W EUFORII KOMENTARZY podkreślających doniosłość ostatnich wyborów parlamentarnych, które zawróciły Polskę z drogi do autorytarnego systemu, zastopowały proces jej wyślizgiwania się z Unii Europejskiej i były prawdziwym świętem demokracji, całkowitemu zapomnieniu ulega fakt, że właściwie do ostatniej chwili nie było pewne, czy uda się taki wynik osiągnąć. Tymczasem, w okresie przedwyborczym politolodzy i socjologowie byli wyjątkowo ostrożni w formułowaniu przewidywań na temat tego, jak zachowają się wyborcy. Z jednej bowiem strony wyniki badań sugerowały postępujący proces liberalizacji postaw i wartości, zwłaszcza w najmłodszym pokoleniu, oraz wyczerpywanie się zaufania do rządu, co powinno było sprzyjać oddawaniu głosów na partie opozycyjne. Z drugiej jednak strony, PiS cały czas prowadził w sondażach przedwyborczych, które pokazywały rozbicie potencjalnego elektoratu prodemokratycznego oraz istnienie dużego odsetka osób niezdecydowanych w swych preferencjach wyborczych.
Na dziesięć dni przed wyborami prawie jedna czwarta potencjalnych wyborców (22 procent) nie wiedziała, na kogo zagłosuje. To właśnie ich głosy przesądziły o wyniku wyborów. Mobilizacja prodemokratycznego elektoratu, jakiej świadkami byliśmy w dniu wyborów, jest sama w sobie fenomenem, który zasługiwałby na odrębną analizę, gdyż przebiegała oddolnie, z wykorzystaniem mediów społecznościowych, a jej efektywność widać szczególnie wyraziście w najmłodszej grupie wyborców, głosującej gremialnie na opozycję. W ich przypadku rzeczywista frekwencja wzrosła o 17 procent w stosunku do deklarowanej na dziesięć dni przed wyborami i o jedną trzecią w stosunku do frekwencji osób młodych w wyborach z 2019 roku. Jednak tego typu zachowania nie pojawiają się znikąd, są zazwyczaj zakorzenione w głębszych zmianach, jakim podlegają jednostki. Ciekawsze zatem jest spojrzenie na wyborczą mobilizację jako na wydarzenie, które odsłania i pozwala lepiej zinterpretować pewne zjawiska i procesy zachodzące w polskim społeczeństwie.
Z tego punktu widzenia ważne wydaje się przede wszystkim to, że zaświadcza ono o istnieniu swoistego „głodu wspólnotowości”, i to nie tylko wśród ludzi młodych, ale w całej tej części polskiego społeczeństwa, która w tworzonej przez PiS narracji wyrzucona została poza wspólnotę „prawdziwych Polaków”. W 2015 roku PiS doszło do władzy zagospodarowując, przy wydatnej pomocy Kościoła, lęki tych osób, które czuły się zagubione w zachodzących przemianach i szukały oparcia w starych, dobrze znanych zasadach postępowania. To, co było fundamentem sukcesu wyborczego tego ugrupowania, stało się zarazem podstawowym narzędziem jego późniejszej polityki wobec społeczeństwa – utrzymanie pozycji jedynego obrońcy przeciw wszystkim zagrożeniom, jakie niesie ze sobą współczesny świat, wymagało podtrzymywania wyjściowego lęku, a więc budowania podziałów i wytwarzania konfliktów, wyolbrzymiania różnic i wznoszenia murów, fizycznych i symbolicznych, z użyciem języka nienawiści.
Ostrość sporów politycznych i brutalizacja języka nie tylko doprowadziły do pogłębienia podstawowego podziału politycznego na PiS i anty-PiS, ale przeniosły go na poziom codziennego życia i codziennych relacji. Uruchomiona i podsycana przez PiS wojna polsko-polska osiągnęła swoje apogeum w minionym półroczu, w trakcie wydłużonej kampanii przedwyborczej, wywołując u wielu osób reakcję obronną w postaci prób ucieczki od polityki. Bezowocnych, gdyż polityka wciskała się we wszystkie szczeliny życia a dominujący w dyskursie publicznym hejt i agresja zagarniały coraz szersze obszary prywatnych rozmów, zatruwając uczestniczących w nich ludzi.
