z komunizmem i „ojców założycieli” wolnej Polski. Wskutek publicznych oskarżeń mało kto spośród autorytetów pozostał nietknięty, włącznie z przywódcą „Solidarno­ści” Lechem Wałęsą.

Normalnie, w państwie demokratycznym, nie zachodzi potrzeba, aby każda ekipa, która wygrawszy wybory tworzy rząd, okazywała historyczną legitymację uprawniającą do spra­wowania władzy. Jednak w 2005 ogłoszono w Polsce historycz­ny przełom, którego symbolem stało się określenie „IV Rzecz­pospolita”. Zostało ono wprowadzone do oficjalnego słownic­twa wbrew zapisowi w konstytucji, gdzie mówi się o III Rze­czypospolitej. Hasło to nie jest przecież jedynie wskazaniem numerycznego następstwa kolejnej rzeczy pospolitej, lecz za­wiera sugestię, że wygrane przez PiS wybory są równoznaczne ze zmianą ustrojową równą odzyskaniu niepodległości w 1918 r. (Eliza Pieciul-Karmińska, „Słowa jak arszenik”, [w:] „Niezbędnik inteligenta” 12, dodatek do „Polityki”, 16/2007, s.35)

Za oparcie dla mitu fundacyjnego IV Rzeczypospolitej posłużyła tradycja „Solidarności” oraz powstania warszawskie­go. Weźmy to pod rozwagę jako drugą ilustrację prowadzonej obecnie pracy z mitami.

Mity, jak trafnie zauważa Dieter Langewiesche, nie są w swej wymowie jednoznaczne, dlatego nigdy nie da się ich „opowiedzieć do końca”, lecz przeciwnie, można je interpre­tować wciąż na nowo. Jeśli mit zostanie zaangażowany przy konkretnym politycznym działaniu, wówczas oczywiście po­zwala wykluczyć działania alternatywne jako nieuprawnione. Jednakże tak długo, jak pozostaje mitem, nie daje się zinstrumentalizować na stałe w służbie jakiegoś jednego polityczne­go kierunku i nie odmówi wsparcia również jego przeciwnikom. Mit powstania warszawskiego, który 16 lat wcześniej zakotwiczył w tradycji „rycerzy okrągłego stołu”, posłużył te­raz do ich symbolicznej delegitymizacji, a jednocześnie do legitymizacji roszczeń pretendentów do władzy. Oskarżyli oni przed narodem swych poprzedników o to, że nie oddali oni należnej czci bohaterom powstania, z powodu, jak to wyjaśnił Lech Kaczyński, dominacji potężnych grup, dla których nie­podległość i powszechność uczuć patriotycznych były zagro­żeniem, a nie szansą budowania silnej Polski. Grupy te do­minowały używając także sztandarów „Solidarności”. Zor­ganizowanie obchodów 60. rocznicy powstania z niespotyka­nym do tej pory rozmachem, a także podkreślanie przez bra­ci Kaczyńskich rodzinnych związków z AK-owską tradycją po­wstania można było odczytać jako chęć pokazania, że są oni najbardziej prawowitymi spadkobiercami kapitału symbolicz­nego powstania. Mówiąc dosadnie, został on skonfiskowany i to w podwójnym sensie: raz – przez partię rządzącą, drugi raz – osobiście przez braci Kaczyńskich, czerpiących z zasług swoich rodziców jakby dodatkową legitymację moralno-polityczną. W ślad za tym poszła teza, że – ujmując rzecz najkró­cej – jedynie potomkowie AK-owców są nośnikami prawdzi­wego patriotyzmu. Jeden z polityków obozu rządzącego z całą powagą ogłosił istnienie szczególnego gatunku ludzi: „gene­tycznych patriotów” stanowiących, jak można sobie wyobrazić, nowe wcielenie arystokracji krwi.

Odmawiając swym dawnym towarzyszom z „Solidarno­ści” prawa do tytułu godnych spadkobierców powstania lide­rzy PiS dają do zrozumienia, że walka, którą tamci uznali za wygraną w 1989, w rzeczywistości trwa nadal i dopiero teraz wkroczyła w rozstrzygającą fazę, zaś jej wynik zależy w istocie od realizacji celów rządu Jarosława Kaczyńskiego. Ma to być, jak się wydaje, kolejny argument na rzecz legitymizacji władzy.

