W OBRAZACH przeszłości przechowywanych w pamięci zbiorowej mieszają się ze sobą wyobrażenia o różnym charakterze, układając się w opowieści, które są bardziej historią lub bardziej legendami albo mitami – zależnie od tego, na ile zgadzają się z faktami, interpretacjami i ocenami ustalonymi przez profesjonalnych badaczy, a także, przez kogo, jak i po co są one opowiadane. Dzieje się tak również w domenie oficjalnych instytucji, zajmujących się kształtowaniem wyobrażeń o przeszłości. Jak to wyglądało w Polsce realnego socjalizmu? Co pod tym względem zmieniło po przełomie 1989? Jakie mity były upowszechniane? Jakich funkcji społecznych i politycznych można się w nich dopatrywać? Przedmiotem pierwszej części artykułu będzie kwestia mitologizacji w Polsce w okresie realnego socjalizmu (PRL). W dalszej części przedstawię ewolucję po 1989, wyróżniając trzy nurty w podejściu do przeszłości, według mnie znamienne dla tego okresu. Zasadniczo występowały one równolegle, choć ich natężenie, znaczenie w działalności instytucji, a w końcu również wpływ na całokształt wyobrażeń społeczeństwa zmieniał się. Proponuję określić je jako: (1) nurt rewindykacji historycznych; (2) nurt rewizji mitów narodowych; (3) nurt „afirmacji historii narodowej”.
Mitologizacja pamięci zbiorowej w okresie PRL
Większość obywateli PRL żywiła przekonanie, że „oni”, czyli władza, nie mówią prawdy o przeszłości. Trudno było sądzić inaczej widząc, jak partia komunistyczna, która dzięki poparciu ZSRR przechwyciła władzę w kraju, dokonuje jednocześnie „zamachu na historię”. Obejmował on napisanie części historii na nowo, usunięcie z pamięci zbiorowej wyobrażeń niepasujących do nowej wersji, a także zasymilowanie wybranych elementów narodowej tradycji. Przełożenie tego na praktykę można zilustrować zdaniem z jakiegoś artykułu prasowego, skonfiskowanego przez cenzurę w 1988 roku, że „winnym” nigdy nie może być strona radziecka. Przykazanie, iż nie wolno powiedzieć nic złego na temat Związku Radzieckiego wyznaczało granicę wolności słowa i publikacji przez okres 45 lat, a w dowód na to, że była to granica naprawdę pilnie strzeżona można przytoczyć tysiące ingerencji cenzury. Luki oraz zafałszowania w upowszechnianych wyobrażeniach kojarzyły się najczęściej z takimi tematami, jak pakt Ribbentrop-Mołotow w sierpniu 1939, agresja sowiecka 17 września 1939 r., okupacja sowiecka Polski Wschodniej 1939-1941, deportacje obywateli polskich w głąb ZSRR, Katyń, stosunek ZSRR wobec powstania warszawskiego, działalność polskiego podziemia niepodległościowego, powojenne represje wobec jego członków itp.
Komuniści jako ewolucyjni uzurpatorzy starali się tak wykreować obraz przeszłości, aby dało się zakotwiczyć w nim własny mit fundacyjny, stąd też manipulacje przybrały największe natężenie przy opisywaniu genezy i narodzin PRL. Głównym punktem odniesienia przy budowaniu odpowiednich narracji stało się zwycięstwo nad Niemcami nazistowskimi, datowane sowieckim zwyczajem na 9 maja 1945 roku. Dzień ten został ogłoszony Świętem Zwycięstwa, stając się okazją dla odbywania zrytualizowanych oraz zinstytucjonalizowanych obchodów.
Treści kreowanych wyobrażeń podlegały zmieniającym się kryteriom politycznym, poczynając od odpowiedzi na zasadnicze pytanie, kim właściwie są zwycięzcy. Z ich grona wykluczono bojowników z tzw. obozu londyńskiego, którzy, jak było powszechnie wiadomo, stanowili większość w podziemiu niepodległościowym w okresie okupacji nazistowskiej, posuwano się nawet do piętnowano ich jako „sojuszników Hitlera”. Od połowy lat 50. przyznaje się im pewne zasługi, rezerwując jednak „największe zwycięstwo” dla członków własnego obozu politycznego.
W obrazie zwycięstwa centralne miejsce zajęło uzyskanie przez Polskę nabytków terytorialnych. Opowieść na temat przeszłości ziem na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej przybrała w wersji przeznaczonej do szerokiego upowszechniania treść, formę i funkcje mitu, mówiącego o „powrocie do macierzy” odwiecznie polskich, piastowskich ziem. Mit Ziem Odzyskanych posiadał zarówno wartość autonomiczną, jak też instrumentalną, stanowił bowiem ważną część mitu fundacyjnego PRL, mitu zwycięstwa, łączącego przeszłość z teraźniejszością i przyszłością według schematu: „9 maja 1945 = granica na Odrze-Nysie = pokój = socjalizm = sojusz z ZSRR”. Funkcje polityczne, kulturowe, psychologiczne, jakie mit Ziem Odzyskanych, miał do spełnienia, obejmowały m. in. łagodzenie poczucia wykorzenienia, tymczasowości i obcości w nowym krajobrazie kulturowym, jakie dręczyło nowych mieszkańców. Funkcje kompensacyjne odnosiły się również do całego społeczeństwa, gdy uzyskanie nowych ziem (1/3 terytorium po 1945) ukazywano jako wzbogacenie gospodarstwa narodowego, wyrównujące utratę na rzecz ZSRR niespełna połowy terytorium państwa polskiego sprzed l września 1939.
Doceniając dotychczasowy dorobek historyków, socjologów, kulturoznawców należy stwierdzić, że obszar ten nie jest dostatecznie poznany z perspektywy historycznego badania mitów. Obiecujące wydaje się np. powiązanie mitu Ziem Odzyskanych z podobnymi narracjami obecnymi od dawna w polskiej kulturze, jak mit Kresów (wschodnich) czy mit Polski jako antemurale christianitatis, a także z polską myślą kolonialną. W jakiej mierze mit Ziem Odzyskanych stał się częścią konceptu narodu polskiego po II wojnie światowej? Czy jego rola równała się z rolą tamtych narodowych mitów, które konstytuowały polską tożsamość od czasów romantyzmu?
Włączając wyobrażenia „poprawionej” historii polskiej do własnej mitologii komuniści przedstawili nową wersję procesu dziejowego. Maj 1945 z jednej strony symbolizował tu koniec starego świata i narodziny nowego. Z drugiej zaś, dyskontując zwycięstwo nad nazizmem, komuniści wchodzili w rolę jedynych spadkobierców przeszłości, których rękami dopełniły się wyroki wszechmocnej Historii.
Otwierało to bogate możliwości interpretowania pojęcia zwycięstwa w celu wykazania narodowej prawomocności historycznej sprawowanej władzy. Strategia legitymizacji obejmowała argumenty polityczne i społeczne, mówiące, że komuniści przynieśli Polakom wyzwolenie narodowe oraz systemowe, zapewnili zjednoczenie i zagwarantowali optymalną pozycję geopolityczną. Na płaszczyźnie moralnej przedstawiali się oni jako wykonawcy „dziejowej sprawiedliwości”, w imię której pokonali odwiecznego wroga – Niemcy, uzyskali dla Polski sprawiedliwe granice oraz wprowadzili sprawiedliwy ustrój. Głosząc dumę ze zwycięstwa komuniści zapewniali atrakcyjną psychologicznie alternatywę wobec polskiego kompleksu klęski i niewoli, właśnie świeżo pogłębionego wskutek upadku powstania warszawskiego.
Funkcje mitu zwycięstwa nie wyczerpywały się na legitymizacji reżimu, lecz obejmowały także budzenie akceptacji dla jego poczynań, tłumienie krytyki, mobilizowanie oraz aktywizowanie społeczeństwa, budowanie autorytetu władzy, tworzenie płaszczyzny identyfikacji społeczeństwa z partią oraz państwem komunistycznym, a w efekcie – stabilizowanie i konserwowanie systemu realnego socjalizmu.
Paradoksalnie, zwycięstwo było z reguły przedstawiane jako dobro zagrożone, a zatem wymagające ciągłej obrony i utrwalania, choć przecież stale zapewniano o niezłomnej potędze Polski, ZSRR i obozu socjalistycznego. Jednak dzięki temu można było manipulować argumentem zagrożenia i wykorzystywać rocznice 9 maja do zwalczania wrogów wskazanych przez PZPR, czy to była „rodzima reakcja”, czy RFN, USA, czy Izrael. Wyglądało na to, że właściwie dopiero od wyników tej walki zależy pełne zwycięstwo, a tymczasem wrogów dziwnie nie ubywało.
