ZACZĘŁO SIĘ OD konferencji prasowej Beaty Szydło w lipcu 2015 roku. Za tło wydarzenia wybrano ruiny dziewiętnastowiecznej poniemieckiej fabryki w Nowej Soli, co miało potwierdzać lansowane hasło wyborcze: „Polska w ruinie”. Dynamicznych zmian gospodarczych, jakie zachodziły w Nowej Soli w minionych latach, rzecz jasna nie pokazano. Podobnie jedynie gadaninę stanowiła Strategia na rzecz odpowiedzialnego rozwoju przyjęta uchwałą Rady Ministrów w lutym 2017 roku, a następnie pod postacią 66 slajdów w programie PowerPoint zaprezentowana, przez wówczas jeszcze wicepremiera jako „plan Morawieckiego”. Nie był to żaden plan, bo nie zawierał jasnej koncepcji rozwiązań instytucjonalnych, źródeł finansowania i precyzyjnych harmonogramów. Zamiast tego pojawiły się kolorowe fantasmagorie, a w nich miliony samochodów elektrycznych, nowoczesne promy pasażerskie i statki napędzane LNG, różnorakie typy dronów, koleje dużych prędkości, leki biopochodne i kombajny górnicze. W kolejnych latach niektóre z tych fantasmagorii w groteskowej postaci zostały przeniesione ze slajdów w sferę zmaterializowanych kłamstw gospodarczych. Będzie jeszcze o tym mowa w dalszej części tekstu.
Problem w tym, że obok pozycji zajmowanych w wojnie na słowa i wtłaczania ich w zbiorową świadomość – zdobyta władza zaczęła być wykorzystywana do dokonywania faktycznych zmian w funkcjonowaniu mechanizmów państwa. W obszarze gospodarczym kłamstwa przybrały postać błędnie wydatkowanych publicznych pieniędzy, powierzania zarządu w spółkach kontrolowanych przez państwo ludziom niekompetentnym, chybionych projektów inwestycyjnych czy marnowanych zasobów naturalnych. Kłamstwa gospodarcze materializują się, urzeczywistniają w dotykalnych kształtach, a tym samym uderzają w podstawy materialnego bytu społeczeństwa.
Niezwykle mocne stężenie nieprawdy wytworzyły rządy PiS w odniesieniu do finansów publicznych. W Polsce ich zrównoważenie i przejrzystość zawsze pozostawiały wiele do życzenia, co między innymi znajdowało wyraz w odmiennych wielkościach długu publicznego, jakie przedstawiane były w obliczeniach krajowych i dokonywanych przez instytucje europejskie (Eurostat). Mniej wymagająca od europejskiej metodologia krajowa pozwalała pewną część długu „schować” (na przykład w Krajowym Funduszu Drogowym), a europejska taką kreatywność wykluczała. Zatem to Eurostat przedstawiał prawdziwy stan zadłużenia. Natomiast posługiwanie się metodologią krajową ułatwiało bezpieczne przestrzeganie konstytucyjnego progu zadłużenia (Art. 216 pkt. 5 Konstytucji RP: Nie wolno zaciągać pożyczek lub udzielać gwarancji i poręczeń finansowych, w następstwie, których państwowy dług publiczny przekroczy 3/5 wartości rocznego produktu krajowego brutto). To, co naprawdę stało się z polskimi finansami publicznymi w minionych sześciu latach, wyraźnie widać, gdy porównamy dane z grudnia 2015 roku i na koniec 2021 roku. W grudniu 2015 roku polski dług publiczny wyliczony według metody krajowej wynosił 877,3 mld złotych, a według Eurostatu – 921,4 mld. A więc w tym drugim ujęciu był o 44,1 mld wyższy. Wyliczona na tej podstawie relacja długu do PKB w ujęciu krajowym stanowiła 49 proc., a w europejskim – 51,5 proc.; różnica wynosiła 2,5 punktu procentowego.
