Miasto strachu | Bartłomiej Sienkiewicz (PP 106/2011)

 

WE WSI, w której się urodziłem i spędziłem pierwsze lata życia, we wsi, która do tej pory jest moim punktem odniesienia, momentem początkowym, miarą przykładaną do świata, otóż w owej wsi podkieleckiej ludzie potrafili radzić sobie ze śmiercią. Jak we wszystkich pierwotnych strukturach, śmierć była czymś co, paradoksalnie dla współczesnego człowieka, włączało żywych w społeczne normy, wyzwalało przewidziane na taką okoliczność zachowania. One pozwalały jej nieodwracalność i tragizm obłaskawić, uzwyczajnić, uczynić z niej taki sam element życia jak zbiory, chorobę, zabawę, narodziny, siew. Ból i łzy ujęte w ramy rytuału piekły równie mocno jakby go nie było, ale nakazy właściwego zachowania wyznaczały ścisłe pory, w których można było dać publiczny upust żalowi. Pomiędzy nimi było tyle krzątania się i obowiązków do wypełnienia, że skutecznie powstrzymywało to bezpłodną rozpacz. Trzeba było umyć i ubrać nieboszczyka, zawiadomić sąsiadów, przypilnować czuwania przy trumnie, przygotować stypę. Przy złożeniu do trumny wolno było wybuchnąć płaczem i krzykiem, potem już nie, aż do momentu, gdy trumna z ciałem opuszczała dom i niosący ją mężczyźni, krewni, sąsiedzi, pochylali ciężką skrzynię stukając nią o odrzwia trzy razy: tak nieboszczyk żegnał się z domem. To był drugi moment wielkiej żałości. I potem mi łomotały w drewno wieka, zakrywając na zawsze to, co było najdroższym ojcem, matką, mężem, dzieckiem. Najtrudniejszy moment, ale poprzednie, kontrolowane erupcje żalu już przygotowały najbliższych na tę chwilę. Dobre wychowanie każące upubliczniać manifestowanie żałości tylko w określonych momentach było przez wieki wypracowywaną formą radzenia sobie z traumą. Jak zaświadcza mądry Eliade, we wszystkich kulturach wszczepione są podobne mechanizmy, owe archetypalne rytuały pozwalające człowiekowi znieść tragizm jego egzystencji i oswoić niepojęty świat, w którym przyszło mu żyć.

Ale to, co możliwe w ramach wsi, jakże trudno przenieść na całe społeczeństwo, szczególnie teraz – z jego rozczłonkowaniem, zróżnicowaniem postaw, wyznawanych wartości, całą tą tkanką różnorodności, jaką tworzy współczesność. A szczególnie wtedy, gdy dotyka wszystkich wydarzenie traumatyczne o skali przerastającej zwykłą śmierć, gdy dzieje się coś nadzwyczajnego, wobec którego zbiorowo i indywidualnie stajemy bezradnie nie bardzo wiedząc co tak naprawdę nam się przytrafiło. Wszystkim, bo wielkie, transgresyjne zjawiska wciągają bez wyjątku, bez względu na to, jaką ostatecznie postawę wartościującą przykłada każdy z nas do faktów. Rozpamiętywanie i bunt, odrzucenie i wyśmianie, wyparcie i zapomnienie – ileż jest tych strategii obrony przed nieszczęściem dotykającym całej społeczności. Recepty podkieleckiej wsi nie zdają się tu na wiele. Ale mogą być pewnym tropem, pewnym, bo zdradzającym tkwiącą w nas wszystkich ukrytą tęsknotę za małym, prostym światem, mogącym odwiecznymi metodami poradzić sobie z niespodziewanym nieszczęściem.