Przedstawiając swoją wersję historii II wojny światowej komuniści potępiali konkurencyjne elity, natomiast krytyka nie dotykała mas ludowych, co można odczytywać jako koncesję na rzecz stereotypu narodu bohaterów i niewinnych ofiar, który owe masy chętnie pielęgnowały. Trudno tu rozstrzygać, na ile wynikało to z ideologicznej animacji ludu pracującego, na ile zaś decydowały względy politycznego oportunizmu, ale jak by nie było, to dokonywana przez reżim mitologizacja historii szła nierzadko w tym samym kierunku, co spontaniczny, „oddolny” proces mitologizowania pamięci zbiorowej.
Największe pole dla jednomyślności otwierała kwestia niemiecka, dlatego też władze komunistyczne często posługiwały się nią w polityce wewnętrznej. Chodzi tu nie tylko o instrumentalizowanie negatywnego stereotypu Niemca, jaki upowszechnił się w Polsce pod wrażeniem nazistowskiej okupacji, ale także o wysiłki w celu zakonserwowania go na zawsze, czemu służyło eliminowanie ujęć niejednoznacznych, względnie łagodniejszych i torpedowanie prób podważania mitu odwiecznego wroga.
O konieczności przepracowania mentalnej spuścizny wojny i wyzwolenia spod panowania uprzedzeń jako jedni z pierwszych wypowiedzieli się – i to bardzo pryncypialnie – biskupi polscy, w liście do biskupów niemieckich z 18 listopada 1965 r., wzywając do pojednania na gruncie wartości chrześcijańskich. Aby docenić wagę tego wystąpienia warto przypomnieć, że nie tylko ściągnęło ono na episkopat zarzut zdrady narodowej ze strony władz PRL, ale do tego spotkało się z niemal powszechnym brakiem zrozumienia wśród społeczeństwa, skądinąd obdarzającego Kościół znacznym autorytetem.
Ważną rolę wśród prekursorów pogłębienia pamięci w sprawach polsko-niemieckich odegrali intelektualiści, jak np. Jan Józef Lipski, który w kontrowersyjnym eseju o polskiej megolomanii i ksenofobii (1981) wytknął Polakom, że tendencyjnie ujmują historię stosunków z Niemcami, bowiem zapominają o tym, co zawdzięczają im kulturalnie i cywilizacyjnie, a przede wszystkim przemilczają własne winy, związane z wypędzeniem. Choć był to już zupełnie inny moment, jeśli chodzi o stan polskiego społeczeństwa – przypomnijmy określenie lat 1980-1981 jako „karnawał Solidarności” – to jednak i ten głos znacznie wyprzedzał jeszcze sposób myślenia większości.
Trzeba bowiem przyznać, że w kwestii niemieckiej naród przez długi czas nie odmawiał słuszności nielubianej władzy. Zgodność dawała się zauważyć np. w unikaniu tematu losów ludności niemieckiej, która znalazła się w 1945 na wschód od nowej linii granicznej. Czy nazwiemy to wypieraniem z pamięci, świadomą amnezją, czy przemilczaniem, pozostaje faktem, że aż do dekady lat 80., poza nielicznymi wyjątkami, zwykło się traktować jako niebyłe fakty nieludzkiego traktowania Niemców przez Polaków. Mit Ziem Odzyskanych wykluczał tę kategorię faktów historycznych z powodów, można by rzec, naturalnych, wynikających z samej istoty mitu, która wszak wymaga jednoznacznego rozgraniczenia świata dobra od świata zła. Czyż mechanizm ten nie działał tak samo w micie wypędzenia, pielęgnowanym przez ziomkostwa w RFN? Komunistyczne władze miały do ukrycia własne grzechy, bo przecież to one generalnie odpowiadały za los ludności na podległym sobie terytorium. Można też domniemywać, że usankcjonowanie luk w pamięci zbiorowej stanowiło zarazem coś w rodzaju wyrównania, w zamian za milczenie polskich osadników na temat cierpień i prześladowań, jakich doznali, zanim opuścili swoją utraconą ojczyznę na Wschodzie.
Narzucona odgórnie amnezja obejmowała bowiem kompleks niezwykle traumatycznych doświadczeń, związanych z antypolską działalnością Ukraińców pod znakiem UPA na terenie Wołynia i Galicji Wschodniej, w latach 1943-1944. Tworząc po wojnie oficjalną wersję historii tych wydarzeń popełniono wiele nadużyć, zresztą tak po polskiej, jak i ukraińskiej stronie: PRL-owscy historycy skupiali się wyłącznie na powojennej fazie konfliktu polsko-ukraińskiego toczącego się w granicach dzisiejszej Polski. Opisywali ów konflikt w sposób całkowicie jednostronny, na wzór pogromów na Wołyniu, gdzie Polacy byli ofiarami, a Ukraińcy oprawcami. Takie podejście wywoływało sprzeciw i żal [..] mniejszości ukraińskiej. Ukraińcy dość łatwo odkrywali przeinaczenia i manipulacje historiografii PRL. W rezultacie jednak często bywało tak, że opisując powojenną sytuację w Bieszczadach i na Pogórzu – gdzie rzeczywiście zdecydowanie więcej ofiar było po stronie ukraińskiej – minimalizowali przy tym tragedię wołyńską z 1943. (Grzegorz Motyka „Polacy i Ukraińcy – zderzenie pamięci”,[w:]”Gazeta Wyborcza”, 2-3.06.2007, s.23)
Polem mitologizacji stały się również wyobrażenia na temat zagłady Żydów i stosunków polsko-żydowskich w latach wojny. Podlegały one złożonym uwarunkowaniom politycznym i psychologicznym. Nie należy przy tym zapominać, żezanim żydowska pamięć o Zagładzie stała się kluczowym elementem światopoglądu łączącym Żydów w diasporze i Izraelu, to aż po lata sześćdziesiąte XX wieku nie zajmowała ona tak centralnego miejsca lecz przeciwnie, kryła się w cieniu prywatnych, względnie rodzinnych wspomnień.
W Polsce pierwsza publiczna dyskusja na ten temat odbyła się w pierwszych latach po wojnie i cechowała się nie tylko gwałtownością i szerokim zainteresowaniem, przynajmniej jeśli idzie o prasę, ale także względną otwartością, oczywiście na ile pozwalała cenzura. Co prawda w opisie zaszłości z lat 1939-1945, a szczególnie w ich interpretacji i ocenie widać było wpływ głębokich konfliktów, związanych z tworzeniem systemu totalitarnego, niemniej jednak udało się dość dokładnie zinwentaryzować większość zjawisk. Ujawniono, że podczas wojny zaostrzył się antysemityzm, który w wyjątkowej sytuacji stworzonej przez okupantów przybrał postać tzw. szmalcowników i szantażystów, zajmujących się poszukiwaniem ukrywających się Żydów po to, aby ich ograbić, a często również wydać w ręce władz niemieckich. Była mowa o faktach mordowania Żydów przez Polaków podczas okupacji, a także po wojnie. Falę oburzenia i potępienia, po części sterowanego politycznie przez komunistów, po części oddającego rzeczywisty stan opinii publicznej wywołał pogrom antyżydowski w Kielcach w czerwcu 1946.
Już prawie 60 lat ma historia tzw. sprawy Jedwabnego. W styczniu 1948 ministerstwo sprawiedliwości uzyskało wiadomość, że żydowscy mieszkańcy miejscowości o tej nazwie zostali zamordowani nie przez Niemców, a przez Polaków. Odbyło się śledztwo, a następnie procesy, w wyniku których kilkunastu mężczyzn zostało skazanych na kary wieloletniego więzienia za udział w zbrodni. Poza tym, w kilkudziesięciu dalszych procesach przed sądami w Polsce Północno-Wschodniej stanęło w latach 1945-1958 niespełna 100 Polaków oskarżonych o udział w zbrodniczych wystąpieniach antyżydowskich. Należy podkreślić, że prasa nie informowała o tych działaniach wymiaru sprawiedliwości, zaś sami jego funkcjonariusze często nie byli zainteresowani pełnym odkryciem prawdy.
W 1966 żydowski historyk w Warszawy Szymon Datner napisał, że na tych terenach do udziału w mordowaniu żydowskich mieszkańców w poszczególnych miejscowościach Niemcom z grup operacyjnych udało się przyciągnąć Polaków: męty spośród miejscowej ludności, przestępców, którym wojna otworzyła wrota więzienne, lub też zażartych faszystów lub elementów aspołecznych.