Na koniec 2021 roku analogiczne pozycje wynosiły 1148,6 mld oraz 1 410,5 mld (różnica 261,9 mld – niemal sześciokrotnie większa niż w 2015 roku!). W relacji do PKB odchylenie długu liczonego „po polsku” od tego wykazanego „po europejsku” podniosło się z 2,5 do 6,9 punktu procentowego. Dług publiczny wyliczony metodą europejską dla 2015 oraz dla 2021 roku pozwalał także na ustalenie, że w okresie sześciu lat jego przyrost wyniósł ponad 489 miliardów, co oznaczało, że powiększał się o 81,5 miliarda rocznie albo o ponad 1,5 miliarda tygodniowo. Dopiero w świetle tych danych widać, skąd pochodziły środki na rozliczne socjalne wydatki rządu. Ulubionym źródłem wskazywanym przez samych rządzących były zwiększone wpływy z podatku VAT. Rzeczywiście, od 2016 roku były one o około 50 – 60 miliardów rocznie wyższe niż te uzyskane w 2015 roku, ale dług publiczny podnosił się znacznie mocniej.
Zamazywaniu prawdziwego obrazu zadłużenia publicznego towarzyszy epatowanie obywateli nadwyżkami w budżecie państwa, w czym wyspecjalizował się premier Mateusz Morawiecki. W lipcu 2021 roku chwalił się, że nadwyżka osiągnęła 25 mld złotych. Pod koniec września, po przyjęciu przez rząd projektu nowelizacji budżetu, mówił: Na skutek lepszych dochodów, na skutek uszczelnień, które wprowadzamy, pojawia się więcej pieniędzy w budżecie, więcej dochodu […] niż planowaliśmy. To więcej, to jest nawet do około 80 mld złotych więcej. Ostatecznie znowelizowana ustawa budżetowa została przyjęta przez Sejm 1 października 2021 roku, a 19 października znalazł się pod nią podpis prezydenta. Problem w tym, że budżet państwa odpowiada jedynie za około jedną trzecią wydatków publicznych. Tym samym nie odzwierciedla deficytów, jakie powstają w innych obszarach sektora finansów publicznych i stąd ma bardzo ograniczone znacznie dla całościowej oceny jego bieżącej kondycji. Budżet państwa wyciągnięty poza szersze ramy i uwarunkowania staje się tylko propagandowym oknem wystawowym.
Wnikliwej oceny faktycznego stanu państwowej kasy dokonują rynki finansowe, które na podstawie tej oceny wyznaczają koszt, po jakim skłonne są udzielać pożyczek rządowi (rentowność obligacji skarbowych). Znamienne jest to, że w lipcu 2021 roku, gdy premier Morawiecki chwalił się nadwyżkami w budżecie państwa, rentowność polskich obligacji 10-letnich wynosiła 1,5 proc. We wrześniu, gdy rząd przyjął projekt nowelizacji budżetu, stawka podniosła się do 2 proc. A w dniu głosowania zmienionego budżetu przez Sejm – już do 2,2 proc. Te wzrosty kosztów obsługi polskiego długu dokonały się jeszcze przed pierwszą podwyżką referencyjnej stopy procentowej przez Radę Polityki Pieniężnej NBP (podniesiono ją z 0,10 proc. do 0,50 proc. dopiero w dniu 4 października 2021 roku). W okresie kolejnych trzech miesięcy, w których RPP kontynuowała podwyższanie stopy referencyjnej, rentowność obligacji 10-letnich wzrosła do 4,1 proc., a więc uległa niemal podwojeniu. Po kolejnym półroczu, w czerwcu 2022 roku, przekroczyła 7 proc. Sięgając po środki z rynków finansowych, polski rząd zmuszony był płacić za ich udostępnienie coraz więcej. W ujęciu kosztów obsługi długu państwa oznacza to wydatkowanie w 2022 roku dodatkowych 20 miliardów złotych.
