SPÓR O HEIDEGGERA – CIĄG DALSZY
Wojciech P. Duda: U progu tego roku ukazały się Schwarze Hefte (Czarne zeszyty) Martina Heideggera, trzy tomy obejmujące okres 1931–1941. Jak wiemy, filozof zaczął pracować nad manuskryptem Czarnych zeszytówna początku lat trzydziestych ubiegłego wieku, kończył zaś na początku lat siedemdziesiątych. Poza kręgiem najbliższych mu osób nikt nie miał wglądu w te zeszyty. Postanowił też, by ukazały się na samym końcu, zamykając edycję jego Gesamtausgabe (Dzieł zebranych). W twojej wypowiedzi o Schwarze Hefte, którą publikujemy w niniejszym Przeglądzie Politycznym, odnajduję prawdziwą pasję demaskatorską. W swym tekście zwracasz się przeciwko tym wszystkim, którzy chcieliby – na podstawie okruchów myśli wyrwanych z tychże zeszytów – uznać Heideggera za skończonego nazistę i antysemitę, a ponadto za głupca („w przebraniu mędrka”, a więc i „oszusta”). Ale jest to – jak dostrzegam – pasja powściągana przez wewnętrzny nakaz temperowania słów i ocen. Proponuję, abyś odrzucił te ograniczenia i mówił prosto z mostu, co o tym myślisz.
Cezary Wodziński: Studnia kłopotów… I nie chodzi tu nawet o jakąś wewnętrzną cenzurę i temperowanie tępiącego się ołówka, lecz o pewne znużenie. No bo jak długo jeszcze! Jak długo jeszcze wciąż „to samo”! Poważne – mniej lub bardziej – spory toczą się od sześciu dekad, tak wiele już powiedziano, tak wiele dróg, dróżek i bezdroży pokazało się w tej debacie, a tu wciąż z jakąś tępą uporczywością powraca „jedno i to samo”. Heidegger, Nazi, sicher ein Nazi!, jak to podsumował niegdyś lapidarnie i definitywnie Jürgen Habermas (notabene: jeden z najbardziej niebezstronnych, z uwagi na swą frankfurcką genezę, czytelników i egzegetów Heideggera). Heidegger, der Antisemit, sicher…! I co z tego?!
Sprawa z Czarnymi zeszytami jest zaiste grubymi – czarnymi – nićmi szyta. Tak przynajmniej ujrzała światło dzienne. Znów te gromy, te oskarżycielskie chórki, te prokuratorskie sankcje i wyroki. No i ta ulga: uff! Wreszcie! Ostatecznie! I na wieki wieków! Można zamknąć wieko tej trumny, przebijając osikowym palikiem truchło wampira.Więcej:można wreszcie zapaść w drzemkę ze spokojnym sumieniem. Bez duszy na ramieniu. Wolno już nie czytać. Wolno nie myśleć. Udane egzorcyzmy. Wieczne odpoczywanie. Święty spokój.
A preparacja tej „sprawy” była ewidentna. I właściwie nieskrywana. Bryk kilkunastu cytatów, ogołoconych z kontekstu (a jak wspomniał gdzieś Gadamer: Nie ma nic bardziej cierpliwego jak cytat wyrwany z kontekstu!), zestaw obiegowych oskarżeń, dziennikarska hucpa. I kropka. Tymczasem nikt nie zdążył przeczytać wspomnianych Zeszytów. Lektura 1250 stron – nawet gdyby to był komiks – wymaga pewnego wysiłku. I „bycia”, i „czasu”, i czegoś tam jeszcze, między tymi „innymi”. Żałosne… I zaiste irytujące.
– Jaka była twoja pierwsza reakcja na Czarne zeszyty?