U schyłki okresu PRL wiedza o zbrodni w Jedwabnem wyszła najpełniej na jaw dzięki dziennikarzom lokalnego tygodnika Kontakty z Łomży (nominalnie był to organ Komitetu Wojewódzkiego PZPR w tym mieście) Danucie i Aleksandrowi Wroniszewskim, którzy w swym reportażu jako pierwsi w Polsce opublikowali w 1988 fragmenty wstrząsającej relacji Szmula Wasersztejna, ocalałego mieszkańca Jedwabnego, złożonej w 1945 r. przed Żydowską Komisją Historyczną w Białymstoku. Później relacja ta posłużyła za źródłową podstawę dla głośnej książki Jana Tomasza Grossa Sąsiedzi.
Rok wcześniej (1987) ukazał się w Tygodniku Powszechnym esej Jana BłońskiegoBiedni Polacy patrzą na getto, zawierający wezwanie, aby w imię ewangelicznych zasad moralnych Polacy wyznali własną winę i prosili Żydów o przebaczenie swych win. Ten indywidualny głos odegrał niewspółmiernie dużą rolę w inspirowaniu zmian w sposobie myślenia społeczeństwa.
Wydano drukiem szereg fundamentalnych źródeł, jak choćby opublikowana w dwóch numerach Biuletynu Żydowskiego Instytutu Historycznego w 1958 i 1959 roku rozprawa żydowskiego historyka Emanuela Ringelbluma na temat stosunków polsko-żydowskich podczas II wojny światowej, oparta na materiałach, zgromadzonych przez ośrodek archiwalno-dokumentacyjny Oneg Szabat, działający w getcie warszawskim. W przekazie Ringelbluma Polska – z wyjątkiem września 1939 – jest krajem, w którym nazistowskiej polityce wymierzonej przeciwko Żydom towarzyszy narastający antysemityzm Polaków, objawiający w formie rabunku i przywłaszczania mienia, napaści, pogromów i donosicielstwa. Autor z największą goryczą opisał postawy polskiego otoczenia podczas ostatniego aktu Zagłady: niechęć do niesienia pomocy ukrywającym się, plagę tzw. szmalcowników i szantażystów, bierność polskiego podziemia, brak wsparcia dla powstania w getcie, obojętność duchowieństwa katolickiego. Ringelblum wyraził również wdzięczność dla tysięcy ludzi niosących pomoc, pozytywne przykłady giną jednak w opisie czynów nieludzkich, haniebnych i zbrodniczych.
W 1958 został wydany Dziennik z lat okupacji Zamojszczyzny Zygmunta Klukowskiego – lekarza, społecznika i kronikarza regionu, zawierający m.in. taką konstatację: W ogóle w stosunku do Żydów zapanowało jakieś dziwne zezwierzęcenie. Jakaś psychoza ogarnęła ludzi, którzy za przykładem Niemców często nie widzą w Żydzie człowieka, lecz uważają go za jakieś szkodliwe zwierzę, które należy tępić wszelkimi sposobami, podobnie jak wściekłe psy, szczury itd.
Bogatą egzemplifikację stosunków polsko-żydowskich przyniosła również wydana parę lat później Kronika lat wojny i okupacji (Warszawa 1962-1963) Ludwika Landaua, przedwojennego ekonomisty i historyka, który przeprowadził podczas okupacji badania na temat warunków życia społeczeństwa i z rzetelnością naukowca, a zarazem z wrażliwością moralną humanisty utrwalił m.in. fakty antyżydowskich wystąpień swych rodaków.
Należy wspomnieć o twórczości pisarzy i poetów, jak Jerzy Andrzejewski, Tadeusz Borowski, Czesław Miłosz, Stanisław Różewicz, Adolf Rudnicki i innych, którzy nie pozwalali zapomnieć, że również Polacy, sami będąc ofiarami wojny, nierzadko stawali się oprawcami w stosunku do Żydów. Problem został pogłębiony w kilku filmach o tematyce wojennej, zawierających krytyczny obraz wojennej rzeczywistości.
A zatem nieuzasadniona jest ocena, że w PRL złożony kompleks stosunków między żydowską a „chrześcijańską” częścią społeczeństwa w latach 1939-1945 został z obrazu przeszłości w ogóle wykluczony, względnie kompletnie zakłamany.
Czy w takim razie w obliczu przytoczonych faktów mamy podstawy, aby mówić o mitologizacji zbiorowej pamięci o Zagładzie Żydów i stosunkach polsko-żydowskich? Według mnie – tak.
Szereg istotnych aspektów historii, jak np. stosunki inter-etniczne pod okupacją sowiecką 1939-1941 podlegało tabuizacji jako niecenzuralne. Z kolei narastanie tendencji antysemickich w PZPR w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia doprowadziło do marginalizacji historii zagłady Żydów. Czy była to tylko wewnętrzna sprawa partii komunistycznej? Wydaje się, że ujawniło się wówczas coś więcej, a mianowicie zgodność między władzą i masami, nie tylko zresztą w podejściu do historii, ale również w manifestowaniu antysemickich uprzedzeń, a potem w przemilczaniu ich skutków i ofiar.
Zaskakująca jest koincydencja między zmianą w ujęciu historii Holocaustu a tzw. odwilżą w połowie lat pięćdziesiątych. Gdy po okresie przyspieszonej stalinizacji (1948-1954/55) Polacy odzyskali prawo do uzewnętrzniania swej narodowej odrębności w ramach pewnej politycznej, gospodarczej, a przede wszystkim kulturalnej autonomii, dzięki czemu mogła się rozpocząć historia „najweselszego baraku w obozie socjalistycznym”, pozwoliło to uwolnić się od wielu fałszerstw, ale potrafiło także prowadzić do zacierania lub zniekształcania prawdy historycznej.
Generalnie, w obrazie upowszechnianym przez oficjalne instytucje w okresie PRL – państwowe, przez państwo kontrolowane, a nawet od państwa stosunkowo niezależne, jak Kościół rzymskokatolicki – historia została „uporządkowana” w taki sposób, że zostało wyolbrzymione zjawisko pomocy i ratowania Żydów. Z drugiej strony, zminimalizowano natężenie i skalę różnych form antyżydowskich wystąpień ze strony Polaków, sprowadzając je do kategorii zjawisk marginesu społecznego. Ponadto pominięto istotne elementy rzeczywistości historycznej, jak zjawisko obojętności większości polskiego społeczeństwa wobec losu Żydów, powodujące ich potworne wyobcowanie, czy ekonomiczne następstwa Zagłady, zwłaszcza przejmowanie przez polskie otoczenie mienia pomordowanych. Generalnie należy stwierdzić, że obraz ten został dopasowany do heroiczno-martyrologicznej mitologii opiewającej losy narodu polskiego podczas wojny.
Zastanawiając się nad pochodzeniem tworzących ją wyobrażeń, przekonań i emocji daje się zauważyć, że po części zrodziły się one w odpowiedzi na politykę historyczną komunistów. Kłamliwa, oczerniająca propaganda uderzyła najbardziej w Armię Krajową i jej największe dzieło – powstanie warszawskie, tworząc psychologiczną oprawę dla masowych represji przeciwko byłym żołnierzom AK i innym uczestnikom konspiracji niepodległościowej. Reakcją na prześladowania i kalumnie była generalna obrona wartości symbolizowanych w powstaniu, odrzucanie wszelkiej krytyki, płynące z przekonania, że godzi ona w narodowe imponderabilia oraz autorytety. Skoro historia została wykorzystana jako broń w walce o „rząd dusz”, to kształtowanie określonych wyobrażeń historycznych stawało się funkcją nie tyle wiedzy o przeszłości, ile przekonań ideowo-politycznych i standardów środowiskowych, a debata na temat historii powstania warszawskiego zamieniła się we front walki o zachowanie narodowej tożsamości.
Sprzyjało to mitologizacji powstania, zresztą zainicjowanej jeszcze w 1944 r., kiedy w środowisku dowódców i uczestników zrodziła się ocena, iż zakończyło się ono w istocie moralnym zwycięstwem Polaków. Z biegiem czasu refleksja na temat powstania, uprawiana przez część żołnierzy, badaczy i komentatorów coraz bardziej przesuwała się na płaszczyznę moralno-symboliczną, co szło w parze z przetworzeniem historii do postaci mitu, jej „wyprostowaniem” poprzez wykluczenie kłopotliwych ambiwalencji i nadanie jednoznacznego sensu.