Prowadzona przez rząd polityka fiskalna, która przesądza o dochodach i wydatkach sektora publicznego, posiada partnera w postaci polityki pieniężnej. Prowadzi ją Narodowy Bank Polski, a jej cel stanowi zagwarantowanie stabilnej wartości polskiego pieniądza. W trosce o utrzymanie gospodarki w równowadze, polityka fiskalna i pieniężna powinny działać na zasadzie przeciwwagi – zawsze, gdy jedna z nich staje się ekspansywna, drugą powinna cechować stosowna restrykcyjność. Jeśli w latach 2020 –2021 za sprawą polityki fiskalnej skierowany został do gospodarki wielki strumień pieniądza, to na polityce pieniężnej spoczywał obowiązek stworzenia odpowiedniego balansu dla tego zjawiska. Niestety, tak się nie stało. Na początku 2020 roku podstawowy wskaźnik inflacji CPI pozostawał znacząco odchylony od celu inflacyjnego NBP (2,5 proc.+– 1 p.p.), bo w styczniu, lutym i marcu wynosił odpowiednio 4,3 proc., 4,7 proc. i 4,6 proc. Mimo tak wysokiego poziomu inflacji Rada Polityki Pieniężnej NBP podjęła w marcu decyzję, by referencyjną stopę procentową, która od pięciu lat – a dokładnie od 5 marca 2015 roku – była utrzymywana stabilnie na poziomie 1,5 proc., obniżyć do 1 proc. W kwietniu i maju kolejne obniżki sprowadziły stopę do poziomu 0,10 proc., a zatem wprowadziły ją w obszar określany jako „polityka stopy procentowej bliskiej zera”. Tak wyraźne obniżenie stopy w sytuacji, gdy nie był realizowany cel inflacyjny, mogło budzić poważne wątpliwości. Prezes NBP Adam Glapiński zapewniał jednak wtedy, że: w oczy zagląda nam groźba deflacji, inflacja jest teraz ostatnim problemem.
Ale obok przejścia do porządku dziennego nad podwyższonym wskaźnikiem CPI – wiosną 2020 roku popełniony został jeszcze poważniejszy błąd. Było nim zignorowanie wyraźnie rozpędzającej się od początku 2020 roku inflacji bazowej, czyli takiej, z pomiaru której wyłączono ceny energii (przede wszystkim paliw) i żywności. W styczniu wynosiła ona 3,1 proc., w marcu – 3,6 proc., a w maju – już 3,8 proc. W pewnym momencie inflacja bazowa przewyższyła CPI. Oznaczało to, że ten ostatni wskaźnik przejściowo jest moderowany przez korzystne ceny ropy naftowej (na światowych rynkach w kwietniu 2020 potrafiła kosztować nawet poniżej 20 dolarów za baryłkę!) i dobrą sytuację na rynku żywności (cena tony pszenicy wynosiła około 175 euro). Niestety, wszystkie inne ceny ostro już podążały w górę i dokładnie w rok po zakończeniu obniżek stopy przez RPP, w kwietniu 2021 roku poziom inflacji bazowej sięgnął 3,9 proc. W tym samym momencie cena baryłki ropy doszła do 70 dolarów za baryłkę, a tony pszenicy do 250 euro. Tym samym moderujący wpływ energii i żywności na inflację dobiegł końca. Wartość wskaźnika CPI na nowo podniosła się ponad inflację bazową i wyniosła 4,7 proc. Wielu komentatorów polityki pieniężnej już wówczas zwracało uwagę, że nadeszła ostatnia chwila, by podjąć próbę naprawiania błędu, jaki RPP popełniła rok wcześniej, i zacząć podwyższać stopę procentową. Prezes Glapiński odpowiadał jednak krytykom, że: wzrost inflacji będzie przejściowy, bo wywołany jest czynnikami podażowymi. W domyśle – czynniki podażowe czyli wysokie ceny ropy i żywności przeminą, a inflacji bazowej nie należy się przesadnie obawiać. Nawet gdy od połowy roku zdecydowanie zaczęły podnosić swoje stopy banki centralne Czech i Węgier, prezes nadal utrzymywał, że podniesienie stopy stanowiłoby szkolny błąd prowadzący do stłumienia wzrostu gospodarczego. Słowa prezesa miały w sobie coś z daremnego zaklinania rzeczywistości, bo ani nie spadły ceny ropy i żywności (koszt baryłki ropy powędrował ku 80 – 90 dolarom, a tony pszenicy ku 300 euro), ani nie wyhamowała inflacja bazowa (we wrześniu 2021 przekroczyła 4 proc., a w grudniu doszła do 5,3 proc.). Łączny efekt nałożenia się podwyższonych cen energii i żywności na wysoką inflację bazową przyniósł grudniowy poziom CPI wynoszący 8,6 proc. Był najwyższy od 21 lat, o 3 punkty procentowe wyższy od średniej w Unii Europejskiej i stanowił trzeci najgorszy wynik wśród jej krajów członkowskich (gorzej było tylko w Estonii i na Litwie). Ostatecznie na podniesienie stopy procentowej RPP zdecydowała się dopiero na początku października – z 0,1 proc. do 0,5 proc. Zbyt późno i zbyt mało, co potwierdziły kolejne ruchy, które do czerwca 2022 roku przesunęły stopę procentową na poziom 6 proc., a więc znacznie przewyższający ten sprzed obniżek. I wiele wskazuje na to, że na tym nie uda się cyklu podwyżek zakończyć.
