I
POLSKA NOWOCZESNOŚĆ od zawsze jest specyficzna, skrzywiona, jakby kaleka. Trudno zresztą by było inaczej w kraju peryferyjnym, który traci swoje państwo w momencie, gdy Europa Zachodnia wchodzi w decydujący wiraż na drodze budowania demokratycznych narodowych wspólnot i nowoczesnych państwowości. I na długie dziesięciolecia staje się najpierw obszarem kolonizacji dla ościennych mocarstw, a potem – po krótkim interludium niezależności (rychło zamienionym zresztą w praktyczne ćwiczenia z politycznego autorytaryzmu) – poligonem modernizacji podporządkowanej ideologicznemu eksperymentowi. W kraju, gdzie mieszczaństwo, czyli podstawowy społeczny motor modernizacji, zawsze było słabe i pozbawione znaczenia. Gdzie zatem dominuje chłopsko-szlacheckie, postfeudalne (a może feudalne po prostu) imaginarium, tak dobrze widoczne w lokalnych odmianach owej esencjonalnie nowoczesnej, bo mieszczańskiej, literackiej formy, jaką jest dziewiętnastowieczna powieść; odmianach, które albo opiewają szlachetczyznę, albo w najlepszym razie przedstawiają porażkę mieszczańskiego etosu w starciu ze stanową konwencją. O tę peryferyjną specyfikę spierano się wielokrotnie, czasem widząc w niej zaletę, częściej jednak wadę. Najgorsza jest jednak przemiana owej nieuchronnej, peryferyjnej, ciążącej specyficzności w ideologiczny postulat i fundament politycznej praktyki. I w propagandową maczugę, walącą po głowach wszystkich, którym patriotyzm nie kojarzy się z bałwochwalczym kultem „naszości”. Z czymś takim właśnie mamy do czynienia obecnie w Polsce.
II
W peryferyjnej, zdziczałej nowoczesności zawodzą wszystkie postępowe dialektyki, wszystkie światłe „przezwyciężenia” i sublimacje. Ostatecznie zwycięża zawsze ta najbardziej mroczna i pierwotna dialektyka powrotu wypartego. Upiór przeszłości z pozoru przebity osinowym kołkiem „prawdziwej” modernizacji zawsze w końcu wstaje z grobu, rozpoczynając nowe życie. Dowodząc, że wciąż tkwimy w odmętach pogańskiej cykliczności, w wiecznym powrocie tego samego. Dlatego dziś mamy poczucie, jakby historia zataczała koło, jakby te trzydzieści niespełna lat wolnej Polski, nasze trente glorieuses budowania czegoś, co miało być naśladowaniem zachodniej normalności, było w istocie tylko krótką przerwą, nieudanym wyparciem, po którym triumfalnie powraca autorytaryzm rodem z późnego PRL-u. Ubrany w szaty nacjonalizmu i katolickiego integryzmu, ale – tak jak i jego poprzednik – odtwarzający jedynie żelazną logikę peryferyjnych dyktatur, gdzie dwa oficjalne propagandowe bożyszcza, Państwo i Naród, tworzą imponującą fasadę, za którą trwa gorączkowa krzątanina rosnącego w siłę aparatu kontroli.
III
Największą tajemnicą tego powrotu wypartego, w którym peryferyjna nowoczesność ukazuje swą prawdziwą twarz, nie jest jednak wznoszenie owych fasad, ale raczej to, jak umiejętnie są wykorzystywane wszelkie nowoczesne narzędzia i formy do budowania nowej tyranii. To proces politycznego patroszenia i wypychania, w którym instytucjonalne formy liberalnej demokracji pod pozorem zachowywania ciągłości okazują się swoim własnym symulakrum, pustą i martwą makietą, zachowującą złudzenie dawnego życia. Niczym w tanim horrorze budzimy się nagle wśród sterowanych z zewnątrz potworów, zombie próbujących udawać normalność. Oto nieświadomy mechanizm das Unheimliche świadomie doprowadzony do politycznej perfekcji.