Od lat siedemdziesiątych proces mitologizacji historii powstania daje się już zauważyć w wynikach badań socjologicznych: pokolenie urodzone po wojnie postrzegało je głównie jako symbol walki o niepodległość, natomiast z wyobrażeń znikało to, co wcześniej było oceniane krytycznie. Przesunięcie postrzegania na płaszczyznę moralno-symboliczną nabrało spektakularnego charakteru w latach 80., kiedy „Solidarność” uznała powstanie za swoją ideową kolebkę, siebie postrzegając jako „dziecko” a zarazem wykonawcę testamentu powstańców. Z reguły nie zauważa się przy tym, że interpretacje poszły w różnych kierunkach. Obok gloryfikacji powstania jako moralnego zwycięstwa, wykrystalizowała się inna interpretacja, zgodnie z którą pozytywna spuścizna powstania polega na tym, że krwawa tragedia roku 1944 nauczyła Polaków „mierzyć zamiary podług sił”, unikać niepotrzebnego przelewu krwi, ćwiczyć się w realizmie, rozwadze i umiarze. Stało się więc coś ważnego, mianowicie dokonano reinterpretacji historyczno-moralnej spuścizny powstania i odczytania narodowych wartości w duchu założeń pokojowej rewolucji „Solidarności”. Powstanie występowało nadal jako źródło inspiracji, skarbnica wartości, ale zarazem było postrzegane jako zgubny przykład historyczny, którego powtórzenia udało się obecnie, dzięki Bogu, uniknąć.
Dalsza ewolucja w myśleniu o przeszłości należała już do nowej epoki, lecz zanim do niej przejdziemy zatrzymajmy jeszcze uwagę na mitologizacji w okresie PRL, mającej swe źródło w ideologii i dokonywanej przede wszystkim za pomocą manipulacji i cenzury. Nie uniknęła jej historiografia, w której zostały uruchomione różne mechanizmy mitotwórstwa – nieuzasadnione uogólnienia na podstawie niedostatecznych materiałów, mistyfikacja powodująca fałszerstwa, świadome wprowadzenie w błąd z pobudek ideologicznych lub interesów własnych historyków, pod naciskiem cenzury lub autocenzury. Działały też inne mechanizmy mitologizacji, jak deifikacja, gloryfikacja personalna, stereotypizacja i profetyzacja. O ile historiografia posiadała przy tym pewien margines naukowej suwerenności, to wyobrażenia upowszechniane przez inne oficjalne instytucje podlegały mitologizacji w stopniu znacznie większym, bowiem w ich wypadku jedynym liczącym się naprawdę kryterium selekcji wyobrażeń był szeroko rozumiany interes własny reżimu. Nakazywał on wyeliminować z obrazów przeszłości wszystko to, co nie harmonizowało z oficjalną interpretacją teraźniejszości.
W wyniku takiego rozwoju powstały liczne tzw. białe plamy, oznaczające luki w wiedzy historycznej, spowodowane zakazem badań czy niedostępnością źródeł. Jednak potocznie rozumiano je inaczej, a mianowicie nie to, o czym w ogóle nic nie wiedziano, ale to, co znano z innych niż oficjalne przekazów, o czym przekazy te milczały, bądź nie mówiły „pełnej prawdy”, czyli mówiły nie tak, jak chcieliby odbiorcy (B. Szacka, „Czas przeszyły, pamięć, mit”, Warszawa 2006, s.29). Chodziło więc nie tyle o wiedzę poprawną w rozumieniu nauki historycznej, lecz o wiedzę zgodną z aktualnymi odczuciami i potrzebami społeczeństwa.
Po przełomie 1989.
Nurt rewindykacji historycznych
Nic dziwnego, że zarówno dyskusje historyczne, jak i badania naukowe po 1989 skupiły się na usuwaniu tzw. „białych plam”. O jakie kwestie chodziło? Jakie wyobrażenia przeszłości weszły obecnie do upowszechnienia?
Daleko idące rewindykacje objęły historię komunistycznych represji i zbrodni: na terenie sowieckiej okupacji 1939-1941 i w ZSRR – tu głównym tematem był Katyń – oraz po wojnie, w latach 1944-1955, 70. i 80. Podjęto kompleksowe badanie struktur i działalności polskiego aparatu bezpieczeństwa (Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, Służba Bezpieczeństwa). W centrum zainteresowania zostało postawione również zjawisko oporu wobec władz komunistycznych, a zwłaszcza masowe bunty i protesty społeczeństwa, symbolizowane nazwami „polskich miesięcy”.
Jeśli chodzi o okres po roku 2000, o tym, jakie kierunki polityki historycznej były preferowane przez państwo możemy zorientować się na podstawie przedsięwzięć Instytutu Pamięci Narodowej. Czołowe miejsce w realizowanych projektach zajmowała historia aparatu bezpieczeństwa PRL. Jako równorzędne kierunki można wymienić szeroko zakrojoną charakterystykę ofiar komunistycznej dyktatury (od poszczególnych środowisk po indywidualne biografie) oraz panoramę dziejów konspiracji i społecznego oporu 1939-1989. IPN wykonał również szereg dużych projektów badawczo-edukacyjnych, które dotyczyły historii Holocaustu, stosunków polsko-żydowskich oraz polsko-ukraińskich w okresie wojny i w pierwszych latach powojennych. Generalnie, punkty ciężkości w pracy instytutu przesuwają się na okres lat 70. i 80., a obecnie stają się elementem procesu lustracji i dekomunizacji. Czy w „odzyskanym” obrazie przeszłości można dopatrzyć się zniekształceń? Sądzę, że tak, mianowicie ciąży on w stronę wizji narodu znajdującego się w obcej niewoli, którego egzystencja wyczerpywała się, z jednej strony, na cierpieniu represji, z drugiej zaś na oporze i walce z reżimem. Moim zdaniem, doświadczenia związane z tymi zjawiskami nawet w okresie łamania siłą oporu przeciwko komunizmowi w latach 1944-1947, czy przyspieszonej stalinizacji w latach 1948-1955 nie dotyczyły bezpośrednio większości społeczeństwa, choć niewątpliwie politycznie i psychologicznie silnie na nią oddziaływały. Natomiast biorąc pod uwagę całe półwiecze, w życiu większości obywateli PRL najważniejsze znaczenie miały problemy, rozwiązywane mniej lub bardziej udolnie na drodze kooperacji, w ramach systemu realnego socjalizmu.
Nurt rewizji mitów narodowych
Widomym znakiem przewartościowania obrazu przeszłości stały się zmiany w kalendarzu świąt państwowych: zniknęło wprowadzone 44 lata wcześniej przez komunistów Święto Odrodzenia Polski 22 lipca czy rocznica Rewolucji Październikowej. Natomiast data zakończenia wojny, obecnie 8, a nie 9 maja, pozostała nadal datą oficjalnie upamiętnianą, co pozwala obserwować ewolucję, która z jednej strony polegała na demontażu PRL-owskiego mitu zwycięstwa, z drugiej zaś na kontynuacji niektórych dawnych znaczeń oraz wprowadzenie nowych interpretacji.
Ilustrują to przemówienia prezydenta Lecha Wałęsy. Zwracając się do obu izb Kongresu USA (15.11.1989) powiedział on, że obalenie komunizmu w Polsce oznacza „prawdziwy koniec” II wojny światowej. Rozwinął tę tezę w przemówieniu z okazji 50-lecia kapitulacji III Rzeszy mówiąc, że dopiero teraz zostało osiągnięte prawdziwe zwycięstwo, bo Polska jest wolna i suwerenna. Dzień 8 maja 1945 nie był, w ocenie prezydenta, dniem zwycięstwa dla Polski i narodów Europy Środkowej, ponieważoddani zostaliśmy pod wpływy obcego mocarstwa. Tu przywołał powtarzaną w Polsce tezę o „zdradzie w Jałcie”, mającej stanowić dowód niewdzięczności i nielojalności mocarstw zachodnich wobec Polski.
W wersji przemówienia przeznaczonej dla kombatantów Wałęsa nawiązał do symboliki stworzonej przez propagandę PRL: …pokonaliśmy wroga, zatknęliśmy polski sztandar na ruinach Reichstagu i zmusiliśmy hitlerowski faszyzm do bezwarunkowej kapitulacji. Jednak generalna ocena była pesymistyczna: Dziś wspominamy ten czas bez dumy należnej zwycięzcom. Nie obchodzimy tej rocznicy jako dnia zwycięstwa. Czcimy go jako dzień zakończenia wojny. Rocznicę zakończenia wojennej i okupacyjnej Golgoty. Wydarzenia ówczesne nie dały bowiem Polsce radości zwycięstwa. Nie pozwoliły odzyskać pełnej wolności narodu i suwerenności państwowej.