Trudno powiedzieć, na ile półtoraroczny okres – od kwietnia 2020 do października 2021 – realizowania polityki stopy procentowej bliskiej zera i w konsekwencji wystąpienia głęboko ujemnej realnej stopy procentowej przysporzył wzrostu gospodarczego. Jego najbardziej pożądanej części, jaka mogłaby wyniknąć z finansowanych kredytem inwestycji przedsiębiorstw, w działaniach tych ostatnich nie widać. Nie tylko nie powiększyły swojego zaangażowania kredytowego, ale dokonały jego redukcji o blisko 21 mld złotych (z 382,8 mld na koniec marca 2020 roku do 361,9 mld zł na koniec października 2021 roku). Natomiast entuzjastycznie sięgnęły po tańszy kredyt gospodarstwa domowe. Portfel ich kredytów powiększył się o 41,5 mld złotych (z 784,2 mld na koniec marca 2020 roku do 825,7 mld zł na koniec października 2021 roku). Gospodarstwa domowe posiłkują się kredytem głównie w celach konsumpcyjnych, a właśnie konsumpcja najmocniej napędzała odbudowę wzrostu gospodarczego w 2021 roku. Nowy kredyt jedynie się do tego dołożył. Nie prowadziło to ku długookresowemu wzmocnieniu potencjału wytwórczego kraju. A wszyscy ci konsumenci, którzy zaciągnęli kredyty – zwłaszcza mieszkaniowe – pod wpływem zapewnień, że ich oprocentowanie już na zawsze pozostanie niskie, mogą czuć się dzisiaj wywiedzeni w pole.
Porażka w polityce pieniężnej, jaką poniósł Narodowy Bank Polski, maskowana jest działaniami nastawionymi na doraźny, propagandowy efekt. By nie rzec: działaniami efekciarskimi. Należą do nich mocno nagłaśniane zakupy złota i sprowadzenie do kraju części posiadanych przez Polskę zasobów z allocated account w Banku Anglii. Z tej ostatniej okazji wybito nawet złotą monetę-sztabkę, którą podniośle ochrzczono jako Powrót złota do Polski. Na kimś, kto na co dzień nie obcuje z dużymi ilościami kruszcu, lśniące sztaby mogą oczywiście robić piorunujące wrażenie, a uśmiechnięty prezes Glapiński z taką sztabą na rękach może wydawać się gwarantem bezpieczeństwa finansowego Polaków. Ale na monetarne złoto można też spojrzeć w bardziej trzeźwy sposób. Stanowi ono po prostu jeden ze składników oficjalnych aktywów rezerwowych, których całkowita wartość na koniec 2021 roku odpowiadała 166 miliardom dolarów amerykańskich. Mieszczące się w tych ramach ponad 7 mln uncji złota (nieco więcej niż 230 ton) miało wartość 13,5 miliarda dolarów. Złoto stanowiło zatem 8,1 proc. aktywów rezerwowych i pod tym względem ich struktura nie odbiegała od występującej w wielu innych krajach. Zakup lub sprzedaż określonej liczby ton złota należy do normalnych operacji w zakresie zarządzania aktywami i ubieranie tego w strój patriotycznych dokonań było cokolwiek przesadne.