Nastał ciężki czas dla miasta. Najgorsza zaś była świadomość, że znikąd niepodobna oczekiwać pomocy. Ludzie czuli się żywcem pogrzebani, zdani wyłącznie na własne siły i przedsiębiorczość, co – prawdę rzekłszy – uwalniało ich z więzów, jakie świat zwykle narzuca. […]. Śmierć, wjechawszy w bramy miasta na swym czarnym koniu – pukała do wszystkich drzwi, nie bacząc na rodzaj domostwa. Przebrzydłe szczury, których całe czeredy jawiły się w mieście w biały dzień pod upalnym niebem – z jednakim apetytem rzucały się na ciała umarłych, bez względu jak pańskie lub plebejskie było to mięso.

Przyjęło się powszechnie uważać, że katastrofa smoleńska stała się przyczyną największego w dziejach współczesnej wolnej Polski podziału społecznego. Kombinacja niespodziewanej śmierci prawie setki najwyższych urzędników państwa, okoliczności katastrofy wiążące ją z upamiętnieniem polskich oficerów pomordowanych w Katyniu, niejasności dotyczące jej faktycznego przebiegu i przyczyn – to wszystko wystarczyłoby na potężna dawkę szoku i społecznego wstrząsu. Lecz katastrofa smoleńska posiada wbudowane w sobie dodatkowe elementy zwielokratniające siłę jej odziaływania. Po pierwsze, spowodowała ona konieczność zapełnienia wakatu na najwyższym stanowisku państwowym – prezydenta RP – co nieuchronnie od pierwszych chwil narzucało spór polityczny wzmacniający istniejące do tej pory podziały. Rzecz szła więc o zdobycie władzy lub jej utratę. Po drugie, zakres i formy oddawania czci ofiarom z prezydentem i jego małżonką na czele, stały się narzędziem w tej walce, czyniąc całość zabiegów związanych z uczczeniem ofiar zakładnikiem polityki. Polski stosunek do zmarłych, całość norm pamięci i zabiegów funeralnych, jest jednym z najsilniejszych elementów odróżniających Polaków od innych kultur i nacji. Stąd pole konfrontacji nie pozostawiło nikogo obojętnym. Po trzecie wreszcie, spór o przyczyny katastrofy nieuchronnie prowadził do kwestii stosunku do państwa, na terytorium którego się ona dokonała. A kwestia rosyjska w Polsce jest od lat jedną z najsilniej emocjonalnie odbieranych – zarówno w refleksji historycznej, jak i w bieżącej polityce.

Toteż czas upływający od samego wydarzenia nie łagodzi konturów konfliktów, a wręcz przeciwnie – jeszcze je wyostrza. I nie pozostawia nikogo obojętnym. Już to samo powinno dać do myślenia – kiedy mniejszość tworzy przekaz, który elektryzuje całą społeczność, to znaczy, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym, nie prostą walką o władzę, ale zjawiskiem dotykającym istoty poczucia wspólnoty. I nie ma znaczenia czy ktoś jest „za” czy „przeciw”, jeśli wszyscy są na równi emocjonalnie rozedrgani.

Widać to wyraźnie w medium najszybciej reagującym na emocjonalne fluktuacje – internecie. Ktokolwiek śledził strony zwolenników PiS i Jarosława Kaczyńskiego (szerzej – środowisk opozycyjnych wobec PO), musiał dostrzec postępującą radykalizację. Dotyczyła ona nie tylko scenariuszy mających za przedmiot wyjaśnienia katastrofy kolejnymi teoriami zamachu, coraz bardziej absurdalnymi, ale stosunku do przeciwników politycznych i diagnozy stanu państwa. Najbardziej rzuca się w oczy ewolucja od niechęci i pogardy za słabość państwa, do opisywania go w kategoriach czegoś obcego, narzuconego, z zupełnym zatarciem granic między suwerennością a niewolą, demokratycznymi procedurami a spiskiem elit rządzących w sposób autorytarny. Do tego dochodzi wyraźne umiejscowienie opozycji jako ofiary, prześladowanej i wciąż inwigilowanej mniejszości. Nosicielami takich przekonań, wbrew powszechnym sądom, nie są wyłącznie „starsi, mniej wykształceni, z mniejszych miejscowości” itp. Według średniej z rożnych badań możemy mówić o ok. 1/4 do 1/3 czynnego elektoratu, prezentującego pełne spektrum społeczne. To, co najciekawsze, to wyraźnie zaznaczająca się obecność młodych, z dużych miast, dobrze wykształconych, poza doświadczeniem lat komunizmu i będących efektem „chowu” dwudziestolecia wolnej Polski. To wśród nich szerzą się najbardziej nieprawdopodobne teorie spiskowe, to oni właśnie są nosicielami poglądów czyniących współczesną Polskę kolonią rosyjską, odmawiając jej suwerenności czy wręcz legalności, a legalne władze uważających za zdrajców ojczyzny. Można powiedzieć, że w internecie, jeśli chodzi o ilość portali, zdolność mobilizowania opinii, sprawność posługiwania się możliwościami, jakie daje to medium – zwolennicy diagnozy „priwislańskiego kraju” są o wiele liczniejsi i bardziej widoczni niż opcje przeciwne. A nie jest to medium ludzi starszych, chodzących na co dzień w moherowych nakryciach głowy.