– Muszę przyznać, że też była niefortunna. Stanowiła odwrotność tych obiegowych i w tym sensie mieściła się w tym samym paradygmacie. Otóż dowiedziałem się o nich właściwie przypadkiem, podczas seminarium, na którym od kilku lat czytam – po latach – ze studentami Sein und Zeit. Wspomniał o nich jeden z uczestników, dodając, że teraz wszystko się zmieni w związku z Heideggerem. Że wyszło na jaw takie Coś, które stawia pod znakiem zapytania – nie różnym od ściany egzekucyjnej – całego Heideggera! A ja nic o Zeszytach nie wiedziałem. Zareagowałem z impulsywną irytacją: Bullshit! Co niby miało się zmienić?! Od lat wiemy już wszystko, niemal – w warstwie Tatsachen – debatujemy od pół wieku w sferze Gedanken (jest taki dziwny tekst, zatytułowany właśnie: Rektorat 1933/34. Czyny i myśli (Das Rektorat 1933/34. Tatsachen und Gedanken) – przekład ukazał się niegdyś w Alethei – którym Heidegger próbował się ostatecznie „oczyścić” ze stawianych mu zarzutów, a którym się bodaj poważnie „pobrudził”, jak dowiedli tego potem wścibscy, acz wiarygodni historycy). Żadna sensacyjna publikacja nie wniesie do debaty nic istotnie nowego! Do diabła z tanimi sensacjami! Wspomniałem przy okazji, że w 2000 roku ukazał się w ramachGesamtausgabe, zamykający dział pierwszy („Pisma opublikowane 1910 –1976”) olbrzymi tom (842 strony): Reden und andere Zeugnisse eines Lebensweges, edytowany przez sędziwego syna Heideggera, Hermanna (który zadedykował ów tom Gadamerowi: najstarszemu wiernemu uczniowi mego ojca na 100 urodziny…). Tom zawiera między innymi zebrane i chronologicznie uporządkowane wszystkie pisma – mowy, wypowiedzi okolicznościowe, pisma urzędowe, listy etc., wśród nich także znany Telegramm an den Reichkanzler z 20 maja 1933 oraz nieznany tekst: Nach der Rede des Führers z 17 maja 1933 – z okresu Rektoratu (1933 –1934: 121 dokumentów, s. 81– 274), z czasów Trzeciej Rzeszy (1934 –1945: 25 dokumentów, s. 277 – 364) oraz z okresu powojennego, kiedy Heidegger poddany został procedurze Bereinigung, której efektem był między innymi zakaz nauczania (1945 –1950: 24 dokumenty, s. 367– 448). Jest to więc kompendium archiwalne na temat Heideggerowskiego zaangażowania, którego dotąd brakowało. Warto też przypomnieć, że z tymi „tekstami politycznymi” Heideggera wiązała się pewna wstydliwa historia.W latach pięćdziesiątych usiłował zebrać ich komplet Guido Schneeberger. Udało mu się dotrzeć do większości zapomnianych dokumentów i pomieścić je w obszernym tomie:Nachlese zu Martin Heidegger. Dokumente zu seinem Leben und Denken. Wstydliwa okoliczność polegała na tym, że miał duże kłopoty z wydaniemtego tomu. Spotkał się z odmową ze strony kilku renomowanych oficyn w Niemczech i w końcu wydał książkę bodaj własnym sumptem w Szwajcarii (Bern 1960), w śladowym nakładzie. Książka dostępna była właściwie wyłącznie w bibliotekach i długo przemilczana w pracach o Heideggerze. Kiedy dwadzieścia kilka lat temu pisałem książkę Heidegger i problem zła, nie miałem wątpliwości, że należy ją umieścić w bibliografii pośród prac Heideggera wydanych poza Gesamtausgabe. W przekonaniu, że stanowią one integralny fragment Dzieła. Że w obrębie Dzieła nie ma podziału na pisma mniejsze i większe, na dokumenty „biograficzne” i „dzielne”. Choćby „zapomniał” o nich autor, choćby przemilczali i lekceważyli je jego egzegeci, należy im si ęmiejsce wśród Pism Wszystkich Heideggera. I to na równych poniekąd prawach. Bez żadnej taryfy ulgowej. „Pisma mniejsze”, tak jak rękopisy, nie płoną. Choćby miały palić się ze wstydu… Rzucają cień? A jakże! Ale w świetle tego cienia wiele spraw się komplikuje i domaga ponownego odczytania. Co do tego nie miałem i nie mam wątpliwości.
A tu naraz Czarne zeszyty! Zrugałem tedy studenta za niezdrowy sensacjonizm, ale tego samego dnia wypatrzyłem w internecie ich wydanie i wkrótce trzy tomy Zeszytówznalazły się na moim biurku. Przeczytałem je w tempie kryminalnym, by potem przez kilka miesięcy sporządzić staranne notatki…. I na kolejnych zajęciach seminaryjnych odszczekałem moje impulsywne ujadanie na anonsującego mi kolejną rewelację studenta. Wiedząc już, że mam przed sobą dokument wielkiej wagi.
Krótki sprawozdawczy tekst poświęcony Zeszytom, o którym wspomniałeś, obliczony jest właściwie na jeden efekt: przywrócenie właściwych proporcji, czyli choćby prowizoryczne ustalenie miejsca Zeszytów w obrębie całości Heideggerowskiego dzieła. Jako że te proporcje zostały bezczelnie zachwiane w żurnalistycznych reakcjach na ich publikację. Przy okazji przyszedł mi w sukurs sam Heidegger, który w pewien sposób przewidział ich zapalczywość, histeryczność, a nade wszystko bezmyślność. Cytując jedną ze słynnych sentencji Heraklita: Psy obszczekują tego właśnie, którego nie rozpoznają (frg. B 97). Na szczęście, minęło już kilka miesięcy i obszczekiwanie ustaje – gończe psy gonią za nową sensacją. Przychodzi czas na namysł.