Prezes Glapiński nie tylko lubi fotografować się na tle ułożonych w pryzmy sztab złota, ale równie chętnie chwali się wysokimi zyskami NBP. Już 5 stycznia 2022 roku, nie czekając na marcowy audyt, poinformował, że zysk NBP za 2021 rok przekroczył 10 mld złotych. Także ta informacja okraszona została patriotycznym akcentem, bo lwia część zysku ma być przeznaczona na dozbrojenie polskiej armii. Ów wysoki zysk skłania, by powrócić do kwestii oficjalnych aktywów rezerwowych. W najmniejszym stopniu nie kwestionując kompetencji tych, którzy nimi w NBP zarządzają, nie można zapominać, że większość aktywów inwestowana jest w instrumenty finansowe notowane w walutach obcych (w tym znacząca ich część w dolarze amerykańskim). Natomiast bilans NBP sporządza się w polskim złotym. Jeśli na początku 2021 roku kurs USD/PLN wynosił 3,69, a na koniec grudnia tegoż roku 4,06, to są podstawy, by domniemywać, że niemal dokładnie 10-procentowe osłabienie złotego wobec dolara ułatwiło wykazanie w bilansie NBP księgowego zysku.
Połączenie nietrafnej polityki pieniężnej z propagandowym biciem w patriotyczny bęben miało dla prezesa Glapińskiego taki sam sens jak zapewnienia premiera Morawieckiego o znakomitym stanie budżetu państwa. Przejawiało się w nich charakterystyczne dla ludzi związanych z PiS przemilczanie spraw istotnych i nagłaśnianie drugorzędnych lub całkowicie pozbawionych znaczenia. Trudno nie utożsamiać tego z kłamstwem.
Kłamstwem ze sfery finansów, którego istota zawarta jest już w samej nazwie podejmowanych działań, są tzw. trzynaste i czternaste emerytury. Przeważająca część polskiego systemu emerytalnego polega na zdefiniowanej składce. Oznacza to, że dla większości osób urodzonych po 1949 roku wysokość świadczenia emerytalnego zależy wyłącznie od wysokości składek odprowadzonych w okresie aktywności zawodowej. Im lepiej pracownik był wynagradzany oraz im później zdecydował się przejść na emeryturę, tym wyższe jest jego świadczenie. Tzw. trzynasta emerytura (świadczenie o jednakowej wysokości brutto dla wszystkich emerytów) i czternasta emerytura (świadczenie dla emerytów, którzy odprowadzili mniej lub wręcz bardzo niewiele składek) wypłacane są w oderwaniu od zasad, na których zbudowany jest cały system, z punktu widzenia jego wewnętrznej logiki emeryturami w ogóle nie są. Czym zatem są? Gdyby świadczenie skierowane zostało jedynie do grupy emerytów najuboższych, mogłoby zostać uznane za formę pomocy socjalnej. Jego powszechność w przypadku „trzynastki” i stosunkowo szeroki zasięg „czternastek” sprawia, że jest to wypłacany poza regułami systemu emerytalnego bonus o niejasnym statusie. Andrzejowi Dudzie, który w kampanii prezydenckiej 2020 roku wyrażał na wiecach nadzieję, że będzie 14 emerytura, daj Boże potem 15 emerytura, a przy innej okazji dodawał, że może w końcu uda się nam dojść do pełnych 12 i będzie za każdym razem dwa razy tyle, co do tej pory, udało się zerwać jakąkolwiek więź między rodzajem i okresem aktywności zawodowej a świadczeniami otrzymywanymi po jej zakończeniu – sam podeszły wiek i opuszczenie rynku pracy miały stanowić uprawnienie do coraz wyższych wypłat. W ten sposób kłamstwo systemowe, jakim było używanie terminu „emerytura”, wobec świadczeń, które nią nie były, splotło się z doraźnym kłamstwem wyborczych obietnic.