Wzrosła oficjalna ranga rocznic upamiętniających inne wydarzenia z okresu II wojny światowej, wśród których obok daty agresji niemieckiej (1.9.1939) uwypuklono obecnie moment agresji sowieckiej (17.9.1939), a szczególnie wybuch powstania warszawskiego (1.8.1944). Obecnie oficjalne instytucje prezentowały powstanie najczęściej w perspektywie „procesów długiego trwania”, jako niezwykle ważne ogniwo w tradycji niepodległościowej, bez którego niemożliwe byłoby obalenie komunizmu. Zwróciliśmy już uwagę, że pojmowano to w nowym duchu. Stanisław Stomma, wybitny intelektualista katolicki, powiedział otwierając pierwsze posiedzenie polskiego senatu (4.7.1989), że Polacy potrafili wreszcie wyciągnąć z historii rozumne wnioski, dzięki czemu „Solidarność” przeprowadziła „samoograniczająca się rewolucję”, a nie kolejne nieudane powstanie. Nie przeszła do historii w „martyrologicznej chwale” kolejnego „zrywu klęskowego”, lecz odniosła wspaniałe zwycięstwo.
Lech Wałęsa, patrząc w przeszłość już z perspektywy zwycięstwa nad komunizmem, zapisał: W dziejach Polski nazbyt wiele było heroizmu. Przelewaliśmy krew w imię słusznych spraw, potem zaś inni „robili nas w trąbę”, wyciągając korzyści z naszej martyrologii. […] Polska miała piękny okres po 1918 roku, lecz potem napadli nas sąsiedzi, rozszarpali kraj, zabrali niepodległość. Wojnę przeszliśmy bohatersko. Jako jedyni w Europie nie splamiliśmy się kolaboracją z okupantem, otrzymując w spadku głównie groby. Byliśmy wśród wygranych, ale znów poćwiartowano nas w Jałcie. […] Po wojnie było w podziemiu kilkadziesiąt tysięcy ludzi – wyszkolonych, uzbrojonych -i co z tego? Dalsze groby do odwiedzania. Oni może inaczej nie mogli postępować, bo historia nie dala im szansy, lecz my musieliśmy […] Strategia pokojowej walki „Solidarności” szybko przyniosła rezultaty. […] Gdybyśmy stawili gwałtowny, zbrojny opór komunistom, Europa otrzymałaby nowy przykład bohaterstwa, ale Polskę zaległyby setki tysięcy, może nawet miliony trupów. Nie byłoby nawet pomników, bo kto miałby je wystawić? Natomiast unik przyczynił się do jednego z największych osiągnięć ludzkości – klęski systemu, który przez półwiecze próbował mamić świat wizjami szczęśliwości.
Gdy więc w 50. rocznicę powstania prezydent Wałęsa (1991-1995) metaforycznie nazwał je „kolebką Solidarności” i przedstawił się jako spadkobierca wolnościowego „płomienia powstania”, nie oznaczało to bezkrytycznej afirmacji tamtego zrywu, lecz pamięć również o tym, że nie osiągnięto wówczas wyznaczonych celów i świadomość ciągle powracających pytań o sens, zasadność, polityczną racjonalność, wreszcie o skutki zapadłych wówczas decyzji. Wałęsa wystąpił jako przywódca rozumiejący gorzkie nauki płynące z historii, świadomy, że piastuje niezwykle złożone dziedzictwo.
Takie, a nie inne pojmowanie spuścizny powstania przez „Solidarność” było oczywistością dla Normana Daviesa, który powiedział: Dla mnie, „Solidarność” jest wprost dzieckiem powstania warszawskiego, i to niejako podwójnie: jako owoc umacnianego powstańczą tradycją pragnienia zrzucenia obcych okowów i zarazem jako ruch okazujący zaskakujące w tak przełomowych momentach dziejów umiarkowanie niewątpliwie także wywodzące się z pamięci powstańczego doświadczenia .
Elita władzy z okresu pierwszych rządów solidarnościowych, wspierana przez część opiniotwórczych mediów z Gazetą Wyborczą na czele stworzyły zalążek mitu założycielskiego III Rzeczypospolitej, w którym można dostrzec połączenie dwóch bogatych w symbole elementów: krytycznie przepracowaną spuściznę powstania warszawskiego i opowieść o zwycięskiej, pokojowej rewolucji, dokonanej przez „Solidarność” w 1989 r., której ikoną stał się „okrągły stół”. Narracja ta wymaga dokładniejszego zbadania z perspektywy historische Mythosforschung, z uwzględnieniem zarówno płaszczyzny pamięci upowszechnianej, jak też pamięci potocznej. W każdym razie wydaje się, że była to oryginalna próba rozwinięcia narodowej mitologii stosownie do zmieniających się warunków historycznych. Jej unikatowy charakter wynikał z tego, że udało się połączyć imponderabilia i symbole utożsamiane z tradycją martyrologiczno-heroiczną oraz motyw historycznego zwycięstwa odniesionego w 45 lat po klęsce powstania warszawskiego.
Uderza przy tym brak determinacji, gdy przyszło do upowszechniania tej tchnącej optymizmem opowieści. Czy liberalne elity, zaangażowawszy się przy demontażu narodowych mitów, traktowanych jako przeszkodę w transformacji, uznały w ogóle, że praca z mitami jest w demokratycznej Polsce niepotrzebna, czy może nawet szkodliwa? Czy o wypuszczeniu z ręki niezwykle cennego kapitana symbolicznego przesądziły inne przyczyny? Te sprawy wymagają dokładniejszego zbadania.
„Białe plamy” dotyczyły również miejsc, które należałoby raczej nazwać „ciemnymi stronami” narodowej historii, gdyż zapisane były na nich czyny haniebne, których dopuścili się Polacy. Ujawnianie tych faktów nie należało do fali rewindykacji historycznych upragnionych przez opinię publiczną, lecz należałoby je raczej traktować jako przedsięwzięcia badawczo-edukacyjno-wychowawcze, które miały nadawać ton polityce historycznej demokratycznego państwa. U podstaw legło założenie, iż proces demokratyzacji musi obejmować również sferę pamięci zbiorowej, zaś sposób w jaki wspólnota wyobraża sobie przeszłość, a zwłaszcza własne relacje z innymi grupami, stanowi medium, z jednej strony dające wgląd w tożsamość, z drugiej zaś otwierające drogę do jej kształtowania w pożądanym kierunku.
Istotnym przewartościowaniom w tym duchu została poddana historia stosunków polsko-niemieckich, czego wyrazem stało się m.in. przemówienie ministra spraw zagranicznych Władysława Bartoszewskiego, wygłoszone 28 kwietnia 1995 r. przed obiema izbami niemieckiego parlamentu. Reprezentant Polski odniósł się w nim do ciemnych kart historii Polski związanych z prześladowaniem Niemców w okresie przymusowych wysiedleń po wojnie i dokonał symbolicznego aktu ubolewania. Podkreślił przy tym, że stosunek do historii odgrywa ważną rolę w procesie dojrzewania tożsamości demokratycznej. O tym, że nie były to puste deklaracje świadczył nagromadzony od lat 90. dorobek obejmujący monografie naukowe, fundamentalne wydawnictwa źródłowe, liczne publikacje w mediach i nowe treści w podręcznikach szkolnych. Podobne zmiany zaznaczyły się również w podejściu do historii stosunków polsko-ukraińskich.
Do rangi symbolu „ciemnej” historii urosła zbrodnia w Jedwabnem, której ujawnienie, a ściślej mówiąc – spektakularne nagłośnienie w 2000 za sprawą książki Jana Tomasza Grossa Sąsiedzi wywołało wielką debatę publiczną, a w ślad za nią również badania naukowe. W efekcie ukazały się dziesiątki studiów naukowych i setki innych publikacji. Dla kształtowania opinii publicznej niezwykle ważny był fakt, że żadna z liczących się instytucji życia publicznego oraz osobistości obdarzanych społecznym autorytetem nie pozostała wobec sprawy obojętna. Generalnie, pomimo wahań i przejawów kunktatorstwa, zarówno władze państwa, jak i episkopat Kościoła rzymskokatolickiego przekazali społeczeństwu czytelny sygnał, oddając hołd ofiarom i potępiając antysemityzm.
W trakcie debaty postawiono pod znakiem zapytania wyidealizowany autostereotyp narodu polskiego jako odwiecznej, niewinnej ofiary. Zakwestionowano szeroko rozpowszechnione mniemanie, że ofiara musi być niewinna, a gdy obarcza ją jakakolwiek wina, wówczas przestaje być ofiarą. Historia relacji polsko-żydowskich pod okupacją niemiecką, a także na terenie okupacji sowieckiej, dostarczyła bowiem dowodów, że ofiara mogła jednocześnie występować jako prześladowca w stosunku do innych ofiar, przy czym układ ról podlegał zaskakującym niekiedy zmianom.