DZIEŁO I BIOGRAFIA
– Kiedyś powiedziałeś, że biografia Heideggera streszcza się w jego dziele. Czy dalej uważasz, że nie ma żadnej innej? Nie idzie mi o to, by biografia zawładnęła filozofem i przesłoniła jego dzieło, by sens idei politycznych i filozoficznych redukować w całości do kontekstu, który je konstytuuje. Chodzi mi o to, by gruntownie rozważyć relację między filozofią i polityką, którą uznaje się przecież za jedno z fundamentalnych zagadnień współczesnej myśli filozoficznej. Sam wielokrotnie pisałeś i mówiłeś, że w XX wieku nie ma bardziej radykalnego niż Heideggerowski projekt myślenia,w którym tak zdecydowany nacisk kładzie się na rozumienie świata, ignorując niemal całkowicie i pryncypialnie jego zmienianie. Jak wiemy, paradoks polega na tym, że autor tego absolutnie apolitycznego z istoty myślenia (myślenia skupionego na samym sobie, ponad podziałemna teorię i praktykę) uwikłał się w jedną z najbardziej horrendalnych pokus politycznych tamtego stulecia, jaką był totalitaryzm w wersji narodowosocjalistycznej. Projekt myślenia Heideggera nie tylko mu w tym nie pomógł, ale wręcz przyczynił się do tego uwikłania. W ten sposób oceniałeś Heideggera i jego dzieło dwadzieścia pięć lat temu. W minionych dekadach poświęciłeś jemu i jego myśleniu szmat czasu. Rezultaty tego namysłu odmierzają twoje eseje i książki Cóż po filozofie… (1992), Heidegger i problem zła (1994, 2008), przez fragmenty Światłocieni zła (1999), po Kairos. Konferencja w Todtnaubergu. Celan – Heidegger (2010). Jak więc dzisiaj opisałbyś przesłanie płynące z lekcji Heideggera? Na który moment w jego biografii intelektualnej wskazałbyś jako na decydujący o zaangażowaniu w rewolucję narodową pod narodowosocjalistycznym sztandarem? Gdzie widzisz takie wydarzenie czy chwilę, której znaczenie najlepiej oddaje greckie słowo kairos?
– Wspomniałem: studnia… Strach zaglądać, ale zajrzeć trzeba. Otchłanna. A jak powiada Nietzsche: Jeśli patrzysz w otchłań, bacz, bo otchłań patrzy w ciebie.Tradycyjny sposób problematyzacji: „dzieło i biografia”, „dzieło a biografia” potrafi być mylący. Choćby dlatego, że biografia potrafi mieć wiele znaczeń. A nawet mienić się znaczeniami.Wdodatku zależnie od dzieła. Kto wie, czy nie należałoby całkiemna nowo przyjrzeć się słowu „bio-logia”?
Przy okazji: zawsze zastanawiało mnie niemal szczelne – w jakimś sensie nawet bezczelne – milczenie Heideggera o… Sokratesie. A więc o tym Jedynym – choć nie jedynym – który samym sobą stopił w jedno dzieło-i-biografię. Dużo by o tym, ale to osobny temat. Nie znajdziesz u Heideggera ani jednego interesującego zdania o Sokratesie! Wiem, że o setce innych tak zwanych wielkich filozofów również się nie zająknął. (Choć Zeszyty i tu mnie zaskoczyły, jako że wielkodusznie wspomina tu raz o Wittgensteinie, cytując kilka słów: Das Absolute ist der Satz, d.h. die Aussage [95, 262], i wynotowuje nawet kilka zdań z książki Arendt o Rahel Varnhagen [95, 265].) Ale żeby ani słowa o Sokratesie! To nie jest dla Heideggera postać z jego baśni o myśleniu zgodnym z dziejami bycia. Ot, taki tam mędrek, nieodróżnialny od trupy wędrownych kuglarzy-sofistów. Szkoda gadać. Dziwi mnie, że żaden z jego uczniów go o ten „brak” nie zapytał. A to intrygujące pytanie: dlaczego Heidegger wyciął Sokratesa z dziejów myślenia? Czyżby z uwagi na „biografię”, która była jego „dziełem”? Z powodu Sokratesowego bio-logosu?
Ale po kolei. Być może Heidegger sam wpadł w pułapkę, którą zastawił na innych. Pamiętasz może, że, otwierając cykl wykładów poświęconych metafizyce Arystotelesa, wypowiedział słynną „notę biograficzną”: Urodził się, pracował, umarł.Skomentowałem to niegdyś, pisząc, że przywilejem wielkich filozofów jest prawo do posiadania najlapidarniejszej biografii. W przypadku Heideggera to prawo zawiodło. A nawet więcej, obróciło się przeciwko niemu. Gdyby tak można było o nim rzec, jak on o Arystotelesie! Tymczasem niepodobna. I pal licho ten jego romans z młodą i piękną Hannah! Cóż z tego, że oboje chcieli zachować maksymalną dyskrecję. Nic w tym dziwnego, że został podejrzany, podsłuchany, wystawiony na scenach, sfilmowany i co tam jeszcze! Wcale bym się nie zdziwił, gdybym natrafił kiedyś na prezerwatywy marki Martin and Hannah… Sam wpadłem raz w sidła, bo kiedy pewna dziennikarka przepytywała mnie przed laty na okoliczność między innymi Heideggera, to interesowała się wyłącznie jego romansem z Arendt. Nie chciałem o tym mówić, odmawiałem, ale molestowany coś tam oględnie wydukałem, sądząc, że to zginie zatopione w innych ważniejszych kontekstach. Tyle że potem ze zdumieniem zauważyłem, że z „rozmowy” wyparowały te konteksty, a została błaha „esencja”… Cóż, nauczka.