Z kłamstwami w sferze finansowej idą ręka w rękę kłamstwa w realnej sferze gospodarki, czyli tej jej części, która ma postać materialną – infrastruktury, zakładów produkcyjnych i ich wyposażenia, maszyn i urządzeń, surowców i magazynów z gotowymi produktami. Najbardziej chyba spektakularne kłamstwo w tej sferze – najbardziej spektakularne, bo na początku połączone z wyjątkowo bogatą oprawą medialną, a zakończone wyjątkowo żałosnym sposobem, w jaki wszystko się wydało – miało miejsce w Szczecinie. W dniu 23 czerwca 2017 roku przybyła tam silna reprezentacja partyjno-rządowa PiS – z Mateuszem Morawieckim (wówczas jeszcze wicepremierem), ministrem gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej Markiem Gróbarczykiem i wicemarszałkiem Sejmu Joachimem Brudzińskim – by uroczyście położyć stępkę promu RO-PAX B145. W rzeczywistości pamiątkową tabliczkę umieszczono na zespawanych ze sobą okrętowych blachach, które zaprezentowano jako sekcję przyszłej jednostki. Za konstrukcją ustawioną na pochylni „Wulkan Nowy” szczecińskiej Stoczni „Gryfia” nie stał ani gotowy projekt techniczny, ani odpowiednie doświadczenie stoczni w budowie nowoczesnych promów morskich (ćwierć wieku wcześniej budowała promy do przeprawy z jednego brzegu Świny na drugi, ale trudno było to uznać za źródło wystarczających kompetencji), ani nawet kondycja finansowa potencjalnego armatora, którym miała stać się Polska Żegluga Bałtycka SA. Nie przeszkodziło to rozdaniu uczestnikom uroczystości specjalnie na tę okazję przygotowanych młoteczków, którymi postukali w tabliczkę na rzekomej stępce, a później ułożyli je w ozdobnych puzdrach i z dumą podsunęli przed kamery TVP. Przez kolejnych pięć lat domniemana sekcja promu rdzewiała na pochylni (ale już bez tabliczki, bo ta gdzieś zniknęła) i na początku 2022 roku zaoferowano ją skupom złomu w cenie 2 złotych za kilogram. Mogło to łącznie przynieść 120 tys. złotych, a taka suma najprawdopodobniej nie była nawet w stanie pokryć kosztów propagandowego widowiska z 2017 roku.
Kłamstwem pod pewnymi względami podobnym do kładzenia szczecińskiej stępki, ale bez porównania bardziej kosztownym z punktu widzenia zmarnowanych publicznych pieniędzy, była rozbudowa elektrowni węglowej w Ostrołęce. W 2018 roku ówczesny minister energii w rządzie PiS, Krzysztof Tchórzewski, zapewniał, że nowy blok węglowy jest niezbędny polskiemu systemowi elektroenergetycznemu. Będzie stanowić jego istotny element i korzystnie wpłynie na pokrycie bilansu zapotrzebowania na energię w najbliższych dziesięcioleciach. Minister, wybiegając myślą na dziesięciolecia do przodu, miał pełne poparcie ze strony jeszcze śmielszego wizjonera, jakim okazał się prezydent Andrzej Duda. Niemal w tym samym czasie na Szczycie Klimatycznym ONZ w Katowicach zadeklarował: Węgiel jest naszym strategicznym surowcem. Mamy zapasy na 200 lat i trudno, żebyśmy z węgla, dzięki któremu mamy suwerenność energetyczną, rezygnowali. Budowa ruszyła na początku 2019 roku, a w 2024 miał planowo popłynąć pierwszy prąd. Jednak już w niespełna dwa lata po przystąpieniu do realizacji projektu nowe analizy wykazały jego trwałą nierentowność i prace przyszło wstrzymać. A po upływie kolejnego roku, w marcu 2021, przystąpiono do rozbiórki betonowej konstrukcji chłodni kominowej i pylonów, słynnych ostrołęckich „dwóch wież PiS”. Łączne straty związane z wykonaniem nieprzydatnych prac, a następnie z rozbiórką ich efektów oszacowano jako zbliżone do 1,3 miliarda złotych.
