Od kilku lat, na przełomie sierpnia i września, jeździmy z An pod Duino, by karmić się słońcem, opijać morzem i wsłuchiwać w głosy tych, co wędrowali tu przed nami. I tym razem zawołał nas Enrico Mreule, o którego losach opowiada Claudio Magris w Innym morzu. Na spotkanie z cieniem Enrico, w hołdzie dla Magrisa, z podziwem dla kunsztu autorki przekładu Un altro mare, Joanny Ugniewskiej, wybraliśmy się na półwysep Istria, a potem do Gorycji. Kim był Enrico Mreule? Czy tylko szkolnym kolegą niejakiego Carla Michelstaedtera, o którym Magris powie, że jego filozofia dotyka moich najgłębszych strun, ma wpływ na moje pisarstwo i życie? Owszem, w latach 1897–1906 Enrico i Carlo stanowili w męskim gimnazjum państwowym w Gorycji parę niemal nierozłączną. Historii i geografii, ale także odwagi w podejmowaniu nieoczywistych wyborów życiowych, uczył ich tam niejaki Richard von Schubert-Soldern, wcześniej długoletni profesor filozofii na uniwersytecie w Lipsku. Carlo był kimś, do kogo określenie „geniusz” pasowało i pasuje jak ulał. Studiował matematykę w Wiedniu, we Florencji – filozofię, pisał wiersze, rozkochał w sobie kilka kobiet, nie przerywając pracy nad rozprawą dyplomową O pojęciach perswazji i retoryki u Platona i Arystotelesa. 16 października 1910 roku rozprawa była gotowa, a Carlo sięgnął po pistolet, który podarował mu rok wcześniej Enrico Mreule i strzelił sobie w głowę. Miał dwadzieścia trzy lata. Dziś mówi się o nim, iż to, co zdążył napisać, było zapowiedzią filozoficzno-filologicznych rozważań Wittgensteina, Heideggera, czy Derridy. Jego rozproszone pisma wydawać będzie po latach między innymi Roberto Calasso w swoim wydawnictwie Adeplhi.
I jeszcze słów kilka o Perswazji i retoryce, bo tak nazywa się wydana pośmiertnie najsłynniejsza książka Michelstaedtera. Najkrócej i najcelniej omawia ją w jednym z wywiadów sam Claudio Magris: Fascynuje mnie rozróżnienie, jakie [Michelstaedter] wprowadził między – jak to nazywał – „perswazją”, czyli życiem prawdziwym, a „retoryką”. Życie prawdziwe było dla niego tym samym, co zdolność życia w czasie teraźniejszym. W czasie, w którym właściwie nie żyjemy nigdy, bo wciąż nas gna jakiś potworny niepokój – żądanie, żeby czas minął jak najszybciej. Czekamy na przyszły tydzień, bo chcemy poznać wyniki badań lekarskich, czekamy na ślub, na rozwód, na recenzje. Żyjemy po to, żeby być nieco dalej, niż jesteśmy. Czyli po to, żeby być coraz bliżej śmierci. To potworna erozja, jakiej dokonuje w nas cywilizacja. Natomiast postulowana przez Michelstaedtera perswazja to stan, w którym nie chcesz osiągnąć niczego. Podobny do bieganiny dzieciaków. Bo dzieci nie biegają, żeby coś osiągnąć, lecz dlatego że lubią biegać.
Enrico skutecznie wprowadzał w życie sugestie zawarte w pismach kolegi ze Staatsgymnasium w Gorycji. Nie rozstając się z dialogami Platona, które czytał, a jakże, w oryginale, starał się żyć dniem dzisiejszym. Co sprawiło, że śladów po swoim istnieniu zostawił niewiele. Wiemy tylko tyle, że po ukończeniu nauki w gimnazjum wyjechał do Patagonii, gdzie trudnił się hodowlą bydła, na początku lat dwudziestych wrócił do Gorycji i przez kolejnych dziesięć lat uczył łaciny i greki w seminarium jezuickim. Potem, w 1933 roku, przeniósł się do Umago w Istrii i wszelki słuch po nim zaginął. Do tego stopnia, że uznano go za zmarłego. Tymczasem Enrico nie wybierał się jeszcze na tamten świat i zamieszkał w maleńkiej wiosce o dźwięcznej nazwie Salvore, gdzie zmarł w… 1959 roku. Z prostego rachunku dat wynika, że teraźniejszość odcisnęła swe piętno na losach Enrico z prawdziwie żołnierskim przytupem: butami urzędników Franza Josefa, faszystów Duce, okrutnych gestapowców i wreszcie ustaszów Pavelicia oraz komunistów Tity.
*
Adriatyk oglądany spod portalu katedry św. Eufemii w Rovigno rzeczywiście oślepia blaskiem. Nie na tyle jednak, byśmy nie dostrzegli okazałego pałacu na pobliskiej wyspie św. Katarzyny, w którym w latach 1899 –1926 mieszkał największy kolekcjoner polskiego malarstwa na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, Ignacy Korwin Milewski. Nabył on ten pałac od arcyksięcia Karola Stefana Habsburga z Żywca i umieścił w nim swoje zbiory, których ozdobą była m.in. Żydówka z cytrynami Gierymskiego. Zdecydowany lojalista wobec caratu, Korwin Milewski nienawidził endecji, a zarazem z pogardą pisał o Żydach, nie umiejąc uwolnić się od polskich miazmatów nawet tu, nad Adriatykiem, nieomal w sercu Istrii, w krainie, w której Wschód spotykał się z Zachodem. Bo przecież, jak pisała Joanna Ugniewska w jednym ze swoich brawurowych esejów, była to przestrzeń o wielorakiej, niespójnej tożsamości, mieszanka etniczna odporna na nacjonalizm, otwarta na odmienność, kosmopolityczna i liberalna, szczególna śródziemnomorska Mitteleuropa, katolicka pomiędzy prawosławiem a islamem, wieża Babel języków i obyczajów.
Enrico lubił wypływać stąd na pełne morze, kierując się, podobnie jak my, na północ. Zanim jednak ruszymy w drogę ku latarni w Salvore, spacerujemy wąskimi, wypolerowanymi przez czas, brukowanymi uliczkami miasteczka, które swój rozkwit zawdzięczało Najjaśniejszej, czyli Republice Weneckiej. Nad bramą jednej z kamienic wenecki Lew trzyma w łapach Księgę. Jest otwarta, co oznaczało, że to czas pokoju… Przez cały wiek dziewiętnasty, który dobiegł końca, jak wiadomo, wraz z wybuchem pierwszej wojny światowej, owego pokoju strzegły tu z kolei podobizny Franza Josefa, te same, które wisiały w urzędach we Lwowie, Krakowie czy Trieście. Po rozpadzie Kakanii Rovigno pozostawało cichym włoskim miasteczkiem rybackim, do którego z rzadka docierał cień salutującego czarnym koszulom Duce, ale gdy wybuchła kolejna wojna, także i tu zrobiło się niebezpiecznie. Nazistów, ustaszy, powojenne represje Tity wobec tych, którzy mieszkali w Istrii od wieków, a teraz potraktowano ich jak faszystów. Włoski exodus z powojennej Jugosławii, głównie z Istrii i Dalmacji, to tragedia, która dotknęła ponad trzysta tysięcy ludzi. Kto tu dziś o tym pamięta? Właściciel hotelowej knajpki, w której przysiadamy na kawę, opowiada nam, owszem, o historii kamienicy należącej do jego rodziny od osiemnastego wieku, ale o ciemnych stronach historii Rovigno woli milczeć. Choć z uporem powtarza włoską nazwę miasteczka, które dzisiaj nazywa się Rovinj…
Enrico macha do nas ręką, z lekka zniecierpliwiony. Pamięta tamte czasy. Jego też Tito zamknął na dwa tygodnie do więzienia w Umago, o czym opowiadam nam Magris: Nie lękać się śmierci ani niczego innego, nie lękać się lęku przed nią. Nie jest łatwo żyć w perswazji w takiej chwili, znosić zaduch, przesłuchania, bicie…
Z szacunku dla tych wspomnień wsiadamy do samochodu i ruszamy na północ. Długim mostem nad Kanałem Limskim, gdzie pod koniec lat pięćdziesiątych Kirk Douglas i Tony Curtis udawali przed kamerą Wikingów, nad tym samym kanałem, którym uciekał przed Austriakami bohater zapomnianej powieści Verne’a – Mathias Sandorf… Kanał, a właściwie zatoka wciśnięta niczym fiord w głąb lądu, w czasach rzymskich wyznaczał granicę między Italią a prowincją Dalmatia. Stąd jego dziwnie brzmiąca nazwa…
Kierujemy się na północ, do Parenzo, czyli chorwackiego Poreča. Enrico przypomina nam, że to rzymska Julia Parentium, założona przez Rzymian blisko dwieście lat przed Chrystusem, ale to, co za chwilę zobaczymy, to już Bizancjum, czyli wiek szósty. W bazylice pod wezwaniem św. Eufrazji, podobnie jak w Rawennie, przekonujemy się, że tylko sztuka mozaiki potrafiła się oprzeć niszczycielskiej sile Perswazji, czyli, jak chce Michelstaedter – życia wybiegającego wprzód. Cóż za skarby odsłania przed nami zawołanie Enrico: oto koncha absydy i mozaika stworzona przez bizantyjskich artystów mniej więcej w tym samym czasie, co mozaiki we wspomnianej przed chwilą w Rawennie, a dużo wcześniej od tych, które oglądać można w Palermo czy Monreale. I nie Pantokrator w jej centrum, ale Matka Boska z Dzieciątkiem, ukazana niemal jako cesarzowa. Obok archaniołowie i inne postacie, w tym św. Maur, pierwszy męczennik za wiarę chrześcijańską. A w pasie poniżej, po lewej stronie, scena Zwiastowania, jedna z najpiękniejszych jakie widziałem. I ten palec, który Maria podnosi ku twarzy w geście zaskoczenia lub raczej zakłopotania: dlaczego ja?… Nie zgadzam się z Muratowem, który pisze, że mozaika winna jedynie zdobić. To, co tu widzimy, to przecież nie tylko zdobnictwo, ale i przesłanie, o którym tak celnie pisała Yourcenar w swoim szkicu o Rawennie.
I nachodzi mnie myśl, że Méditerranée jest jak wielka szmaragdowa księga, którą czytać mogą coraz częściej tylko wtajemniczeni. Ci, co starają się odcyfrować kody pokryte patyną czasu, docierać do myśli i serca tych, co usiłowali nam coś przekazać. Ci, co potrafią tchnąć życie w stos kamieni lub odłamków, w zatarty fresk, ledwie dostrzegalny zarys dłoni, twarzy, pierścienia na palcu… I zdaję sobie sprawę również i z tego, że moja myśl nie musi spodobać się Enrico, który wybiera teraźniejszość. A to oznacza, że nie jestem chyba wyznawcą Perswazji, nawet jeśli nie opowiadam się po stronie Retoryki.
Jedziemy dalej, do Salvore. Chcę stanąć pod białą latarnią, której sygnał widzimy po zmierzchu z naszego tarasu w domu pod Duino. Chcę pokłonić się cieniowi Enrico, z wdzięcznością dla Magrisa, który pisał: To prawda, że Salvore w porównaniu z resztą świata jest spokojne, lecz nie można mieć całkowitej pewności, że naprawdę nikt się nie zjawi… No właśnie, czy trzeba czekać, aż ktoś się zjawi? Być może wystarczy wyjść mu naprzeciw, zapytać, czy można go wziąć za rękę. I dać się poprowadzić. Nie byłoby nas tutaj, gdyby nie nasza gotowość, by dać się powieść Enrico i Magrisowi. An dała się im powieść już kilka lat temu, ja zaś dałem się powieść An…
Stoimy we troje pod latarnią, a Enrico opowiada nam legendę o Metternichu i jego kochance, chorwackiej księżniczce poznanej na balu w Wiedniu. Zakochani postanowili, że zamieszkają w latarni, którą wybudują w miejscu zwanym z włoska Punta Salvore. Ukochana Metternicha zmarła jednak w dniu, w którym budowa latarni dobiegła końca…
Z Salvore, wioski leżącej dziś w Chorwacji, tylko skok do Kopru, niegdysiejszej Capodistrii. To tutaj miał ponoć dokonać żywota Vittore Carpaccio, którego dzieła podziwialiśmy późną wiosną w Wenecji, na wystawie w Palazzo Ducale. Tak twierdzą miejscowi, ale historycy sztuki są ostrożniejsi. Ich wątpliwości nie budzi jednak autorstwo Madonny z dzieciątkiem i aniołkami muzykami, którą oglądamy w tutejszej katedrze: to klasyczny, by tak rzec, Carpaccio. A czy namalował go na zamówienie kościoła w Capodistrii, czy też obraz przewiózł z Wenecji syn Vittore, Benedetto, to już inna sprawa. Podobnie jak Enrico, skupiamy się na tym, co widzimy tu i teraz.
Nad Zatoką Triesteńską zapada powoli zmrok. Zostawiamy Enrico w Punta Salvora. Rozstajemy się na krótko, bo już jutro zabierzemy do Gorycji, gdzie spotka swego przyjaciela z gimnazjum, Carla.
*
Czy jedziemy tam, by poczuć ducha Kakanii, tak wyczuwalnego w Trieście? Pisze Magris w Innym morzu: „Mythos” znaczy opowiadanie, lecz mity milczą. Z oddali wydaje się nam, że słyszymy ich głos opowiadający bajkowe historie, ale z bliska głos milknie, może to był tylko wiatr wśród starych kamieni, a teraz nawet i on ucichł [..] Komentarz do mitu to opowieść o jego nieistnieniu, upiększona nieustanną gadaniną.
Kiedy pijemy kawę na placyku nieopodal zgrabnego pomnika Carla Michelstaedtera (odlana z brązu sylwetka ustawiona na chodniku, bez żadnego postumentu, jedynie z tablicą informującą, kto zacz…), mamy poczucie, że owszem, gadaniny dociera do naszych uszu sporo, ale architektura – dopóki nie spadnie na nią dron – nie kłamie i zaświadcza. Tak, jesteśmy w mieście cesarsko-królewskim z typową mieszanką secesji i modernizmu, w mieście dużo mniejszym i mniej ruchliwym niż Wiedeń, a nawet Lwów, co powoduje, że z niedowierzaniem słuchamy komentarza Enrico zapisanego przez Magrisa: Za dużo samochodów, za dużo oślepiających świateł i jeszcze w dodatku klaksony. Gorycja to wielki harmider.
Z podziwem myślimy o Carlu Michelstaedterze i jego przyjacielu Enrico Mreule, którzy właśnie tu, w tym mieście uczyli się świata. Jakże inaczej wyglądała ta nauka niż dzisiaj. Polski historyk oświaty, Józef Miąso, pisał: Podstawą programową gimnazjum, w którym nauka trwała dziewięć lat, były języki (łacina i greka) oraz kultura klasyczna, w której, zgodnie z ideałami neohumanizmu widziano źródło wartości wychowawczych. Kolejne miejsce zajmowały – matematyka, historia i języki nowożytne […] Świadectwa maturalne [takich gimnazjów] otwierały drogę do elity społecznej i do elity władzy, do korpusu oficerskiego, do różnych stanowisk w administracji państwowej wreszcie do świata nauki i kultury. Podobnie jak uniwersytety nadawały swym wychowankom status społeczny, który wedle określenia Maxa Webera, nie zawsze wiąże się z bogactwem czy władzą, ale zawsze wiąże się z odpowiednim stylem życia.
Kiedy znika nam z oczu cień Enrico, myślimy, sięgając po kieliszek friulńskiego wina, o Brodskim i jego wierze w klasyczne metrum. O której mówił w jednym z wywiadów: Formy, metrum, modele strof nie są jedynie formami literackimi – to są święte naczynia, które my odnaleźliśmy potłuczone i próbowaliśmy je na powrót poskładać. Klasyczne metrum jako oddech i bicie serca. Czy można poskładać potłuczone naczynia, nauczyć się oddechu, wyćwiczyć bicie serca? Jeśli jest to gdziekolwiek możliwe, to chyba tylko w świecie Méditerranée. Bywaj zdrów, Enrico!
Duino – Bogdany Wielkie październik – grudzień 2023
Jan Maria Kłoczowski (1960) – tłumacz języka francuskiego, poeta i pisarz. Ostatnio opublikował opowieść biograficzną „Pani na Bogdanach: Kazimiera Kłoczowska” (2021).
Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 183/2024