Obserwując obchody trzech ostatnich rocznic powstania (2004-2006) można było przekonać się, na czym ma polegać zalecana afirmacja historii narodowej. Jakie główne „prawdy” o powstaniu wybijały się na plan pierwszy w wypowiedziach organizatorów, polityków, świadków, uczestników, badaczy, ko­mentatorów i sprawozdawców? Otóż, zostało powiedziane, że powstanie było nieuchronnym zrządzeniem polskiego, tragicz­nego losu, a ten los zgotowali nam obcy: Niemcy, Sowieci, An­glicy, Amerykanie. Zostało też powiedziane, że powstanie sta­nowiło najwspanialsze uzewnętrznienie polskich cnót narodo­wych, wydarzenie niezwykłe i wyjątkowe. W jednym z wywia­dów Lech Kaczyński wyznał, że sam oczywiście wziąłby udział w powstaniu. A gdyby musiał zejść do kanałów, by się ewa­kuować? – dopytywał się dziennikarz. To znając moje lęki nie zszedłbym i pewnie bym zginął –odparł Lech Kaczyński. Już jako nowo wybrany Prezydent RP dał przykład bezkrytycznej afirmacji historii zaczynając dzień swego zaprzysiężenia – na co zwrócił uwagę Robert Traba – od złożenia kwiatów pod po­mnikiem płk. Antoniego Chruściela „Montera”, dowódcy określanego przez część historyków jako „niezwykle kontrowersyj­ny”, szafujący podczas powstania ludzką krwią. Przypisywane mu są słowa wypowiedziane na jakiejś odprawie: Musicie so­bie zdobyć broń, idąc nawet z kijami i pałkami, a ci, któ­rzy są do tego niezdolni, pójdą pod sąd. Wreszcie trzecie dominujące w publicznym przekazie wyobrażenie głosi, że po­wstanie wywarło pozytywny wpływ na dalszy bieg narodowych dziejów.

O obchodach 60. rocznicy wiadomo, że prawie wszyst­kim się podobały. Według Kazimierza Krzysztofka, socjologa kultury, należy to tłumaczyć tym, że … nastąpiła profesjonal­na promocja sprzedaży święta. Wykorzystano mechanizmy tworzenia spektaklu, festiwalu, kreacji wydarzenia. […] Po­wstanie przedstawione multimedialnie, młodzi odebrali ja­ko sport ekstremalny. Poza głównym nurtem rocznicowych wypowiedzi znalazło się parę głosów wyrażających wątpliwo­ści. 85-letni Jerzy Stefan Stawiński, który w sierpniu 1944 do­wodził kompanią żołnierzy Armii Krajowej, powiedział 60 lat później: Powstanie było ostatnim wielkim polskim zrywem romantycznym. I zarazem największą tragedią w najnow­szych dziejach Polski. […] Praktycznie przestało istnieć ca­łe miasto. Właściwie to my zburzyliśmy to miasto!.Dziś, stwierdził Stawiński, w tragiczny wymiar już mało kto chce wnikać.

Znaczny oddźwięk wywołał krytyczny głos Roberta Trą­by na temat aktualnej polityki historycznej państwa, w któ­rej post factum zwrócił uwagę na funkcje obchodów po­wstania. Bezbłędnie trafiając w zbiorowe oczekiwania i emo­cje, stają się one, twierdzi Trąba, seansami „zbiorowej tera­pii narodowej”, reperowania wyidealizowanego autostereotypu. Natomiast brakuje w nich rzeczy zasadniczej – dramatycz­nego sporu o powstanie, który nie zakończył się po dzień dzisiejszy.