W jakiej mierze te odkrycia zostały przyjęte przez społeczeństwo? Na ile odbiło się to na zbiorowej pamięci? Sondaż przeprowadzony w listopadzie 2002 r. na reprezentatywnej próbie dorosłych obywateli Polski wykazał, że połowa badanych nie wyrobiła sobie zdania w kwestii, kto wymordował Żydów w Jedwabnem. Dla większości tych, co mieli sprecyzowany pogląd, była to zbrodnia bardziej Niemców niż Polaków. W grupie uznającej udział Polaków w zbrodni 83 proc. powiedziało, że to dobrze, iż zbrodnia ta została ujawniona, i że będzie się o niej uczyć w szkołach.
Interesującym uzupełnieniem tych badań stał się raport Mówienie o zapomnianym ze stycznia 2004 r. 51 proc. badanych wyraziło zdanie, iż trzeba dalej mówić o cierpieniach, które w czasie II wojny światowej i po wojnie Polacy zadali innym.Natomiast 39 proc. chciało, aby tego zaprzestać. Jako przykłady winy wobec „innych” wymieniono „Jedwabne” i „wysiedlenie Niemców”. Przy tym 61 proc. respondentów uważało za potrzebne mówienie w cierpieniach zadanych Polakom przez ludzi innych narodów.
O ile ankieta z 2002 może świadczyć o zignorowaniu przez szerokie masy społeczeństwa udowodnionej, zdawałoby się, prawdy, gdy podważa ona komfortowy autostereotyp, to wyniki drugiego pozwalają domniemywać, iż po pierwszym szoku zaczęło się powolne otwieranie się na niewygodną wiedzę. Chciałbym też zwrócić uwagę na dwa skrajnie odmienne czynniki działające na płaszczyźnie pamięci upowszechnianej, które, paradoksalnie, mogą, według mnie, oddziaływać w kierunku obrony wyidealizowanego autostereotypu. Pierwszym była zachęta ze strony niektórych prawicowych polityków, części mediów o profilu narodowo-katolickim, a także z pewnością niemałej grupy duchownych z Kościoła katolickiego. Czynnik drugi, to teza J. T. Grossa i jego zwolenników, iż sprawa Jedwabnego jest zaledwie punktem wyjścia do odtworzenia prawdziwej historii, której centralnym tematem w odniesieniu do Polski (podobnie zresztą jak i całej Europy) powinien być Holocaust, a ściślej mówiąc, stosunek Polaków do Zagłady. Znana Polakom do tej pory historia okupacji jest w świetle tej tezy całkowicie nieprawdziwa i wymaga napisania na nowo. Czy w takim razie jedyną uczciwą alternatywą dla mitu Polski bohaterskiej i niewinnej byłoby jej ukazanie w roli równorzędnego uczestnika nazistowskiego programu ludobójstwa europejskich Żydów? Gdyby tak się stało, oznaczałoby to, według mnie, że jeden mit został zastąpiony innym.
Nurt „afirmacji historii narodowej”
Koalicja konserwatywno-narodowo-populistyczna, która ukształtowała się po wyborach w 2005 ogłosiła nową politykę historyczną, kierując się przekonaniem, że Polacy osłabili poczucie narodowe oparte na historii. Aby to poczucie wzmocnić powinno się traktować historię jako źródło satysfakcji i narodowej dumy, słowem – afirmować ją, zamiast szukać w przeszłości powodów do samokrytyki. Nie był to, co prawda, pomysł nowy, wręcz przeciwnie, przyświecał on w pracy nad kształtowaniem wyobrażeń o przeszłości przez cały okres PRL. Doprawdy, mało kto wkładał tyle wysiłku w krzewienie dumy i wywoływanie satysfakcji z osiągnięć Polski Ludowej, jak ówczesne władze. Jak można wnosić z prowadzonej już drugi rok polemiki między zwolennikami i krytykami tzw. nowej Vergangenheitspolitik, a także obserwując poczynania oficjalnych instytucji, większego znaczenia znowu nabrała praca z mitami.
Rozumiem przez to, po pierwsze, wysiłki w celu zdyskredytowania i podważenia wyobrażeń o przeszłości, upowszechnianych do tej pory. Najbardziej spektakularnym tego przejawem jest przewartościowanie obrazu „okrągłego stołu”. Wydarzenie, które zdążyło już urosnąć do rangi symbolu zwycięstwa nad komunizmem, osiągniętego bez rozlewu krwi, zostało sprowadzone do wymiaru dwuznacznej moralnie transakcji, o podejrzanej genezie i fatalnych skutkach. To, co w obowiązujących podręcznikach szkolnych przedstawia się jako moment, w którym dzięki sukcesowi Polaków zmienił się bieg historii nie tylko ich kraju, ale również Europy i świata, urzędujący do niedawna minister edukacji narodowej nie wahał się nazwać publicznie aktem zdrady narodowej. Negowanie wyobrażeń, będących zalążkiem mitu fundacyjnego III RP, otworzyło drogę do zdyskredytowania całego etapu historii Polski 1989-2005, jako zakamuflowanej prolongaty komunizmu, czegoś w rodzaju krypto- czy neo-PRL. Zdaniem prof. Andrzeja Nowaka, redaktora prawicowego czasopisma Arcana,najgroźniejsze dla pojmowania naszych dziejów było 16 lat III RP. Przez ten czas starano się kontynuować PRL poprzez negację wartości, ukazywanie w złym świetle naszych dziejów.
Zaczęto twierdzić, że społeczeństwo nie zna prawdy o czasach PRL, a zwłaszcza o okresie po 1989, a tymczasem wiedza ta, na razie dostępna tylko dla wąskiego kręgu obecnych przywódców, jest „porażająca”, bowiem kompromituje ludzi ze świecznika w III RP, otaczanych do tej pory nimbem bohaterów walki z komunizmem i „ojców założycieli” wolnej Polski. Wskutek publicznych oskarżeń mało kto spośród autorytetów pozostał nietknięty, włącznie z przywódcą „Solidarności” Lechem Wałęsą.
Normalnie, w państwie demokratycznym, nie zachodzi potrzeba, aby każda ekipa, która wygrawszy wybory tworzy rząd, okazywała historyczną legitymację uprawniającą do sprawowania władzy. Jednak w 2005 ogłoszono w Polsce historyczny przełom, którego symbolem stało się określenie „IV Rzeczpospolita”. Zostało ono wprowadzone do oficjalnego słownictwa wbrew zapisowi w konstytucji, gdzie mówi się o III Rzeczypospolitej. Hasło to nie jest przecież jedynie wskazaniem numerycznego następstwa kolejnej rzeczy pospolitej, lecz zawiera sugestię, że wygrane przez PiS wybory są równoznaczne ze zmianą ustrojową równą odzyskaniu niepodległości w 1918 r. (Eliza Pieciul-Karmińska, „Słowa jak arszenik”, [w:] „Niezbędnik inteligenta” 12, dodatek do „Polityki”, 16/2007, s.35)
Za oparcie dla mitu fundacyjnego IV Rzeczypospolitej posłużyła tradycja „Solidarności” oraz powstania warszawskiego. Weźmy to pod rozwagę jako drugą ilustrację prowadzonej obecnie pracy z mitami.
Mity, jak trafnie zauważa Dieter Langewiesche, nie są w swej wymowie jednoznaczne, dlatego nigdy nie da się ich „opowiedzieć do końca”, lecz przeciwnie, można je interpretować wciąż na nowo. Jeśli mit zostanie zaangażowany przy konkretnym politycznym działaniu, wówczas oczywiście pozwala wykluczyć działania alternatywne jako nieuprawnione. Jednakże tak długo, jak pozostaje mitem, nie daje się zinstrumentalizować na stałe w służbie jakiegoś jednego politycznego kierunku i nie odmówi wsparcia również jego przeciwnikom. Mit powstania warszawskiego, który 16 lat wcześniej zakotwiczył w tradycji „rycerzy okrągłego stołu”, posłużył teraz do ich symbolicznej delegitymizacji, a jednocześnie do legitymizacji roszczeń pretendentów do władzy. Oskarżyli oni przed narodem swych poprzedników o to, że nie oddali oni należnej czci bohaterom powstania, z powodu, jak to wyjaśnił Lech Kaczyński, dominacji potężnych grup, dla których niepodległość i powszechność uczuć patriotycznych były zagrożeniem, a nie szansą budowania silnej Polski. Grupy te dominowały używając także sztandarów „Solidarności”. Zorganizowanie obchodów 60. rocznicy powstania z niespotykanym do tej pory rozmachem, a także podkreślanie przez braci Kaczyńskich rodzinnych związków z AK-owską tradycją powstania można było odczytać jako chęć pokazania, że są oni najbardziej prawowitymi spadkobiercami kapitału symbolicznego powstania. Mówiąc dosadnie, został on skonfiskowany i to w podwójnym sensie: raz – przez partię rządzącą, drugi raz – osobiście przez braci Kaczyńskich, czerpiących z zasług swoich rodziców jakby dodatkową legitymację moralno-polityczną. W ślad za tym poszła teza, że – ujmując rzecz najkrócej – jedynie potomkowie AK-owców są nośnikami prawdziwego patriotyzmu. Jeden z polityków obozu rządzącego z całą powagą ogłosił istnienie szczególnego gatunku ludzi: „genetycznych patriotów” stanowiących, jak można sobie wyobrazić, nowe wcielenie arystokracji krwi.