Nie minęły dwa dni od śmierci grabiego de Saxe jak całe Arras rozbrzmiewało dzikością i mordem. Procesy o czary, herezje i najpodlejsze zboczenia ogarnęły miasto. Nikt nie był pewny dnia ani godziny. Jedne sprawy trafiały do Rady, inne obywały się bez jej wyroków […]. Albert powiedział na Radzie, że tylko prostaczkowie wejdą do nieba, co zaraz się obróciło przeciw wszystkim dobrze urodzonym […]. W inny znów dzień przyszła kolej na kobiety. Spalono wtedy siedem niewiast pod zarzutem czarów. Dwie szlachcianki, pozostałe zaś z prostego ludu.

W dzień świętego Ambrożego, piekarz Mehoune, który teraz wiódł prym między pospólstwem, powiedział, że od wielu lat trzymałem z dworem w Gandawie i nastawałem na przywileje miasta Arras. On pierwszy zawołał: „Pan Jan nie kocha naszego miasta, jak by należało!”.

Skąd wobec tego tak silny udział w tym zjawisku ludzi z pokolenia wychowanego w świecie wolnej Polski, Polski z ułomnościami, ale jednak imponująco – w porównaniu do innych naszych epok – radzącej sobie przez ostatnie dwie dekady, i jak nigdy bezpiecznej? Skąd ta gotowość do uznania jej obecnego statusu jako kraju pozbawionego suwerenności i przepełnionego Targowicą i różnej maści jurgieltnikami? Skąd taki brak wiary w najprostsze mechanizmy demokracji i w wolność Polaków, leżącą u podstaw naszego państwa? A wreszcie, z czego bierze się swoista ucieczka od polityki, z jej racjonalnością, pytaniem o alternatywę, obliczalnością? Szachy emocjonalne, w jakie gra Jarosław Kaczyński ze swoimi zwolennikami, gdzie pół zdania wystarczy za cały komunikat, lekka aluzja jest od razu odczytywana w duchu potwierdzenia najbardziej zbrodniczych intencji obecnej władzy – ma za podstawę („szachownicę”) właśnie zbiorową ucieczkę od polityczności, mimo że charyzmatyczny przywódca wszystkich tych instrumentów używa wyłącznie w politycznym celu. Gdyby uznać, że tym zasadniczym powodem są upokorzenie i szok wynikłe z katastrofy smoleńskiej i brak do tej pory jednoznacznej odpowiedzi o przyczyny i winnych – to chyba powiedzieć zbyt mało. Nie tłumaczy to bowiem ani rozległości zjawiska, ani też dodatkowych elementów mu towarzyszących.