Czym innym jednak, hmm, już chciałem rzec „romans”, ale się ugryzłem w jęzor, trzeba powiedzieć inaczej: pakt z polityką. Pakt iście diabelski. A może jednocześnie: zakład. „Zakład Heideggera”? Nie tylko z tego powodu, że Heidegger – stroniący nie tylko jakoby, ale faktycznie od działalności politycznej (jego syn, Hermann, stwierdził:W gruncie rzeczy był jednak apolityczny, przypomniał też, że w wyborach do Reichstagu z 1932 roku ojciec głosował na marginalną prowincjonalną partię wirtemberskich winiarzy) – dał się wciągnąć w jej otchłań. Gorzej, ponieważ dał się zwieść, przechytrzyć, i to w dziecinny bodaj sposób. Założył, że będzie mądrzejszy od polityki, że utrzyma ją pod kontrolą, ba, pokieruje nią! Niczym Führer! Że będzie mu posłuszna. Porzućmy eufemizmy: Heidegger bodaj naprawdę uroił sobie w pewnym momencie, że będzie miał wpływ – jako myśliciel – na rewolucję narodowosocjalistyczną w Niemczech z początku lat trzydziestych, na jej propagandzistów i ideologów, ba!, na samego Führera. Otto Pöggeler, jeden z najprzenikliwszych komentatorów Heideggera w Niemczech, napisał kiedyś tekst, zatytułowany Den Führer führen. „Wodzić Wodza”! Tak, to stało się momentalnie ambicją Heideggera. Co z tego, że na moment (można się spierać, dziesięć czy więcej miesięcy?), skoro to był moment poniekąd rozstrzygający. Kairos! Przesądzający o tym, że sam Heidegger odmówił sobie przywileju do nieposiadania biografii. On, tak wytrawny w wykrywaniu metafizycznych uwodzeń i zwodzeń, okazał się bezradny w zwarciu z wielką uwodzicielką. Zlekceważył moc, którą chciał trzymać na łańcuchu myśli. Dziw, że go nie zagryzła! A może znacznie boleśniejszą karą jest fakt, że kąsa go dotkliwie po dziś dzień, tyle lat po śmierci… Kto roi sobie, że nie zajmuje się polityką – jak mówił o ojcu dobroduszny syn – ten daje najbardziej wymowne świadectwo, że polityka zajmuje się nim.
Tę „pomyłkę” – „zbłądzenie”, „naiwność”, „nieprzezorność”, zostawmy omylne nazwy – można opisywać na wiele sposobów. Jedna kwestia wydaje mi się wszak bezsporna – albo, jak kto woli, sporna w najwyższym stopniu – otóż owa „pomyłka” nosiła wszelkie znamiona omyłki w myśleniu! A nie w błędnym oszacowaniu pewnych działań czy taktycznych przedsięwzięć (reforma niemieckiego uniwersytetu, próba przekształcenia struktury wiedzy i nauczania – w co Heidegger zaangażował się z pasją i konsekwencją). „Pomyłka” zrodziła się w samym sercu myślenia. Nietykalnego, niepokalanego „doraźnością”. W kategoriach Heideggerowskich: ontyką, a więc machinacjami (Machenschaften), jak zacznie pisać już w Czarnych zeszytach, w sferze bytu. Okazało się – ba!, okazuje się – że to czyste serce jest nie tylko podatne na zawał, ale wręcz skłonne, bo chorowite. I przytrafiło się to myślicielowi, który mniemał, że przejrzał na wskroś wszelkie metafizyczne machinacje, wszelkie podmiany, szwindle, oszustwa, czy – jak wolisz – choroby i bolączki metafizyki. Tej ladacznicy, która myśli – sobie i innym – byt i wyłącznie byt, która oddaje się bytowi bez reszty. Tymczasem myślenie, potrafiące przejrzeć ją na wskroś, wolne jest jakoby od właściwych metafizyce pobłądzeń. Pyta metafizykę z pozycji, której ona nigdy nie sięgnie. Przepytuje metafizykę z pozycji meta-. Zdając sobie zarazem sprawę – trzeba to dodać, a nawet wyeksponować – z głębokiej aporetyczności własnego przedsięwzięcia.
Krótko: „pomyłka” Heideggera miała charakter na wskroś filozoficzny. I to było dla niego bolesne, wstydliwe, wypierane. A także, niepodobna nie wspomnieć, bałamutnie już to lekceważone, już to ideologizowane, już to po prostu – prostacku – przekręcane i kamuflowane. Kiedy czytam – również w Zeszytach, ale nie tylko, znajdziemy to w innych pismach – powtarzane z pewną monotonią konstatacje, że „błąd” jest niezbędnikiem „prawdy”, że „zbłądzenie” to fortunny podarunek na drodze do „prawdy”, i tak dalej, to nie potrafię pozbyć się podejrzeń, że Heidegger usiłuje zatrzeć wagę swej „pomyłki”. W wyrafinowany, ale przejrzysty w swej perfidii sposób. Zatrzeć właściwą rangę „pomyłki”, nadając jej pozór wagi meta-metafizycznej. Zatrzeć ślady przed ewentualnymi tropicielami. A więc powtórnie nie docenia przenikliwości promowanego przez siebie myślenia. Demoniczność myślenia – zgodnego z dziejami bycia – jako analogon demoniczności metafizyki, która „bezwiednie” ulega temu, co sama powołuje do życia i czym żyje. Bękart nie do odróżnienia od pierworodnego.