Odmawiając swym dawnym towarzyszom z „Solidarności” prawa do tytułu godnych spadkobierców powstania liderzy PiS dają do zrozumienia, że walka, którą tamci uznali za wygraną w 1989, w rzeczywistości trwa nadal i dopiero teraz wkroczyła w rozstrzygającą fazę, zaś jej wynik zależy w istocie od realizacji celów rządu Jarosława Kaczyńskiego. Ma to być, jak się wydaje, kolejny argument na rzecz legitymizacji władzy.
Obserwując obchody trzech ostatnich rocznic powstania (2004-2006) można było przekonać się, na czym ma polegać zalecana afirmacja historii narodowej. Jakie główne „prawdy” o powstaniu wybijały się na plan pierwszy w wypowiedziach organizatorów, polityków, świadków, uczestników, badaczy, komentatorów i sprawozdawców? Otóż, zostało powiedziane, że powstanie było nieuchronnym zrządzeniem polskiego, tragicznego losu, a ten los zgotowali nam obcy: Niemcy, Sowieci, Anglicy, Amerykanie. Zostało też powiedziane, że powstanie stanowiło najwspanialsze uzewnętrznienie polskich cnót narodowych, wydarzenie niezwykłe i wyjątkowe. W jednym z wywiadów Lech Kaczyński wyznał, że sam oczywiście wziąłby udział w powstaniu. A gdyby musiał zejść do kanałów, by się ewakuować? – dopytywał się dziennikarz. To znając moje lęki nie zszedłbym i pewnie bym zginął –odparł Lech Kaczyński. Już jako nowo wybrany Prezydent RP dał przykład bezkrytycznej afirmacji historii zaczynając dzień swego zaprzysiężenia – na co zwrócił uwagę Robert Traba – od złożenia kwiatów pod pomnikiem płk. Antoniego Chruściela „Montera”, dowódcy określanego przez część historyków jako „niezwykle kontrowersyjny”, szafujący podczas powstania ludzką krwią. Przypisywane mu są słowa wypowiedziane na jakiejś odprawie: Musicie sobie zdobyć broń, idąc nawet z kijami i pałkami, a ci, którzy są do tego niezdolni, pójdą pod sąd. Wreszcie trzecie dominujące w publicznym przekazie wyobrażenie głosi, że powstanie wywarło pozytywny wpływ na dalszy bieg narodowych dziejów.
O obchodach 60. rocznicy wiadomo, że prawie wszystkim się podobały. Według Kazimierza Krzysztofka, socjologa kultury, należy to tłumaczyć tym, że … nastąpiła profesjonalna promocja sprzedaży święta. Wykorzystano mechanizmy tworzenia spektaklu, festiwalu, kreacji wydarzenia. […] Powstanie przedstawione multimedialnie, młodzi odebrali jako sport ekstremalny. Poza głównym nurtem rocznicowych wypowiedzi znalazło się parę głosów wyrażających wątpliwości. 85-letni Jerzy Stefan Stawiński, który w sierpniu 1944 dowodził kompanią żołnierzy Armii Krajowej, powiedział 60 lat później: Powstanie było ostatnim wielkim polskim zrywem romantycznym. I zarazem największą tragedią w najnowszych dziejach Polski. […] Praktycznie przestało istnieć całe miasto. Właściwie to my zburzyliśmy to miasto!.Dziś, stwierdził Stawiński, w tragiczny wymiar już mało kto chce wnikać.
Znaczny oddźwięk wywołał krytyczny głos Roberta Trąby na temat aktualnej polityki historycznej państwa, w której post factum zwrócił uwagę na funkcje obchodów powstania. Bezbłędnie trafiając w zbiorowe oczekiwania i emocje, stają się one, twierdzi Trąba, seansami „zbiorowej terapii narodowej”, reperowania wyidealizowanego autostereotypu. Natomiast brakuje w nich rzeczy zasadniczej – dramatycznego sporu o powstanie, który nie zakończył się po dzień dzisiejszy.
Jednak najbardziej kontrowersyjna wypowiedź została właściwie zignorowana, w tym sensie, że chyba nikt nie podjął z nią merytorycznej dyskusji, chociaż jej autor, pisarz i eseista Tomasz Łubieński, odniósł się krytycznie nie tylko do aktualnej polityki historycznej, ale zwrócił uwagę na trwający od dawna proces mitologizowania powstania. Wytworzony w PRL rodzaj patriotycznej poprawności, wtórnej cenzury, będący ubocznym skutkiem komunistycznej indoktrynacji antypowstaniowej utrwalił się pomimo tego, że pierwotna przyczyna już dawno zniknęła. Nawyk bezkrytycznego spojrzenia na powstanie nadał ton jubileuszowi 60-lecia. Zastanawiające, że dzisiaj, kiedy można powiedzieć wszystko bez obawy, że może to komuś zaszkodzić i każdy ma do tego prawo, Powstanie się obchodzi, ale Powstania się nie dyskutuje. […]patriotycznie najpoprawniejsza stalą się opinia, że Powstanie wywołane zostało słusznie i nieuchronnie, odegrało ważną rolę, właściwie zwyciężyło. Łubieński nie ma wątpliwości, że upowszechnił się mit powstania, pielęgnowany i chroniony m.in. przez weteranów. Mają oni prawo do własnej prawdy, podobnie jak każdy, kto przeżył powstanie, przysługuje im również prawo do szacunku, ale nie powinni dyktować swego obrazu. Ich psychicznemu naciskowi nie powinien poddawać się historyk. Pamięć i ocena powstania, konkluduje Łubieński, nie jest wyłączną własnością weteranów, lecz również przyszłych pokoleń.
Czyż jednak następne pokolenie nie ma prawa, aby po prostu przejąć mit jako patriotyczny spadek, czy to wierząc weń, czy też z szacunku dla rodziców-weteranów? Z pewnością ma do tego prawo. Wątpliwości pojawiają się wówczas, gdy najwyżsi urzędnicy demokratycznego państwa upowszechniają mity z wysokości sprawowanych urzędów jako oficjalną wersję historii, nawet jeśli prywatnie traktują je jako najświętszą prawdę i najcenniejszą spuściznę rodzinną. Można też pójść dalej i postawić tezę, że tak silne uwypuklenie tematu powstania warszawskiego w pamięci upowszechnianej pod auspicjami IV RP jest prawdopodobnie wyrazem pewnej ogólniejszej wizji świata, do jakiej odwołuje się PiS.
Tragedie wyjątkowo dobrze konstytuują pamięć, dlatego fundowanie władzy politycznej, a także budowanie zbiorowej tożsamości na mitach opiewających klęski jest od dawna praktykowane w wielu krajach. Weźmy za przykład mit bitwy na Kosovo Polje (Amselfeld) 1389, gdzie z powodu zdrady miało jakoby upaść średniowieczne cesarstwo serbskie. Wystylizowany w XIX w. na centralny mit serbskiego nacjonalizmu do dzisiaj jest skutecznie instrumentalizowany przez serbskich polityków. Przywoływane w pamięci obrazy zbiorowej martyrologii wzbudzają poczucie zagrożenia, zaś im ono większe, tym bardziej pożądana staje się własna grupa, jako „bezpieczne schronienie”. Pamięć o ofiarach staje się źródłem poczucia własnej wartości, a nawet przewagi moralnej wobec otoczenia, w tym sensie mitologizowane historie upadku pełnią więc funkcje kompensacyjne. Ponadto upowszechnia się je po to, aby propagować narodowe odrodzenie, ostrzegać przed wrogami i zdrajcą/ni, w razie potrzeby wzywać do walki, ewentualnie do pomszczenia zranionej dumy i odbudowania „honoru narodu”.