Jednak najbardziej kontrowersyjna wypowiedź została właściwie zignorowana, w tym sensie, że chyba nikt nie podjął z nią merytorycznej dyskusji, chociaż jej autor, pisarz i eseista Tomasz Łubieński, odniósł się krytycznie nie tylko do aktu­alnej polityki historycznej, ale zwrócił uwagę na trwający od dawna proces mitologizowania powstania. Wytworzony w PRL rodzaj patriotycznej poprawności, wtórnej cenzury, będący ubocznym skutkiem komunistycznej indoktrynacji antypowstaniowej utrwalił się pomimo tego, że pierwotna przyczyna już dawno zniknęła. Nawyk bezkrytycznego spojrzenia na po­wstanie nadał ton jubileuszowi 60-lecia. Zastanawiające, że dzisiaj, kiedy można powiedzieć wszystko bez obawy, że mo­że to komuś zaszkodzić i każdy ma do tego prawo, Powstanie się obchodzi, ale Powstania się nie dyskutuje. […]patriotycz­nie najpoprawniejsza stalą się opinia, że Powstanie wywoła­ne zostało słusznie i nieuchronnie, odegrało ważną rolę, wła­ściwie zwyciężyło. Łubieński nie ma wątpliwości, że upo­wszechnił się mit powstania, pielęgnowany i chroniony m.in. przez weteranów. Mają oni prawo do własnej prawdy, podob­nie jak każdy, kto przeżył powstanie, przysługuje im również prawo do szacunku, ale nie powinni dyktować swego obrazu. Ich psychicznemu naciskowi nie powinien poddawać się hi­storyk. Pamięć i ocena powstania, konkluduje Łubieński, nie jest wyłączną własnością weteranów, lecz również przyszłych pokoleń.

Czyż jednak następne pokolenie nie ma prawa, aby po prostu przejąć mit jako patriotyczny spadek, czy to wierząc weń, czy też z szacunku dla rodziców-weteranów? Z pewnością ma do tego prawo. Wątpliwości pojawiają się wówczas, gdy najwyżsi urzędnicy demokratycznego państwa upowszechnia­ją mity z wysokości sprawowanych urzędów jako oficjalną wer­sję historii, nawet jeśli prywatnie traktują je jako najświętszą prawdę i najcenniejszą spuściznę rodzinną. Można też pójść dalej i postawić tezę, że tak silne uwypuklenie tematu powsta­nia warszawskiego w pamięci upowszechnianej pod auspicja­mi IV RP jest prawdopodobnie wyrazem pewnej ogólniejszej wizji świata, do jakiej odwołuje się PiS.

Tragedie wyjątkowo dobrze konstytuują pamięć, dlatego fundowanie władzy politycznej, a także budowanie zbiorowej tożsamości na mitach opiewających klęski jest od dawna prak­tykowane w wielu krajach. Weźmy za przykład mit bitwy na Kosovo Polje (Amselfeld) 1389, gdzie z powodu zdrady miało jakoby upaść średniowieczne cesarstwo serbskie. Wystylizowany w XIX w. na centralny mit serbskiego nacjonalizmu do dzisiaj jest skutecznie instrumentalizowany przez serbskich polityków. Przywoływane w pamięci obrazy zbiorowej marty­rologii wzbudzają poczucie zagrożenia, zaś im ono większe, tym bardziej pożądana staje się własna grupa, jako „bezpiecz­ne schronienie”. Pamięć o ofiarach staje się źródłem poczucia własnej wartości, a nawet przewagi moralnej wobec otocze­nia, w tym sensie mitologizowane historie upadku pełnią więc funkcje kompensacyjne. Ponadto upowszechnia się je po to, aby propagować narodowe odrodzenie, ostrzegać przed wro­gami i zdrajcą/ni, w razie potrzeby wzywać do walki, ewentual­nie do pomszczenia zranionej dumy i odbudowania „honoru narodu”.

Nawet pamięć globalna staje się pamięcią ofiar, pielęgno­waną w dyskursie traumy kulturowej; bycie ofiarą jest w na­szych czasach traktowane jako źródło zbiorowego poczucia wyjątkowości i wyższości, legitymizuje oczekiwanie szczegól­nego traktowania przez innych. Pytanie, kto poniósł w histo­rii największe straty, doznał największych cierpień i prześladowań, otworzyło pole jedynej w swoim rodzaju rywalizacji ofiar: Żydów i Niemców, Serbów i Albańczyków, Ukraińców i Polaków oraz wielu innych.