– Zastanawiam się, czy nie miał racji Karl Jaspers, według którego Heidegger odnosił się do narodowego socjalizmu, jak chłopiec, który marzy, nie wie, co czyni, niczym ślepy i niepomny niczego wdaje się w przedsięwzięcie, które w jego oczach wygląda całkiem inaczej niż w rzeczywistości, a niebawem staje bezradny przed rumowiskiem i znów daje się gdzieś zapędzić (tłum. Małgorzata Łukasiewicz). To słowa Jaspersa z listu do Heideggera, jego niegdysiejszego długoletniego przyjaciela, z 19 marca 1950 roku.
– Tak też bronią Heideggera niektórzy życzliwcy. Czy zachował się on niczym przysłowiowe dziecko we mgle? Bynajmniej. Grzech naiwności nie był mu dany. Choć znów sam się niekiedy jakby prosił, by oskarżenie uwzględniło ten rodzaj niepoczytalności. Również w Zeszytach:
Der Denker?
Ein großes Kind – das groß fragt
[Myśliciel? Wielkie dziecko – co wielce pyta] (94; 412).
Zadawać wielkie pytania na miarę wielkiego dziecka… Trwać w pytaniu, co wyznacza właściwą miarę wielkości w myśleniu… Zgodnie z kolejnym wytrwale przez Heideggera powtarzanym przesłaniem: Der Frager der Seinsfrage ist nie der Antwortende… [Zapytujący o kwestię bycia nigdy nie jest odpowiadającym] (96; 98). Tu nastąpiła „omyłka”. Tu wolno podejrzewać Heideggera o grzech niewierności. O zapomnienie się niegodne tego, który fundamentalne – w ontologicznym sensie – zapomnienie potrafił z taką wnikliwością i uporczywością wypominać całej metafizyce europejskiej. Zeszyty podważają również mit, jakoby Heidegger nie skalał się lekturą pism nazistowskich speców od propagandy… Mit rzekomego, romantycznego rodem pięknoduchostwa: że niby jego wersja „duchowego nazizmu” (owszem, ta figura pojawia się w Zeszytach, dla przykładu: Duchowy narodowy socjalizm nie jest niczym „teoretycznym”; nie jest jednak także „lepszy”, czy wręcz „właściwy”; z pewnością jest przecież równie konieczny, co rozmaite organizacje i stanowiska. Trzeba przy tym powiedzieć, że „pracujący głową” są nie mniej odlegli od duchowego narodowego socjalizmu niż „pracujący pięścią” [94, 135]) okazała się tak – z pogardy – impregnowana na nazistowską Praxis ideologiczną i polityczną, że… „wulgarny nazizm” był po prostu poniżej godności myśliciela. Zob.: tamże: Dzisiaj można już mówić o „wulgarnym narodowym socjalizmie”; rozumiem przezeń świat, kryteria, roszczenia i postawy reprezentowane przez ostatnio nominowanych i honorowanych pismaków i wyrobników kultury. W ten sposób, przy niedorzecznym powoływaniu się, co oczywiste, na „Mein Kampf ” Hitlera, upowszechnia się nie znoszące sprzeciwu nauczanie o dziejach i człowieku [94, 142]. Otóż, skalał się… Przykłady liczne – nie ograniczają się bynajmniej do tych dwóch cytatów – co może być zresztą argumentem in minus, jak i in plus. Albowiem Heidegger w latach 1933 –1934 i później nie zamknął się w żadnym „kryształowym pałacu” i bodaj dobrze wiedział, co to była „kryształowa noc”… W Czarnych zeszytach przywołuje Heidegger – krytycznie! – pisma i postaci z awangardy nazistowskiej ideologii: Ernsta Kriecka (95; 179, 180), Alfreda Baeumlera (95; 180, 195), Baldura von Schiracha (95; 446), Alfreda Rosenberga (95; 412), Houstona Stewarda Chamberlaina (94; 446), cytuje też raz Hitlera (96; 177).
I nie jest również tak, by Heidegger był kompletnie ślepy na to, co się wyprawia „na ulicy”! W jednym z „ekspiacyjnych” listów wspomniał kiedyś, że nigdy nie nosił „brunatnego munduru” (co mija się z tak zwaną prawdą), dobrze jednak wiedział, do czego zdolny jest „zuniformizowany” człowiek. Ten sam list przynosi zapewnienie, że nigdzie nie wypowiadał się o „książce Mein Kampf ” (list do Sophie Blumenthal z 13 lipca 1969; 16, 699), co również, jak wspomniałem, nie znajduje potwierdzenia w zeszytach. Dobrze wiedział, co się święci w tej „piekielnej książce”. W Zeszytachznajdziemy sporo rozproszonych uwag, świadczących o jego wyostrzonym zmyśle ontycznej obserwacji. Jak choćby te o propagandzie nazistowskiej: Propaganda jest odwrotną stroną niewidocznej dla samej siebie „potwarzy” (94; 508); Co jest „tautologią”? Na przykład fraza „propaganda kłamstwa” (96; 274).