Nawet pamięć globalna staje się pamięcią ofiar, pielęgnowaną w dyskursie traumy kulturowej; bycie ofiarą jest w naszych czasach traktowane jako źródło zbiorowego poczucia wyjątkowości i wyższości, legitymizuje oczekiwanie szczególnego traktowania przez innych. Pytanie, kto poniósł w historii największe straty, doznał największych cierpień i prześladowań, otworzyło pole jedynej w swoim rodzaju rywalizacji ofiar: Żydów i Niemców, Serbów i Albańczyków, Ukraińców i Polaków oraz wielu innych.
Motyw cierpienia i perspektywa ofiary należą bez wątpienia do najważniejszych elementów tożsamości narodowej Polaków i łatwo jest się do nich odwołać. Wiąże się z tym trzecia ilustracja prowadzonej przez oficjalne instytucje pracy z mitami, którą chciałbym na koniec pokazać. Mit poprzez opowieść o przeszłości objaśnia sens teraźniejszości i przepowiada przyszłość. Według rządzącej do niedawna koalicji Polska po 1989 padła ofiarą „układu”, złożonego z postkomunistów, elit III RP, postkomunistycznych służb specjalnych, elementów kryminalnych i wszystkich innych wrogów, których wskaże przywódca. Położenie międzynarodowe naszego państwa również cechuje osamotnienie i zagrożenie ze strony licznych, wrogich sił. Obóz rządzący stylizuje siebie na ofiarę braku zrozumienia, złej woli, tajemniczych spisków, „bezprzykładnych ataków” itp. zagrożeń. Manichejska wizja rzeczywistości, koncentracja uwagi na figurze wroga, czemu towarzyszy instrumentalizowanie historycznych uprzedzeń, zwłaszcza antyniemieckich, które znowu powracają do repertuaru gry politycznej, wiktymizacja wyobrażeń na temat sytuacji wewnętrznej i międzynarodowej kraju, jak też na temat własnej roli – wszystko to można na co dzień obserwować w działalności obozu rządzącego. Nieodparcie kojarzą się one z mitologizacją. Skłonność tę daje się zauważyć również w warstwie języka używanego przez polityków PiS, gdzie prowadzi ona do groźnego w skutkach fałszowania obrazu świata za pomocą manipulacji językowych.
Uwagi końcowe
Dzieje Niemiec, ZSRR, a także PRL i innych krajów w okresie realnego socjalizmu dostarczają dowodów, że im bardziej roszczenia sił rządzących idą w kierunku władzy totalnej, tym bardziej zmitologizowany charakter przybierają wyobrażenia o przeszłości upowszechniane przez oficjalne instytucje. Tylko mit objaśnia bowiem sens świata dostatecznie jasno i całościowo, zaprowadza w nim absolutny porządek, jednoczy wyznawców we wspólnotę wiary i uczuć, zarazem wykluczając „obcych”, wreszcie legitymizuje czy wręcz uświęca władzę. Zwłaszcza rewolucyjni uzurpatorzy jakimi byli polscy komuniści, którzy mogli wykazać swoją narodową prawomocność jedynie na drodze „zamachu na historię”, prowadzili bardzo intensywną pracę z mitami. Upowszechniany „odgórnie” obraz historii najnowszej został generalnie podporządkowany funkcjom legitymizacji i konsolidacji systemu władzy i dostosowany do ram mitu fundacyjnego PRL, składającego się z mitu zwycięstwa w 1945 oraz mitu Ziem Odzyskanych. Taka polityka historyczna wywoływała w części społeczeństwa odruch obrony zagrożonych wartości poprzez pielęgnowanie wyobrażeń o przeciwnej treści, wśród których szczególnie ważną rolę odgrywał mit powstania warszawskiego. W polu napięć związanych z tą konfrontacją przebiegały spontaniczne procesy kształtowania zbiorowej pamięci, co w dłuższej perspektywie prowadziło do nawarstwiania się różnych elementów mitycznych.
Oparcie po 1989 ustroju Polski na zasadach demokracji i pluralizmu miało doniosłe konsekwencje dla pamięci zbiorowej. Został złagodzony rozdźwięk między nią a historiografią, gdyż obie skupiły się na obrachunkach z komunizmem. Umocniła się tendencja do pisania historii z pozycji własnego narodu, pojmowanego obecnie z reguły jako ofiara, która odzyskała prawo do pamięci o doświadczeniach z władzą dyktatorską, pełnych poniżenia, upokorzenia, deptania godności ludzi, ucisku, a nawet zbrodni. Zjawisko wiktymizacji obrazu historii odzwierciedlało w jakiejś mierze generalne tendencje występujące we współczesnej kulturze, jednak szczególne natężenie przybrało w krajach postkomunistycznych, gdzie największym poparciem cieszyła się zmitologizowana wizja narodu-ofiary komunizmu, cierpiącego przez pół wieku pod obcym panowaniem czy zgoła okupacją, a zarazem nie szczędzącego sił w oporze i walce z totalitaryzmem.
Poza tym ujawniło się także dążenie do pogłębienia i zróżnicowania obrazu przeszłości, do krytycznej konfrontacji z mitologią narodową, odsłonięcia „ciemnych kart”, generalnie zaś do traktowania historii jako przestrzeni dialogu różnych interpretacji i punktów widzenia. Na tym tle wybuchały namiętne spory wokół „drażliwych” tematów z historii, będące w istocie ważnym elementem poszukiwania tożsamości. Takie podejście cechowało co prawda mniejszościowy nurt w historiografii i opinii publicznej, niemniej jednak dzięki poparciu wpływowej części elity politycznej oraz opiniotwórczych mediów było przez kilkanaście lat przedstawiane jako wzór godny naśladowania w demokratycznej Polsce. Powstały również zalążki mitu fundacyjnego III RP, który połączył kapitał symboliczny powstania warszawskiego i pokojową rewolucję „Solidarności” w 1989 r.
Wybitny polski socjolog Piotr Sztompka dowodzi, że fundamentalny przełom ustrojowy, nazywany „rewolucją 1989” i proces transformacji, jaki po nim nastąpił, jakkolwiek generalnie był przez społeczeństwo upragniony, to zarazem wytrącił je ze stanu równowagi, wprowadził dezorganizację. Każda zmiana – zauważa Sztompka – wywołuje traumę, gdyż ciągłość, stabilność, bezpieczeństwo, przewidywalność sytuacji społecznych, a także trwałość i jednoznaczność swojej sytuacji w społeczeństwie i wynikających stąd imperatywów działania – stanowią dla łudzi wartości same w sobie, autoteliczne. Najbardziej wrażliwa na „traumę zmiany” jest kultura, rozumiana jako system wartości, norm, wzorów, symboli, sensów, bo ona właśnie cechuje się największą inercyjnością, ciągłością, zakotwiczeniem w tradycji czy pamięci zbiorowej, rytuałach i zwyczajach.
Idąc po linii tych ustaleń możemy przypuszczać, że do pogłębienia traumy wielkiej zmiany zapewne przyczynił się nurt rewizji mitów narodowych. Mogło to spotęgować zbiorowy odruch szukania bezpiecznego schronienia dla zagrożonej tożsamości pod komfortowym psychologicznie „dachem” swojskich wyobrażeń. W tej sytuacji idea afirmacji narodowej historii, przyświecająca nowej polityce historycznej po 2005 roku mogła wzbudzić nadzieję zaspokojenia psychologicznych potrzeb, złagodzenia traumy, przywrócenia poczucia bezpieczeństwa.
Tymczasem przywódcy PiS rozpoczęli od burzenia autorytetów i negowania sensów, słowem – dokonali ze swej strony „zamachu” na historię okresu III RP, zacierając przy tym własny w niej współudział, a nawet stylizując się na ofiarę tego etapu. Zmitologizowana wizja przeszłości stała się głównym argumentem legitymizacji, przy czym nie chodzi tu o samo objęcie rządów, które nastąpiło przecież w wyniku demokratycznych wyborów, lecz o koncepcję IV RP jako przełomu dziejowego. Sięgnięto przy tym po kapitał symboliczny powstania warszawskiego, wykorzystując go zarazem do dyskredytacji rywali i odrzucając dokonaną przez nich interpretację spuścizny powstania. Okazało się, że zmitologizowane wyobrażenia weszły do codziennego użytku przy uzasadnianiu konkretnych posunięć w polityce wewnętrznej i zagranicznej, są wykorzystywane do integrowania i mobilizowania społeczeństwa po stronie władzy, tłumienia krytyki, zwalczania oponentów.
____________________________
Edmund Dmitrów – historyk dziejów Polski i Europy XX wieku, profesor Uniwersytetu w Białymstoku. Współautor dwutomowego opracowania IPN „Wokół Jedwabnego” (2002)