Motyw cierpienia i perspektywa ofiary należą bez wąt­pienia do najważniejszych elementów tożsamości narodowej Polaków i łatwo jest się do nich odwołać. Wiąże się z tym trzecia ilustracja prowadzonej przez oficjalne instytucje pra­cy z mitami, którą chciałbym na koniec pokazać. Mit poprzez opowieść o przeszłości objaśnia sens teraźniejszości i prze­powiada przyszłość. Według rządzącej do niedawna koalicji Polska po 1989 padła ofiarą „układu”, złożonego z postko­munistów, elit III RP, postkomunistycznych służb specjalnych, elementów kryminalnych i wszystkich innych wrogów, których wskaże przywódca. Położenie międzynarodowe naszego pań­stwa również cechuje osamotnienie i zagrożenie ze strony licznych, wrogich sił. Obóz rządzący stylizuje siebie na ofia­rę braku zrozumienia, złej woli, tajemniczych spisków, „bez­przykładnych ataków” itp. zagrożeń. Manichejska wizja rzeczywistości, koncentracja uwagi na figurze wroga, czemu towa­rzyszy instrumentalizowanie historycznych uprzedzeń, zwłasz­cza antyniemieckich, które znowu powracają do repertuaru gry politycznej, wiktymizacja wyobrażeń na temat sytuacji we­wnętrznej i międzynarodowej kraju, jak też na temat własnej roli – wszystko to można na co dzień obserwować w działal­ności obozu rządzącego. Nieodparcie kojarzą się one z mitologizacją. Skłonność tę daje się zauważyć również w warstwie języka używanego przez polityków PiS, gdzie prowadzi ona do groźnego w skutkach fałszowania obrazu świata za pomo­cą manipulacji językowych.

Uwagi końcowe

Dzieje Niemiec, ZSRR, a także PRL i innych krajów w okresie realnego socjalizmu dostarczają dowodów, że im bardziej roszczenia sił rządzących idą w kierunku władzy totalnej, tym bardziej zmitologizowany charakter przybierają wy­obrażenia o przeszłości upowszechniane przez oficjalne insty­tucje. Tylko mit objaśnia bowiem sens świata dostatecznie ja­sno i całościowo, zaprowadza w nim absolutny porządek, jednoczy wyznawców we wspólnotę wiary i uczuć, zarazem wy­kluczając „obcych”, wreszcie legitymizuje czy wręcz uświęca władzę. Zwłaszcza rewolucyjni uzurpatorzy jakimi byli polscy komuniści, którzy mogli wykazać swoją narodową prawomoc­ność jedynie na drodze „zamachu na historię”, prowadzili bar­dzo intensywną pracę z mitami. Upowszechniany „odgórnie” obraz historii najnowszej został generalnie podporządkowa­ny funkcjom legitymizacji i konsolidacji systemu władzy i do­stosowany do ram mitu fundacyjnego PRL, składającego się z mitu zwycięstwa w 1945 oraz mitu Ziem Odzyskanych. Taka polityka historyczna wywoływała w części społeczeństwa od­ruch obrony zagrożonych wartości poprzez pielęgnowanie wy­obrażeń o przeciwnej treści, wśród których szczególnie waż­ną rolę odgrywał mit powstania warszawskiego. W polu napięć związanych z tą konfrontacją przebiegały spontaniczne proce­sy kształtowania zbiorowej pamięci, co w dłuższej perspekty­wie prowadziło do nawarstwiania się różnych elementów mi­tycznych.

Oparcie po 1989 ustroju Polski na zasadach demokracji i pluralizmu miało doniosłe konsekwencje dla pamięci zbio­rowej. Został złagodzony rozdźwięk między nią a historiogra­fią, gdyż obie skupiły się na obrachunkach z komunizmem. Umocniła się tendencja do pisania historii z pozycji własne­go narodu, pojmowanego obecnie z reguły jako ofiara, która odzyskała prawo do pamięci o doświadczeniach z władzą dyk­tatorską, pełnych poniżenia, upokorzenia, deptania godności ludzi, ucisku, a nawet zbrodni. Zjawisko wiktymizacji obrazu historii odzwierciedlało w jakiejś mierze generalne tendencje występujące we współczesnej kulturze, jednak szczególne na­tężenie przybrało w krajach postkomunistycznych, gdzie naj­większym poparciem cieszyła się zmitologizowana wizja narodu-ofiary komunizmu, cierpiącego przez pół wieku pod obcym panowaniem czy zgoła okupacją, a zarazem nie szczędzącego sił w oporze i walce z totalitaryzmem.