IV
Paradoks dzisiejszego amerykańskiego populizmu: ludzie mieszkający w rozpadających się przyczepach są gotowi umierać albo dać się uwięzić na wezwanie zblazowanego milionera, od którego dzielą ich lata świetlne, i który zapewne nie chciałby mieć z nimi nic wspólnego. Jeśli tłumaczymy to potrzebą identyfikacji z silnym człowiekiem sukcesu, to na tym tle nasz własny peryferyjny populizm okazuje przaśne, feudalne oblicze. Dobry pan, bez spektakularnych sukcesów wprawdzie i bez konta w banku, za to wsłuchujący się w niedolę suwerennego ludu i rozumiejący ją, potrafiący wielkomiejskim elitom pokazać, gdzie ich miejsce, a i zgniłej do szczętu Europie się postawić.
V
Nasze postfeudalne imaginarium, romantyczno-szlachecko-chłopska mentalna magma nowoczesności zdziczałej, objawiająca się w kolejnych wcieleniach, wypierane i wypychane tylko po to, by wciąż powracać. Ustawiając dyskurs po obu stronach ideowych barykad: i u tych, co po sarmacku walą pięścią w stół powstawszy z kolan, i u tych, co zbawienie widzą w ścisłym naśladowaniu zachodnich wzorów, chłoszcząc ciemnogród. I u prawicowych wielbicieli politycznego zamordyzmu w imię Narodu, i u lewicowych inteligentów, którzy z paternalistyczną troską pochylają się nad ludem, czasem ekscytując się jego niegdysiejszymi krwawymi wyczynami. Ich fantazje o Jakubie Szeli i ludzie jako krwawym mesjaszu emancypacji zawsze są kompensacją lęku z powodu nieczystego sumienia.
VI
Interesujące, że najbardziej politycznie (i socjologicznie) przenikliwą krytykę polskiej szlachetczyzny, polskiego feudalnego imaginarium społecznego, stworzył nie, jak można by się spodziewać, Stanisław Brzozowski, ale Roman Dmowski – w Myślach nowoczesnego Polaka pisanych na początku XX wieku. Uwagi o „gnuśności” i swoistym eskapizmie, które to cechy w polskim charakterze narodowym stanowią szlacheckie dziedzictwo, niemające silnego konkurenta w postaci ducha mieszczańskiego, do dziś mogą być smakowitą lekturą. To, że później zostają z tego tylko narzekania na „niepolski” rodowód garstki tutejszego mieszczaństwa – narzekania pracowicie upraszczane następnie, zwłaszcza w ustach epigonów, do prostej logiki antysemickiego wrzasku – jest nader znamienne. Polacy są słabi, twierdzi Dmowski, bo nie potrafią uczestniczyć w bezwzględnej walce o byt, jaka toczy się między narodami. Ale czy da się wymyślić na to jakieś lekarstwo poza oddzielaniem swoich (choćby byli Bóg wie jak gnuśni i niezdolni do niczego) od nie swoich, Polaków „prawdziwych” od „nieprawdziwych”? Język Falangi powraca dziś jak echo w propagandzie, którą uprawia jego dzisiejsza mutacja.
VII
Ostatecznie zatem nie sposób zrozumieć skuteczności działania symbolicznej machiny feudalnego imaginarium bez zrozumienia roli, jaką odgrywa w niej figura Żyda. Nie Żyda – mędrca Syjonu, spiskowca albo tłustego kapitalisty stanowiącego podporę repertuaru mieszczańskiego antysemityzmu Europy Zachodniej, ale chłopskiej figury Żyda czarownika, w swojej karczmie wchodzącego w konszachty z diabłem. To figura z pogranicza światów, swojska i po pańsku lekceważona, a zarazem nieskończenie daleka, wroga, obca. Czasem to diabeł po prostu, zła siła, tak bardzo podobna skądinąd do mefistofelicznego Niemca. Jeśli zdamy sobie sprawę z tego podobieństwa, zrozumiemy też, co tak naprawdę kryje się za antyniemiecką obsesją dzisiejszej oficjalnej propagandy. Za archetypem wroga zewnętrznego (był nim Niemiec i dla Dmowskiego, i dla Gomułki) skrywa się archetyp wroga wewnętrznego. Żyd jako ślepa plamka narodowej świadomości, puste (dosłownie) miejsce uruchamiające symboliczną machinę narodowej tromtadracji, nieustannie wzmacniające narcystyczny fantazmat najbardziej cierpiącego narodu na ziemi. Fantazmat, który zawsze się przydaje, warto go więc pielęgnować, wyciągając mityczną figurę Żyda co jakiś czas, niczym królika z kapelusza.