W tym kontekście nie sposób przecenić znaczenia, jakie dla mobilizacji prodemokratycznego elektoratu miał Marsz Miliona Serc i poprzedzający go marsz 4 czerwca. O ile bowiem wcześniejsze protesty koncentrowały się na pojedynczych kwestiach i stanowiły wyraz „wkurwu” określonych kategorii ludności, które obficie nasycały przy tym te protesty agresywnym językiem, o tyle oba przedwyborcze marsze stworzyły ramy pozwalające odnaleźć się w przestrzeni publicznej ludziom, którzy z różnych powodów mieli dość władzy PiS. Wspólnocie opartej na tożsamości narodowo-religijnej, budującej w swych członkach poczucie własnej wyjątkowości, przeciwstawiały one doraźną wspólnotę osób uznających za oczywiste prawo jednostek do poszukiwania własnej tożsamości i wynikające zeń zróżnicowanie społeczne. Mowa nienawiści ustępowała w nich miejsca przyjaznej radości płynącej z przebywania w grupie ludzi akceptujących swoją odmienność i okazujących sobie wzajemny szacunek. A przede wszystkim stanowiły one dowodne świadectwo żywionego przez wielu Polaków przekonania, że nagłaśniane przez media podziały są sztuczne i w dużej mierze wykreowane przez samych polityków.
Swoistym novum jest również nadrzędny cel, wokół którego ukonstytuowała się ta prodemokratyczna wspólnota. Wbrew oczekiwaniom nie jest nim jakaś spójna ideologia czy interesy poszczególnych grup społecznych, lecz raczej próba odbicia państwa z rąk obecnie rządzącej ekipy. Jest to o tyle ciekawe, że państwo nigdy nie miało najlepszych notowań w polskim społeczeństwie. Źle zorganizowane, marnotrawne, okradające własnych obywateli, postrzegane było – i to niezależnie od sympatii politycznych – raczej jako zawada niż uporządkowana przestrzeń do realizacji jednostkowych celów. I o ile w bardziej tradycyjnie zorientowanych odłamach społeczeństwa dominującą strategią było podejmowanie prób „sprywatyzowania” różnych państwowych zasobów, przez „dojścia” lub synekury, o tyle przedstawiciele bardziej zmodernizowanych jego odłamów, a zwłaszcza młodszego pokolenia, starali się ograniczyć do minimum swą zależność od państwowych instytucji.
W tych wyborach jesteśmy świadkami dokonującej się zmiany, u podstaw której leży rosnące przekonanie, że nawet jeśli niewiele oczekujemy od państwowych instytucji, to są one w stanie mocno utrudnić realizację naszych indywidualnych celów, co prowadzi do odkrywania na nowo znaczenia nowoczesnego państwa dla życia jednostek. Częściowo odpowiedzialne za ten zwrot jest nagromadzenie w ostatnim okresie wydarzeń i zjawisk, z którymi ludzie nie są w stanie radzić sobie indywidualnie, takich jak pandemia, wojna w Ukrainie, kryzys klimatyczny i gospodarczy. Znacznie ważniejsze jednak wydają się tu następstwa przebudowy instytucjonalnej, podejmowanej przez PiS i towarzyszące temu zawłaszczanie oraz psucie wszystkich właściwie struktur państwowych. Zwróćmy przy tym uwagę, że o ile demontaż instytucji stojących na straży demokracji wzbudził umiarkowane protesty, to do scalenia i kolektywnego wyartykułowania wartości ważnych dla dzisiejszych wyborców prodemokratycznej opozycji doszło dopiero jesienią 2020 roku, w trakcie manifestacji przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego, praktycznie zamykającemu dostęp do aborcji.
Wśród spraw wymienianych jako priorytetowe przez młodych ludzi, obok prawa do aborcji znalazły się takie kwestie jak edukacja, zdrowie psychiczne, prawa osób LGBT, inflacja, stosunek do Kościoła i do Unii Europejskiej. Wszystkie one związane są z instytucjonalnymi rozwiązaniami oraz politykami państwa i wszystkie bezpośrednio wpływają na możliwości realizacji prawa jednostek do wyboru. To właśnie obrona tego prawa legła u podstaw mobilizacji wyborczej.