– Mniej lub bardziej uzasadnione wątpliwości co do zaangażowania Heideggera rozstrzyga sam język jego zapisków. Język zdradza. A zatem czy język lat trzydziestych Heideggera zdradza jego powinowactwo z Victora Klemperera LTI(Lingua Tertii Imperii)?
– Ważniejsze od przygodnych odwołań do nazistowskich propagandzistów i potocznych obserwacji są dwie inne okoliczności! Po pierwsze, coś, co nazwałem niegdyś procesem gwałtownej i ewidentnie podatnej na kontekst polityczny resemantyzacji języka. Nagle, w latach 1933 – 34, w języku Heideggera następują przesunięcia semantyczne związane z podstawowymi kategoriami ontologii fundamentalnej. Najbardziej spektakularnym tego świadectwem jest zmiana znaczenia terminu Dasein, które z charakterystyki ontologicznej struktury właściwego człowiekowi sposobu bycia odmienia się w leksykalnie poprawną i zgoła obiegową formę opisu sposobu bycia narodu (niemieckiego) i jego dziejowej misji. Podobnej przemiany doznają inne kategorie z Sein und Zeit, jak Entschlossenheit czyEigentlichkeit. Na dobitkę język Heideggera przyswaja w tym okresie cały szereg terminów, które dotąd były mu obce albo krytycznie reflektowane: Führer i Führen, Volk, Staat, Geist, Macht, Kraft. Można w tych „pismach mniejszych” wskazać niejeden taki passus, który brzmi niczym wyjęty z mów speców od propagandy narodowosocjalistycznej. Gęsto w nich od takich słów, jak Sturm, Revolution (nationalsozialistische Revolution), Bewegung, Kampf, Aufbruch, Umwälzung, Bereitschaft... Właściwy od początku myślowej drogi Heideggera patos inauguratywności nabiera w-ten-czas rewolucyjnego zabarwienia i przyspieszenia. Maszeruje Nowe! Co odmieni świat, człowieka, bogów… Dzieje Się! Tymczasem Heidegger zapomniał jakby, że właśnie – zgodnie z tym, co tak wspaniałomyślnie przeanalizował i opisał w Sein und Zeit – nigdy „się nie dzieje”. Że żywiołem „dziania się” tych dziejów jest inna zgoła przestrzeń niż anonimowy, masowy, bezrefleksyjny, zuniformizowany, dyktatorski, publiczny i uliczny zgiełk Się. Że dzieje bycia przebiegają w wielkiej ciszy i skrytej milkliwości… W cierpliwym odpominaniu zapomnienia. Cóż, skoro sam na moment – Augenblick! – dalece się zapomniał i na „jakiś” czas rzucił myślenie na pastwę bezczasu.
Patos inauguratywności nigdy nie ulotnił się z Heideggerowskiego myślenia. Tyle że z czasem odnalazł swój właściwy, utracony momentalnie żywioł i rytm, z chwilą, gdy Heidegger zaczyna rozwijać swój panoramiczny projekt „innego początku”. Ale to inna historia, której nie pomieści nasza rozmowa. Kiedy jednak w zamykających pierwszy tom Czarnych zeszytów Uberlegungen VI czytamy (dla przykładu): Das Denken im anderen Anfang ist nicht für Offentlichkeit. […] das ist der Sturm, der im Seyn selbst weht – das Ereignis selbst steht auf Sturm. – Gewalt – Bändigung und Brechen und Untergang sind die Zeichen des Seyns. Aber dieses Sturm des Ereignisses ist die Innigkeit der Götterung in der Erzitterung des Seyns [Myślenie w innym początku nie jest dla pospólstwa. […] to wicher, co dmie w samym Byciu – samo wydarzanie jest rozwichrzone. Potęga – poskromienie, przełamywanie i upadek są znakami Bycia. A jednak ów wicher wydarzania jest harmonijnością bóstwienia w rozedrganiu Bycia] (94; 429) – otóż kiedy czytamy te słowa – a ton, w jakim zostały zapisane, przenika większość stron Heideggerowskich „rozważań” – niepodobna otrząsnąć się z wrażenia, że trzysta stron wcześniej to samo słowo Sturm brzmiało zgoła inaczej i wtapiało się „naturalnie” w masowy i wiecowy chór maszerujących zastępów zgoła nie anielskich. Trudno zapomnieć, że wygłaszając 28 maja 1933 swoją słynną Rektoratsrede, inaugurującą jego funkcję Führera Uniwersytetu we Fryburgu, Heidegger dopuścił się translatorskiego szwindlu, przeinaczając w zakończeni umowy słowa Platona z Politei. A owo przeinaczenie dotyczyło właśnie słowa der Sturm (tę sprawę komentuję jednak oddzielnie). Fakt: wkrótce Heidegger uzna swoją mowę za „wielki