VIII
Tak jak nie sposób wyobrazić sobie feudalnego imaginarium zdziczałej nowoczesności bez Żyda w jego ludowej, na wpół magicznej postaci, tak samo nie sposób wyobrazić sobie, by mogło ono działać sprawnie bez Kościoła. Obcowanie z tą instytucją, obserwowanie jej funkcjonowania w publicznej przestrzeni pozwala bowiem dostrzec mechanikę peryferyjnego postfeudalizmu. Trudno o czystszą jego postać, mniej skażoną jakimikolwiek zewnętrznymi wpływami. Względy materialne, polityczne i duchowe są tu tak zmieszane ze sobą, że ostatecznie niemal nie sposób ich odróżnić, a w każdym razie nie ma to większego sensu przy analizie instytucjonalnej praktyki, kolejnych posunięć, nacisków albo protestów. To wzajemne napędzanie się różnych wymiarów widać bodaj najlepiej w kwestiach groteskowych albo skandalicznych: domaganie się większej liczby mszy w epoce koronawirusa nie wynika tylko z przyziemnych względów materialnych, warto dostrzec tu coś więcej: z jednej strony pragnienie rodem z epoki Dictatus papae, by zatriumfować nad wszelkimi ograniczeniami narzucanymi przez sferę świecką, z drugiej – na jeszcze głębszym poziomie quasi magiczne przekonanie, że sacrum, całkiem dosłownie, daje schronienie przed złem czającym się w profanum. Założona w tym wszystkim rozłączność obu sfer i ścisła dominacja jednej z nich stanowią jedynie refleks pragnienia odniesienia zwycięstwa na wszystkich frontach i poziomach, pragnienie widoczne tak samo dobrze w gniewnych anatemach rzucanych na krytyków albo w pełnym skupienia, milczącym przeczekiwaniu pedofilskich skandali, które nie mogą wszak z definicji skalać „konsekrowanej dłoni”.
IX
Można się spierać, kto w owej nowoczesności zdziczałej ma gorzej: lewica czy liberałowie? Ta pierwsza błąka się po pustyni późnej nowoczesności w poszukiwania mesjasza emancypacji. Kto ma nim być? Prekariat, kobiety, a może ta lub inna seksualna mniejszość? Przerzucając się od jednej do drugiej grupy lewica zdaje się nie zauważać, że gra już w przedstawieniu pod tytułem „polityka tożsamości”, do którego libretto piszą prawicowi populiści. Rozumiejący doskonale, że przeniesienie sporu na ten grunt oznacza, iż zawsze będzie można – pod rękę z Kościołem – zatopić przeciwnika w mglistym fantazmacie „naturalnego porządku” i „starych dobrych czasów”. Z drugiej strony jedyną grupą od lat „wyzyskiwaną” – w starym, dobrym i niemodnym Marksowskim sensie – przez państwo jest w Polsce klasa średnia, która niestety na mesjasza emancypacji nijak się nie nadaje. Liberałowie z kolei mają problem, by tak rzec, ontologiczny: jak rozwijać się w kraju, gdzie żadna z przesłanek liberalizmu nie ma mocnych podstaw, gdzie brakuje nie tylko wiary w prymat jednostki, czy poszanowania dla reguł prawa jako reguł, brakuje też mocnego fundamentu w postaci tradycji nieprzerwanego istnienia silnego mieszczaństwa, które na Zachodzie było naturalnym nosicielem indywidualizmu i liberalnych wartości. Na peryferiach liberalizm okazał się poniekąd ofiarą własnego niespodziewanego sukcesu: nie mając żadnych realnych fundamentów, zaczął od głoszenia naiwnej i archaicznej mitologii indywidualnego radzenia sobie, która miała być imitowaniem Zachodu i powrotem do niego. Później przeszedł płynnie do mgławicowej postpolityki, z której dopiero dziś – atakowany przez populistów orężem postprawdy – usiłuje jakoś się wyplątać. Budowanie własnej tożsamości, które nigdy nie było jego mocną stroną, teraz nieustannie każe mu godzić się z własnym końcem.
Michał Warchala (1977) – socjolog, historyk idei; opublikował m. in. „Autentyczność i nowoczesność. Idea autentyczności od Rousseau do Freuda” (2006), „Polacy i Francuzi. Wzajemny wizerunek po rozszerzeniu Unii Europejskiej” (2007).