A zaznaczały się one od dawna. W kulcie Powstania Warszawskiego, które nagle zmieniło status: z największej dosłownie i symbolicznie tragedii Polski, tragedii która była przestrogą, fiszką zapisaną w głowach wszystkich, także wtedy gdy powstawał pokojowy i wyrzekający się irredenty ruch „Solidarności” – w pełną wyłącznie chwały opowieść o pięknym umieraniu jako sposobie rozstrzygania przyszłości narodu. Z wędzidła, powstanie ’44 przeszło w prawzór: musi umrzeć, co ma żyć… (Rymkiewicz ze swoim Kinderszenen skorzystał tylko z okazji). Kolejny kult – „żołnierzy wyklętych”, których los był równie tragiczny co bezsensowny, a uważany coraz silniej za topos właściwej postawy wobec PRL, w myśl mackiewiczowskiej doktryny „strzelaj albo emigruj”. Wymazuje to całkowicie doświadczenie czterdziestu lat komunizmu w Polsce, i niejednoznaczności postaw wobec niego, unieważnia fenomen „Solidarności” potrafiącej przekroczyć granice prostych podziałów, a tym samym włączyć w swój obręb miliony Polaków.

Bez tej złożoności nie sposób zrozumieć ani ostatniego półwiecza, ani współczesnej Polski. I na koniec, rzecz najbardziej brzemienna w skutki: połączenie religijności z kultem Ojczyzny, tworzące specyficzny konglomerat, gdzie symbole przypisane prawdzie uniwersalnej stają się manifestacją wspólnoty narodowej i bieżącej postawy politycznej o wybitnie partykularnym charakterze. Instrumentalizacja religii w imię politycznych celów ma na tyle bogatą literaturę, że w tym miejscu można tylko przytoczyć tekst „pierwotny”: Wraz ze zmierzchem religii chrześcijańskiej – […] bariery ochronne w postaci dogmatu i rytuału uległy zniszczeniu, uwalniając mitotwórczy potencjał człowieka. Pozbawione władzy rozumu mityczne energie nabierają kształtów takich jak „strajk generalny”, Blut und Boden, czy „honor narodu”, o ile bowiem mit jest wrodzony w duszę, o tyle jego siła, gdy jest ślepa, potrafi być tylko destrukcyjna.

To Jacob Taubes piszący w 1955 roku o bliskości teologii i polityki. Gdy się przyjrzeć polskiemu związkowi religii i polityki, odbywającemu właśnie swój triumfalny pochód od tragedii smoleńskiej, nie sposób się powstrzymać od przekonania, że to najbardziej dechrystianizujące doświadczenie, z jakim Polacy mieli do czynienia od dawna. Na miejsce opróżnione przez Chrystusa przychodzi pierwotny mit narodowy, zawłaszczający Jego cierpienie, posługujący się Jego krzyżem (jest rzeczą zdumiewającą, że to wtórne pogaństwo przyszło ze strony, z której nikt z hierarchów katolickich się nie spodziewał – nie ze strony zachodniego liberalizmu, „cywilizacji śmierci” czy innych tego typu diabłów, którymi straszono od dwóch dekad).

Powracając do głównego wątku: co łączy wszystkie te zjawiska, cały ten kompleks urazów, przepowiadania sobie na nowo wspólnotowego losu, szukania tak mocnych tarcz, za którymi można schronić się ze swoimi poglądami, tak sprzecznymi ze status quo współczesnej Polski? Co uwodzi (czy też zakaża) coraz to szersze kręgi Polaków, bez względu na wiek i pochodzenie? A gdyby przyjąć, tak na próbę, że to strach?

Pragnienie jednomyślności […] wydaje się silniejsze niż pragnienie prawdy. Bo nie z prawdy czerpiemy poczucie naszego bezpieczeństwa, ale ze wspólnoty. Arras jest tym, co łączy nas na dobre i na złe. I nic poza Arras nie posiadamy.

Osiem lat temu Joanna Tokarska-Bakir opublikowała tekst, który wielokrotnie cytowany stał się punktem odniesienia w rozważaniach o traumie i jej przezwyciężeniu (Jedwabne – historia jako fetysz, GW, 16 lutego 2003). Tekst pisany w kontekście dyskusji wokół Jedwabnego i książek Tomasza Grossa czerpał całymi garściami ze współczesnej humanistyki zajmującej się urazem i jego recepcją społeczną. Pojęcia wypracowane przy badaniu Zagłady Żydów w obrębie historii, filozofii, antropologii kulturowej, psychologii społecznej czy socjologii tworzą stały kontekst rozważań nad pamięcią traumatyczną. Jej osobliwą odmianą jest post-pamięć. To odłożona w czasie, czy też w pokoleniach, reakcja na zbiorowe pokaleczenie tak silnymi przeżyciami, że ich absorbcja jest niemożliwa „zaraz po”, ale musi przeleżeć się w społecznej podświadomości, by powrócić po dekadach ze zdwojoną siłą. Traumy z przeszłości tworzą cały system kodów, które wiążą ludzi nimi owładniętych, swoistą „kulturę”. Jak pisze Tokarska-Bakir: Kultura posttraumatyczna skupia się wokół centralnego urazu, zadawnionego i wypartego, który niespodziewanie powraca i poddaje rewizji całą bieżącą rzeczywistość [podkreślenie moje. B.S.]. Kultura owa nie chce wyleczenia – raczej spełnia się w obsesyjnym wpatrywaniu się w niegojącą się ranę. Uraz staje się fetyszem, maską „czegoś innego”, tajemnicą, której kultura ta – sama nieświadoma – nie potrafi inaczej zakomunikować.

Dominick La Capra mówi o niebezpiecznym uwzniośleniu traumy, prowadzącej do „uniesienia”, szczególnego stanu emocjonalnego zacierającego granicę rzeczywistości. Skutkiem tego może być „przemieszczenie sakralizacji”, rodzaj ubóstwienia racji wspólnotowych czy tożsamościowych. Czy jeśli przyłożyć te narzędzia do traumy postsmoleńskiej, to jaki obraz się wyłania?

Że sama katastrofa raczej jest detonatorem niż właściwym ładunkiem emocji i lęków. Że w tej postawie chodzi o coś znacznie bardziej pierwotnego niż utrata prezydenta, ministrów i generałów i obawy, że państwo polskie nie stanęło na wysokości zadania. Że chodzi o pamięć śmierci powszechnej, dotykającej egzystencję całego narodu, a nie tylko jego elitarnej części. Jednym słowem: odezwała się post-pomięć Zagłady Polaków. Tokarska-Bakir dotyka tego problemu, nieświadoma, że po siedmiu latach ten fragment jej tekstu zabrzmi jak proroctwo: Z drugiej strony mamy nie mniej skomplikowaną pamięć polską – pamięć „zdradzonych o świcie”. Po tej stronie lista zdrad jest dłuższa [niż po żydowskiej – B.S.], a winowajcy mniej skłonni do pokuty. Na liście oprócz Rosjan i Niemców są też najbliżsi sojusznicy Polski z września ’39 i Jałty […]. Uderzająca jest symetria wymienionych tu „dwóch pamięci” i „dwóch prawd” z ich szyderczymi zaprzeczeniami. O ile pierwszą z nich upokarza i mobilizuje kłamstwo oświęcimskie, drugą rani i podrywa kłamstwo katyńskie.

Czy w świetle tego cytatu na pozór absurdalne zrównanie ofiar mordu katyńskiego sprzed 80 lat z ofiarami katastrofy lotniczej w Smoleńsku nie staje się bardziej zrozumiałe? Czy współczesna Rosja Putina nie wyłania się z mgły dziejów jako wcielenie odwiecznej Nemezis prześladującej Polaków, kwestionującej nasze prawo do istnienia? A w takim razie , czy w traumie postsmoleńskiej chodzi o coś więcej niż o jednorazowe nieszczęście? Może to niemożność opłakania tak wielkiej liczby ofiar i tak strasznej historii dwóch totalitaryzmów szalejących na Polską, że dopiero teraz, gdy minęły dwie dekady od skonania ostatniego, odzywa się to w pokoleniu, które z tamtym światem, z tamtą krwią nie miało osobiście nic wspólnego. To może tęsknota do opłakania milionów, których pochłonął czas pogardy, czas, w którym każda polska rodzina straciła bliskich lub została poddana represjom, wywózkom, łagrom, obozom koncentracyjnym, masakrom na małą i wielką skalę, i naprawdę nie było pewne czy przeżyjemy do jutra, czy przeżyjemy jako wspólnota. Tęsknota, by przezwyciężyć tamte śmierci, jak np. podkieleccy chłopi przezwyciężają od wieków śmierć najbliższych, prowadzi do niemożności, rozdarcia między tym, co pożądane, a tym co możliwe. W rozdarcie wkrada się strach, że TO może powrócić. Strach przeradzający się łatwo w nienawiść skierowaną nie do oprawców sprzed trzech pokoleń, ale do własnego państwa i przeciwników politycznych, których wskazuje charyzmatyczny przywódca.

Tak więc dopiero w drugą niedzielę Dawid odprawił wielką mszę i ogłosił unieważnienie procesów, a nocą byliśmy przy uczcie. […] Aż wreszcie biskup ultrechcki powiedział: „Ileż cierpień może się pomieścić w murach tego miasta, a ileż w sercach jego obywateli?! Tego nie wiem, bo nie jestem jednym z was. I tylko czuję wielki żal z powodu nieszczęść, jakie spadły na moje miasto Arras. Ale wiem to, że się nieszczęścia wzięły bardziej z głupoty niżeli ze złego serca. Są tutaj głupsi i najgłupsi. Wy, coście zasiadali w Radzie, należycie do tych ostatnich. Bo nie potraficie ufać umysłom i podeptaliście rozum człowieka. Lecz Bóg widzi, że to się nie pierwszy raz przydarzyło w świecie. A także nie ostatni”.

Nie jest znany przypadek, by z traumą mógł sobie poradzić cały naród – można ją leczyć u pojedynczych ludzi, w klinikach, na psychoterapeutycznych sesjach, ale nie na skalę społeczną. Pozostaje jednak pewna wskazówka, może nie najważniejsza, lecz chyba istotna: żeby przynajmniej starać się zrozumieć. Jeśli bowiem jesteśmy wszyscy zakładnikami sytuacji, w której nawiedził nas czas przeszły i teraz bliscy obłędu zmagamy się równocześnie i z nim i między sobą – to przynajmniej przejdźmy przez nią w taki sposób, który nie spowoduje po latach kolejnej posttraumy, kolejnego nieszczęścia. Pytanie jak przerwać koło wzbierającej nienawiści podszytej strachem może jest nie tyle adresowane do sfery polityki, ile do etycznej wrażliwości każdego z nas. W ostatecznym rachunku, jeśli nienawiść nie wypali się sama, sama się nie unicestwi, to trzeba będzie stawić jej czoło. A zrobić to będzie można tylko wtedy, kiedy się samemu nie jest nią zakażonym. Nie będzie nagrody, lecz tylko znużenie i poczucie daremności wysiłków. No może jeszcze uczta, po której wszyscy rozchodzą się, milczący, do domów.

Fragmenty cytowane powyżej pochodzą z Mszy za miasto Arras Andrzeja Szczypiorskiego, pisarza który uległ zapomnieniu nie tylko dlatego, że jego książki nie oparły się próbie czasu. Szczypiorski po odzyskaniu wolności chciał być gromowładnym autorytetem moralnym. Umarł zanim prawda o jego obrzydliwym uwikłaniu we współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa wyszła na jaw.

Msza… jest jego najlepszą książką, opisującą jak po trzech latach od zarazy, nagle i niespodziewanie ludzie zaczęli się mordować, owładnięci strachem, szukający wytłumaczenia tego co niewytłumaczalne. Jest książką o braku możliwości prawdziwego przebaczenia i zamknięcia zła, które dokonuje się we wspólnocie. Jest opowieścią dziejącą się zawsze i teraz.

Bartłomiej Sienkiewicz

Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 106/2011

 

Skip to content