błąd”. Nie przychodzi mu to jednak łatwo i bez zastrzeżeń… Przypatrzmy się: „Samoutwierdzenie się niemieckiego uniwersytetu” albo drobne interludium wielkiego błędu – gdzie wyznacznikami „wielkiego błędu” pozostają omyłki dotyczące reorganizacji uniwersytetu i procesu dydaktycznego (zob. 94; 199). Dalej: Sądzi się, że moja „Mowa rektorska” nie należy do mojej filozofii; zakładając, że takową posiadam. A przecież zostało w niej powiedziane coś najbardziej istotowego, i towtakiej chwili i w takich okolicznościach, które jeszcze zupełnie nie odpowiadały temu, co powiedziane, ani temu, co zapytywane. Wielki błąd tejmowy polega oczywiście na przyjęciu, iż w przestrzeni niemieckiego uniwersytetu znajdzie się jeszczemiejsce dla skrytego pokolenia zapytujących, że żywi jeszcze nadzieję, iż pozwolą się oni nakłonić do pracy nad wewnętrzną przemianą (94; 286) i dalej: Mowa o „Samoutwierdzeniu się niemieckiego uniwersytetu” […] nie jest żadnym zbłądzeniem, nie zamierzała bowiem, jak sądzili niektórzy, dostosowywać ”mojej” filozofii do uniwersytetu i jego struktury, lecz na odwrót, niezależnie od jej zadań, chciała doprowadzić uniwersytet do namysłu. A jednak mowa i zaprezentowane w niej stanowisko były pobłądzeniem: uniwersytet nie chciał już żadnego namysłu i niemógł go więcej chcieć nie dlatego, że ktoś mu go zakazał, lecz dlatego, że nowoczesna nauka osiągnęła taki stopień przynależnej jej technicyzacji, na którym namysł powstrzymywałby „postęp” (94; 324 – 325). I jeszcze dalej: Błądzi ona także wówczas, gdy powierzchownie domniemywa powrót do „nauki”, gdzie przecież właśnie wraz z nowożytnością także „nauka” dochodzi do kresu, a my nie znamy charakteru przyszłej wiedzy, ani jej kształtu – wiemy tylko, że sama „rewolucja” w bycie, bez przemiany Bycia, nie utworzy żadnych źródłowych dziejów, lecz tylko spetryfikuje to, co obecne. Dlatego nawet pierwszy krok ku przygotowaniu przemiany Bycia nie potrzebował czekać dopiero na „narodowy socjalizm”, podobnie jak nie może odpowiadać na pytania, które uchodzą za „narodowosocjalistyczne” (95; 18). Wreszcie: właściwym błędem „Mowy rektorskiej” z 1933 roku i prowadzącej do najwyższego odosobnienia w zapytywaniu i namyśle próby dokonania istotowych rozstrzygnięć było przeniesienie ich w obszar pewnej instytucji i przetworzenie jej zgodnie z nimi (95, 433). Pogłos odnajdziemy jeszcze w zapiskach z początku lat czterdziestych (zob. 96, 172). Ale korekty do swojego (o)błędnego przekładu Platona nie wprowadzi.
Dodać jednak trzeba, że tak jak gwałtowny i momentalny jest początek tego osobliwego procesu resemantyzacji i wzbogacenia języka, tak powolny i refleksyjny staje się z czasem – znów Zeszyty stają się wybornym polem obserwacyjnym – ruch powtórnej niejako, krytycznej (bywa, że skrycie autokrytycznej) resemantyzacji. Uprzednio – chciałoby się rzec – bezwiednie używane i nadużywane terminy poddane zostają refleksyjnej krytyce. Heidegger nie jest, oczywista, Klempererem, który z dystansu, acz z niewiarygodną przenikliwością i pasją badawczą odczytuje szyfry LTI, ale potrafi równie dociekliwie namyślać się nad mową metafizyki w przebraniu i na usługach ideologii. Szkopuł w tym, że ten nieswoisty mu język został przezeń momentalnie przyswojony. Jakby ta wielka machina destrukcji dziejów metafizyki – tu: języka – wypadła nagle z kolein, a potem mozolnie, własnym wysiłkiem wpasowała się na powrót w szyny i pracowała dalej na pełnych obrotach.
I druga, równie ważna, w znacznej mierze kompatybilna okoliczność: próba nie tyle zdystansowania się wobec nazizmu i własnej roli w ruchu narodowosocjalistycznym, ile krytycznego i kompleksowego osadzenia i „osądzenia” nazizmu na szkicowanej wytrwale mapie schyłkowego stadium dziejów nowożytnej metafizyki.
– A kiedy dokonuje się zwrot, rozczarowanie rewolucją narodowosocjalistyczną i jej rezultatami?
– Zanim zajmiemy się „zwrotem”, prześledźmy, choćby pobieżnie, główne tropy Heideggerowskiego „zaangażowania”.
Mamy tu wiele niejasności, niedomówień i pomówień… Ale jedno jest stosunkowo jasne: otóż objaśnienia samego Heideggera nie pokrywają się w wielu punktach z fakto- i historiograficznymi ustaleniami historyków i biografów. A badania w tej materii przeprowadzono naprawdę gruntowne i staranne (choćby Hugo Ott). Czy Heidegger plątał się w zeznaniach? Tak. Czy mataczył? Bywało. Czy starał się to i owo ukryć? Owszem. Czy przeinaczał „fakty” na swoją korzyść? Zdarzało się. Czy się zawstydził? A jakże (w liście do Jaspersa przyznał się nawet do wstydu z powodu jego… żydowskiej żony!) I tak dalej. Ale to wszystko i tak ma mniejszą – małoduszniejszą – wagę w porównaniu z „omyłką”, o której mówiliśmy. To ona była i jest nieznośna dla Heideggera. Nie-znośna również w paraheglowskim sensie… Sensie „nieludzkim”, z porządku sensu bycia. Nie idzie tu o małoduszność w tym zwykłym ludzkim sensie – z poziomu „Się” – a przynajmniej nie tylko o nią (o to niech się po swojemu troszczą biografowie, których roboty nie zamierzam bynajmniej lekceważyć). Idzie o „małostkowość” wielkiego myślenia! O brak znaków zapytania – Znaku Zapytania – tam, gdzie jest on niezbędny. Gdzie bez niego ani rusz…
Na znaki zapytania Heideggerowskie myślenie było silnie uwrażliwione – wspomnieliśmy już o tym. Weźmy jednak jeszcze taką uwagę z Zeszytów:Fragwürdige ist ein wesentlich Anderes als das Fragliche. […] Fraglich kann alles Beliebige werden, frag-würdig nur das Selten und Wesentliche [Godnym zapytywania jest coś istotowo innego niż to, co problematyczne. […] Problematycznym może stać się cokolwiek dowolnego, godnym zapytywania tylko coś rzadkiego i istotowego] (94; 353). Typowa, rzec by można, gra słów „w stylu Heideggera”. Nie podzielam tej opinii, tak jak nie jest też po mojej myśli lekceważenie „gry słów” jako powierzchownej jakoby i pustej igraszki. Język jest mądrzejszy i bardziej przebiegły niż się zdaje tym, którzy z pogardą odrzucają „gierki językowe”. Język jest… grą. I nie oznacza to wcale beztroskiej zabawy, choć nie są językowi obce ironiczne i komiczne podstępy. Język jest grą o poważną stawkę. Być może, o bycie właśnie. Grą, której reguły nie są z góry i do końca znane. I nie w tym rzecz, że się zmieniają podczas gry, idzie o to, że te reguły – ich wirtualność – są w pewnym sensie włączone w samą jej stawkę. Ale wróćmy do Heideggera. Do jego gry w „sens” czy, jak później będzie powiadał, „prawdę” bycia. Tu Heidegger rozróżnia: Fragliche: problematyczne, powiedzielibyśmy, nierozstrzygalne, oraz: Fragwürdige: godne, warte pytania. Pierwsze jest obiegowe, może dotyczyć wszystkiego, dowolnej kwestii, jakiejkolwiek. Drugie celuje w „sedno”, „dno”, stara się wysondować, nie zadowoli się ani pochopną odpowiedzią, ani konstatacją: to takie trudne, niejasne, „problematyczne” właśnie. Drąży, docieka – znaczy tu: szuka otchłannego wymiaru naszych pytań i odpowiedzi, takiego dna, skąd wyłaniają się nasze pytania i odpowiedzi. Gra toczy się o inną stawkę niż „zgaduj-zgadula”. Heidegger powie, ze swoim teutońskim akcentem:Grudfrage. Pytanie o grunt, o podstawę, o rację, ale znów – pamiętajmy – w innym znaczeniu niż wszechogarniająca, wszechwyjaśniająca „zasada”. Prote arche, jak mawiali Grecy, czy ultima ratio, jak powiadają chrześcijanie. Nie o „najwyższy” czy „najniższy” rodzaj Bytu, o przyczynę czy cel Wszystkiego, ale o… No właśnie, tu znów popadamy w aporię – ściślej: wciąż w niej jesteśmy – bo pytamy o to słówko „bez znaczenia”, które choć ani przyczyną, ani celem, ani w ogóle czymś, ustala reguły gry. „Wielkiej gry”. Konkludując bez ostatecznej konkluzji: zachodzi nie tylko różnica między pytaniem a odpowiedzią, ale toczy się również spór między różnymi znakami zapytania. To spór – waśń – w żywiole myślenia.Ważne, by nie stracić wrażliwości na różnicę między pytaniami, ściślej: między pytaniem jako zakapturzoną postacią odpowiedzi (ach, są pytania bez odpowiedzi! pytania wieczne, odwieczne!) a pytaniem jako wibracją samego bycia, powie Heidegger, pytaniem jako – dopowiedziałbym – bo…jaźni drżeniem (kosztem zarzutu taniej gry językowej).
Dzięki naszej rozmowie zdaję sobie sprawę – nie po raz pierwszy, ale bardzo dotkliwie – że czegokolwiek byśmy nie tknęli, i tak musimy utonąć w otchłani… różnicy ontologicznej. Choćbyśmy –mówimy stale „przy” Heideggerze – tykali błahostek albo spraw drugo- czy trzeciorzędnych, i tak wróci: Ick bün all hier! Biologiczna konieczność! A więc – tak czy owak – „biografia” jest tylko rewersem „dzieła”. Właściwym wymiarem jest bio-logos (czy istotnie różny od zoo-graphos, to osobne pytanie, choć przecież także skrycie zaangażowane w naszą rozmowę).
(fragment)