Na jeszcze jedną cechę owej mobilizacji warto tu zwrócić uwagę. Objawił się w niej szczególny rodzaj strategicznego myślenia, przyjmujący postać taktycznego głosowania i wyborczej turystyki. Strategicznym celem było odsunięcie PiS od władzy, a na drodze do jego osiągnięcia stało i rozbicie prodemokratycznej opozycji, i nieuwzględnienie w ordynacji wyborczej zmian demograficznych, związanych z migracjami do miast. To w mediach społecznościowych zrodził się pomysł, by przez głosowanie na Trzecią Drogę i Lewicę wspomóc ugrupowania znajdujące się zbyt blisko progu wyborczego oraz by wykorzystać prawną możliwość głosowania nie w dużym mieście będącym miejscem zamieszkania, lecz w małym, w którym oddany głos waży więcej. Wykorzystanie tych pomysłów wymagało jednak od indywidualnych wyborców bądź zwiększonego nakładu energii, bądź rezygnacji z głosowania ze względu na konkretne obietnice zawarte w programach partyjnych. I wielu z nich było na to gotowych. W sondażu zleconym przez Politykę po wyborach, 16 procent badanych odpowiedziało, że głosując, kierowało się względami taktycznymi.
Ważniejsze wydaje się jednak to, że obecność tego typu myślenia w znaczący sposób zmienia relacje między wyborcami i politykami. Ci ostatni przestają być obiektem ślepego zaufania, przywódcami narodu mającymi monopol na Prawdę, oczekuje się od nich, że staną się wykonawcami zadań powierzanych im przez tych pierwszych. Zadań, które nie sprowadzają się do realizacji pojedynczych obietnic wyborczych, lecz obejmują (od)budowę nowej Polski. Bardziej przyjaznej ludziom o różnorodnych poglądach, interesach i celach. Takiej, w której można żyć bez ciągłej „napinki” wywołanej wszechogarniającą agresją, w której nie budzi nas codziennie, tradycyjnie polskie pytanie: „co tam panie w polityce”, w której nikt nie żąda od nas opowiedzenia się po jednej stronie wydumanych ideologicznych sporów. Sprawnie zarządzanej, respektującej zasadę praworządności i otwartej na sąsiadów. Takiej, w której można czuć się dobrze i z której można być dumnym.
Wypieranie myślenia ideologicznego przez myślenie strategiczne nadaje wynikom wyborów charakter swoistego kontraktu społecznego. Inwestując swój gniew i wściekłość, nagromadzone od czasu jesiennych manifestacji z 2020 roku, w głosy oddane na polityków prodemokratycznej opozycji, wyborcy, zwłaszcza ci z najmłodszego pokolenia, nie oczekują natychmiastowej cudownej zmiany. Oczekują natomiast skupienia się na najważniejszych problemach Polaków, pragmatyzmu i konsekwentnego posuwania się naprzód w porządkowaniu „odzyskanego śmietnika”, choćby małymi krokami i za cenę pewnych kompromisów. To z tego będą ich rozliczać za cztery lata.
Na ile towarzyszące mobilizacji przedwyborczej doznania, zdobyte w jej trakcie doświadczenia i ujawnione oczekiwania będą miały charakter efemeryczny, na ile zaś mogą stworzyć nowy grunt dla życia społecznego Polaków, zależy zatem od wybranych przez nas polityków. Z różnego typu badań socjologicznych jednoznacznie jednak wynika, że społeczeństwo nam się zmieniło i że zmiany te są zakotwiczone w ogólniejszych procesach przekształcających współczesną rzeczywistość, a tym samym nie znikną wraz z odsunięciem PiS od władzy.
Odwołując się do Alaina Touraine’a, znanego francuskiego socjologa, identyfikującego trzy typy działań pojawiających się w warunkach rozpadu odchodzącego do przeszłości społeczeństwa przemysłowego, można powiedzieć, że 15 października zdyskwalifikowaliśmy opcję „wspólnotową”, którą PiS próbowało nam narzucić przez ostatnie osiem lat i opowiedzieliśmy się w większości za budową takich zasad legitymizacji systemowej, które stawiają w centrum jednostkę wyposażoną „w prawo do posiadania praw”. To duże wyzwanie dla polityków, skoro do ewentualnego wypróbowania pozostaje nam już tylko trzecia opcja wyróżniona przez Touraine’a, czyli dezintegracja społeczna.
Mirosława Marody – socjolożka, profesor w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Wydała m.in.: „Przemiany więzi społecznych: zarys teorii zmiany społecznej” (z Anną Gizą-Poleszczuk, 2004), „Kultura i gospodarka” (red., z Jackiem Kochanowiczem, 2010), „Jednostka po nowoczesności. Perspektywa socjologiczna” (2014).