Potencjalnym źródłem jeszcze większych strat może się okazać w przyszłości inna sztandarowa inwestycja PiS, czyli Centralny Port Komunikacyjny (CPK). Jeśli kiedyś faktycznie dojdzie do rozpoczęcia budowy tego gigantycznego węzła transportowego, który między Warszawą i Łodzią ma integrować ruch lotniczy, kolejowy i drogowy. Na razie znana jest wstępna Koncepcja CPK, w której koszty zadań w zakresie lotniczym oszacowano na 16 –19 mld złotych, w zakresie kolejowym na 8 – 9 mld, a drogowym na 2 mld. W sumie doliczono się kwoty przekraczającej 30 mld złotych. Jednak szczegółowy harmonogram realizacji inwestycji oraz budżety poszczególnych przedsięwzięć do dzisiaj nie istnieją, a opóźnienia w tych projektach – przecież tylko przygotowawczych – zbliżają się do trzech lat. Spółkę celową, którą powołano w listopadzie 2018 roku do zrealizowania Koncepcji CPK, wyposażono w środki finansowe na działalność w wysokości 310 mln złotych. W świetle informacji NIK nakłady, jakie poniesiono na CPK, tylko do końca 2020 roku wyniosły prawie 100 mln złotych. Wyszczególniona została wśród nich pozycja określona jako „koszty obsługi Pełnomocnika Rządu ds. CPK”. Pełnomocnikiem od końca 2019 roku jest poseł PiS Marcin Horała, a wspomniane „koszty obsługi” do końca 2020 roku sięgnęły 4,3 mln złotych.
O bałaganie, do jakiego doprowadził w systemie podatkowym „Polski Ład”, napisano już bardzo wiele. Nie zagłębiając się w szczegóły, na których łamali sobie zęby najbieglejsi z księgowych, należy bez ogródek stwierdzić, że zmiany wprowadzone przez Ministerstwo Finansów (wiceminister Artur Soboń) w marcu 2022 roku obróciły pierwotny pomysł na nice. Jednocześnie warto przypomnieć, co o tym pierwotnym pomyśle mówili liderzy PiS wtedy, gdy jeszcze sądzili, że uda się go przeforsować. Latem 2021 roku, w okresie intensywnego promowania rozwiązań „Polskiego Ładu”, na wiecu w Rypinie Jarosław Kaczyński zapewniał, że jest to wielki program zmiany naszego kraju, zmiany cywilizacyjnej. Ostrzegał zarazem słuchaczy, iż próbuje się wmówić ludziom, że ma on zmierzać przede wszystkim do tego, by podnieść podatki dla Polaków i w jakiejś mierze ich ograbić, a w szczególności, żeby ograbić przedsiębiorców. A w styczniu 2022 roku, gdy „Polski Ład” był już obowiązującą ustawą, premier Mateusz Morawiecki przekonywał, że jest to spójna i kompleksowa wizja nowoczesnego i sprawiedliwego państwa […] Każdy, kto krytykuje „Polski Ład”, jest przedstawicielem oderwanych od rzeczywistości elit finansowych i wielkomiejskich. W odniesieniu do „Polskiego Ładu” porzekadło o krótkich nóżkach kłamstwa okazało się szczególnie trafne.
Kolejne niepowodzenia czy wręcz klęski PiS we własnych przedsięwzięciach gospodarczych skłoniły samego przywódcę partii do kłamstw polegających na przywłaszczaniu sobie dokonań kogoś innego. W wywiadzie dla Polskiego Radia Jarosław Kaczyński stwierdził, że wcale nie jest pewien – i tu dokładny cytat – czy ten gazoport po dziś dzień byłby gotowy, gdyby trwały tamte rządy […] Myśmy to skończyli i uruchomili. Określenie „tamte rządy” odnosiło się oczywiście do rządów PO-PSL, a „myśmy” do rządów PiS. Ponieważ wypowiedź miała miejsce 1 kwietnia 2022 roku, niektórzy skłonni byli uznać, że był to po prostu primaaprilisowy żart prezesa i wicepremiera. Przyjmując jednak, że mówił to na poważnie, koniecznie trzeba przypomnieć kilka dat. Pierwsza to 23 marca 2011 roku, dzień, w którym premier Donald Tusk dokonał oficjalnego położenia kamienia węgielnego pod budowę gazoportu. Dwie dalsze – 20 listopada 2015 roku, gdy tankowiec do przewozu LNG „Al Nuaman” wypłynął z portu Ras Laffan w Katarze z ładunkiem 210 tys. metrów sześciennych skroplonego gazu oraz 11 grudnia 2015 roku, gdy po trzytygodniowym rejsie zawinął do świnoujskiego gazoportu, a tam został sprawnie rozładowany.
