Porwałem Ganimedesa
„TY” jest najbardziej prozaicznym zaimkiem osobowym na świecie. Odnosimy go przecież do osoby, do której się zwracamy, będąc z nią w stosunkach dobrej znajomości czy poufałości. Ty używane jest w sytuacjach nieoficjalnych, przede wszystkim wśród tego samego pokolenia. Potocznie używamy go, by kogoś zawołać lub zwrócić na siebie jego uwagę. Jeżeli w którejkolwiek z tych zależności odnoszę do siebie tytuł niemieckojęzycznego, szwajcarskiego miesięcznika du, jestem mile zaszczycony.
Przeróżne pisma dotyczące szeroko pojętej k u l t u r y , czy nawet ocierające się o nią tylko w tytule, powinny z samej natury rzeczy być zjawiskami ulotnymi. „Kultury” szybko ulegają przewartościowaniom, a przyglądając ich różnym zakrętom od zakończenia drugiej wojny światowej, można dostrzec (niekiedy mocno przykuwający uwagę) ciąg krótkotrwałych trendów, mniej czy bardziej udanych interesujących zjawisk, nazwisk, fascynacji. To czynniki związane zarówno z kulturą wysoką – w malarstwie, literaturze, filozofii, jak i niższą – wszystkim mającym w nazwie „popularne” czy „masowe”. Na tym tle szwajcarski magazyn efemerydą nie jest; jest dostojnym starcem, na tyle mądrym by od radykalnych wyroków się dystansować. W procesie umacniania kultury wysokiej – myślę, że na początku podświadomie, później metodą Freuda uświadomionym; tu metodą jest czytelnik zbiorowy ale elitarny – uczestniczy intensywnie, wyrokiem są tu bowiem proponowane tematy czy numery monograficzne o szczególnie gruntownej znajomości opisywanych zjawisk lub twórcach.
Historia powstania pisma przypomina klimatem wczesnego Mrożka. Oto drukarnia postanawia wyprodukować i wypuścić na rynek nic innego, jak tylko swoją wizytówkę, świadczącą o możliwościach ówczesnej – jest 1941 rok – techniki drukarskiej. Pismo dotyczące sztuki daje drukarni szerokie pole manewru i reklamy… Redaktorem naczelnym zostaje Arnold Kübler, dziennikarz zurychskiej prasy, zafascynowany fotografią. Inteligentne połączenie rezultatów pracy szwajcarskich fotografików – Senna i Tugennera – z dokonaniami publicystów, przynosi oczekiwany efekt: du staje się szybko kartą wizytową szwajcarskiej inteligencji. Dodajmy przy okazji – kartą odzwierciedlającą jej oczekiwania. Wyprzedzając późniejszą karierę pisma chcę natychmiast podkreślić, że w tej materii nic nie uległo zmianie. Oczywiście, są na rynku księgarskim wyrafinowane periodyki poświęcone fotografii, ale fotografie publikowane w du – podpisywane niekoniecznie znanymi nazwiskami – są równie doskonałe. Nie chodzi przy tym o szwajcarską perfekcyjność: dla redaktorów fotografia nadal jest bardziej „oczkiem w głowie” niż celem samym w sobie. Nigdy nie zamierzali przecież wydawać pisma ładnie ilustrowanego. Jakim zatem pismem miało być du? Na początku chyba sami jego twórcy mieli kłopoty z określeniem tożsamości czasopisma. Ostatecznie zdecydowali się więc wskazać jedynie nadawcę: Szwajcarię, i rytm: miesiąc, czyli „Schweizerische Monatsschrift”. A ten zaimek ty? Powtórzono za Horacym: nam tua res agitur (ciebie wszak rzecz dotyczy), podkreślając, że żaden człowiek sam żyć nie może, każdy w każdej chwili zależy od innego, mały i wielki, i generalnie – sam dla siebie nie jest ja, sam dla siebie jest ty. Z gramatyką mało to już miało wspólnego.
Nie mam ochoty hierarchizować znaczenia uznanych i honorowanych twórców, którzy stali się bohaterami kolejnych numerów du. Nie sposób też wymienić wszystkich, nawet tych najważniejszych tematów, wokół których ogniskowały się zainteresowania redaktorów pisma przed laty, jak też i w ostatniej dekadzie. Poprzestańmy tylko na wybranych nazwiskach, sygnalizując w ten sposób tematy monograficznych numerów miesięcznika. Reprodukując kubistyczne oczy Picassa czy surrealistyczne kompozycje przestrzenne Giacomettiego, du staje się pionierem i propagatorem niezależnej (jeszcze wtedy?) sztuki współczesnej. Obok Braque, Moore, Miró. Dalej proza – czytamy Camusa, Márqueza, von Salisena, w eseju o muzyce – słyszymy Milesa Davisa.
Pismo ma w polu widzenia cały horyzont współczesnej kultury. Zainteresowane jest najważniejszymi przedstawicielami literatury, filozofii i muzyki, filmu i sztuki a także – w równym stopniu – najbardziej palącymi problemami naszego czasu. Poszczególne kraje, ich architektura oraz przyroda, a obok niej ludzie – tradycyjne tematy sztuki – zostają w du usystematyzowane i poddane próbie interpretacji. W ten sposób na pewno lepiej mogę zrozumieć miłość do geometrii przestrzennej, przyjrzeć się dziejom melancholii (w malarstwie), ekspresjonizmowi. Mogę pokłócić się o widzenie Wielkiego Muru chińskiego, Warszawy jako pojęcia początku historii, wrócić do Europy lat czterdziestych w fotografiach Bischofa. Za chwilę odnaleźć portret Singera, Dürrenmatta i „leżący odłogiem” Berlin. I wreszcie „kobieta i mężczyzna”, ależ tak, Moreau i Mastroianni. A także Bachmann, Camus. Jeszcze Jung i Antonioni. Nabokov. Nie zakładam, że wysoki stopień komplikacji i hermetyczności tworzy cechy prawdziwej sztuki. Zakładam, że w sumie trywialne szaleństwo w rodzaju berlińskiej Love Parade może być interesujące: dla du.
Przyjrzenie się siatce wzajemnych relacji, które mogą łączyć poszczególne hasła, pozwala zrozumieć ich znaczenie. Du od 1988 roku ma nowy podtytuł – czasopismo kulturalne. Już dzisiaj niektóre numery można kupić wyłącznie w dobrych antykwariatach. Po ich lekturze czuję się jak krótkotrwale zauroczony Zeus. Porwałem Ganimedesa, a potem w charakterze podczaszego bogów odstawiam na półkę. Zostałem dowartościowany, teraz mówię mu per ty.
Krzysztof Zastawny
Artykuł ukazał się w numerze PP 45/2000