Poza tym ujawniło się także dążenie do pogłębienia i zróżnicowania obrazu przeszłości, do krytycznej konfrontacji z mitologią narodową, odsłonięcia „ciemnych kart”, general­nie zaś do traktowania historii jako przestrzeni dialogu róż­nych interpretacji i punktów widzenia. Na tym tle wybuchały namiętne spory wokół „drażliwych” tematów z historii, będące w istocie ważnym elementem poszukiwania tożsamości. Takie podejście cechowało co prawda mniejszościowy nurt w hi­storiografii i opinii publicznej, niemniej jednak dzięki popar­ciu wpływowej części elity politycznej oraz opiniotwórczych mediów było przez kilkanaście lat przedstawiane jako wzór godny naśladowania w demokratycznej Polsce. Powstały rów­nież zalążki mitu fundacyjnego III RP, który połączył kapitał symboliczny powstania warszawskiego i pokojową rewolucję „Solidarności” w 1989 r.

Wybitny polski socjolog Piotr Sztompka dowodzi, że fun­damentalny przełom ustrojowy, nazywany „rewolucją 1989” i proces transformacji, jaki po nim nastąpił, jakkolwiek gene­ralnie był przez społeczeństwo upragniony, to zarazem wytrą­cił je ze stanu równowagi, wprowadził dezorganizację. Każda zmiana – zauważa Sztompka – wywołuje traumę, gdyż ciągłość, stabilność, bezpieczeństwo, przewidywalność sytuacji społecznych, a także trwałość i jednoznaczność swojej sy­tuacji w społeczeństwie i wynikających stąd imperatywów działania – stanowią dla łudzi wartości same w sobie, autoteliczne. Najbardziej wrażliwa na „traumę zmiany” jest kul­tura, rozumiana jako system wartości, norm, wzorów, symboli, sensów, bo ona właśnie cechuje się największą inercyjnością, ciągłością, zakotwiczeniem w tradycji czy pamięci zbiorowej, rytuałach i zwyczajach.

Idąc po linii tych ustaleń możemy przypuszczać, że do pogłębienia traumy wielkiej zmiany zapewne przyczynił się nurt rewizji mitów narodowych. Mogło to spotęgować zbio­rowy odruch szukania bezpiecznego schronienia dla zagrożo­nej tożsamości pod komfortowym psychologicznie „dachem” swojskich wyobrażeń. W tej sytuacji idea afirmacji narodowej historii, przyświecająca nowej polityce historycznej po 2005 roku mogła wzbudzić nadzieję zaspokojenia psychologicznych potrzeb, złagodzenia traumy, przywrócenia poczucia bezpie­czeństwa.

Tymczasem przywódcy PiS rozpoczęli od burzenia auto­rytetów i negowania sensów, słowem – dokonali ze swej strony „zamachu” na historię okresu III RP, zacierając przy tym własny w niej współudział, a nawet stylizując się na ofiarę tego eta­pu. Zmitologizowana wizja przeszłości stała się głównym argu­mentem legitymizacji, przy czym nie chodzi tu o samo objęcie rządów, które nastąpiło przecież w wyniku demokratycznych wyborów, lecz o koncepcję IV RP jako przełomu dziejowe­go. Sięgnięto przy tym po kapitał symboliczny powstania war­szawskiego, wykorzystując go zarazem do dyskredytacji rywali i odrzucając dokonaną przez nich interpretację spuścizny po­wstania. Okazało się, że zmitologizowane wyobrażenia weszły do codziennego użytku przy uzasadnianiu konkretnych posu­nięć w polityce wewnętrznej i zagranicznej, są wykorzystywa­ne do integrowania i mobilizowania społeczeństwa po stronie władzy, tłumienia krytyki, zwalczania oponentów.
____________________________
Edmund Dmitrów – historyk dziejów Polski i Europy XX wieku, profesor Uniwersytetu w Białymstoku. Współautor dwutomowego opracowania IPN „Wokół Jedwabnego” (2002)

Dodaj komentarz

Skip to content