Wreszcie ostatnią datą jest 16 listopada 2015 roku, moment zaprzysiężenia rządu PiS z Beatą Szydło jako premierem. Czy wicepremier Kaczyński naprawdę wierzy, że dopiero za sprawą działań rządu Szydło, w pierwszych czterech dnia jego urzędowania, zapadły kluczowe decyzje dotyczące zakończenia budowy i możliwe stało się rozpoczęcie realizacji pierwszej dostawy? Oczywiście, że nie! Ale nie mogąc wprost zaprzeczyć, że to rządy PO-PSL zbudowały gazoport (bo takie zaprzeczenie byłoby kłamstwem gorzej niż wierutnym), usiłuje sięgnąć po kłamstwo nieco bardziej wyrafinowane. Jeśli pierwszy tankowiec ze skroplonym gazem wyruszył w rejs do Świnoujścia już po objęciu władzy przez PiS, to tej partii należy przypisać całą zasługę.
Nasycenie życia gospodarczego kłamstwem, które stanowić będzie spuściznę po rządach PiS, postawi przed przyszłymi rządami szereg trudnych zadań.
Konieczne będzie doprowadzenie do transparentności finansów publicznych. Społeczeństwo ma pełne prawo do informacji o tym, na co wydawane są jego pieniądze pochodzące z podatków, w jaki sposób pożyczane są dodatkowe środki, gdy przychodów podatkowych nie wystarcza, i jaka jest skala długu obciążającego kraj.
Wraz z poszerzeniem rzetelnej informacji o stanie finansów państwa niezbędne będzie zaprowadzenie porządku w dwóch przynależących do nich obszarach – podatkowym i polityki społecznej. W pierwszym z nich przyjdzie praktycznie od nowa zbudować system prosty, zrozumiały, stabilny i przewidywalny. W drugim wyraźnie rozdzielić to, co stanowią wypracowane własnym wysiłkiem zatrudnionych emerytury, od tego, na czym powinna polegać niezbędna pomoc i opieka socjalna.
W warunkach wysokiej inflacji – dodatkowo podsycanej przez niekorzystne zjawiska w skali globalnej – przyjdzie powrócić do restrykcyjnej polityki pieniężnej, bo bez niej nie będzie możliwe zagwarantowanie stabilnej wartości pieniądza. A na tym tle z nową siłą pojawi się kwestia przejścia od złotego do euro.
Wyczyny, jakich dopuścili się nominaci PiS w spółkach Skarbu Państwa, nakazują stworzenie wreszcie apolitycznego i uwzględniającego kompetencje systemu obsadzania stanowisk w tych spółkach, a także każą raz jeszcze przemyśleć zasięg prywatyzacji.
Wszystkie zasygnalizowane tutaj drogi ku rugowaniu kłamstwa z gospodarki wiązać się będą nie tylko z intensywnymi sporami w łonie klasy politycznej, lecz również z nieuchronnymi fluktuacjami nastrojów społecznych. Odpowiednio wczesne wzięcie tego pod uwagę może okazać się pomocne w przeprowadzeniu przyszłych działań.
Dariusz Filar – ekonomista, profesor Uniwersytetu Gdańskiego. Współzałożyciel i stały współpracownik „Przeglądu Politycznego”. W latach 1999–2004 główny ekonomista Banku Pekao SA, w latach 2004 –2010 członek Rady Polityki Pieniężnej NBP, a w latach 2010 –2014 Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów.