ZNANY FRESK z końca XIV wieku, znajdujący się w kościele Saint-Pierre-le-Jeune w Strasburgu, przedstawia Poczet Narodów Europy. Trzynastu konnych rycerzy zmierza do Krzyża, symbolizującego wówczas centrum europejskie. Na czele pochodu kroczą: Germania, Włochy, Francja, a trzynasta jest Polonia. Za nią natomiast widzimy dwóch piechurów, zidentyfikowanych jako nasi najbliżsi sąsiedzi na wschodzie. Są częścią orszaku, ale ich droga do Europy jest trudniejsza, wiara trochę inna. Polonia jako jedyna alegoria na fresku ogląda się za siebie, wyraźnie interesuje się losem podążających za nią towarzyszy, chce ich wesprzeć. To bardzo czytelna i aktualna metafora roli Polski w regionie: wysłuchać, pomagać i być słuchanym.
Kiedy w czasie pomarańczowej rewolucji w 2004 roku zapytaliśmy ukraińskiego pisarza Jurija Andruchowycza, co my Polacy możemy zrobić dla was, Ukraińców, odparł: specjalnie nic, powiedzcie tylko tym na Zachodzie, że my też istniejemy.
Tak naprawdę pojąłem, co miał na myśli, dopiero w lutym 2014 roku, podczas eskalacji napięcia na kijowskim Majdanie. Kierowałem wtedy polską ambasadą przy UE w Brukseli. Jeden z moich kolegów, ambasador kraju południowego UE, powiedział mi: Ukraina jako osobny naród i odrębna kultura to jakiś wymysł, polska intryga wynikająca z antyrosyjskiej traumy. W ogóle w Unii widoczny był głęboki podział, jeśli chodzi o nastawienie wobec Rosji: na tych, którzy „mieli urazy”, i tych, którzy „mieli poglądy”. I żeby naprawić tę sytuację – mówiono – ci obdarzeni poglądami (czyli racjonalni), powinni uspokoić straumatyzowanych (czyli nieracjonalnych).
Jednak zajęcie Krymu przez Rosjan stało się szokiem i powoli zaczęła do wszystkich docierać myśl, że mamy jednak do czynienia z czymś więcej – z obiektywnym zagrożeniem pokojowego ładu na kontynencie. Jak wiadomo, szok nie okazał się wystarczająco silny, by uświadomić zachodnim stolicom, że nowy gazociąg będzie potrzebny Rosji jako narzędzie szantażu energetycznego, że nie ma on sensu ekonomicznego.
Nie należy wszakże zapominać, że nałożono wówczas sankcje na Rosję. W Brukseli zaczęliśmy się spotykać regularnie w sprawach ukraińskich w wąskim formacie Trójkąta Weimarskiego. Stało się to na wniosek ambasadora Francji przy UE, który podjął się misji większego „uwrażliwienia” Paryża na sprawy wschodniego sąsiedztwa Unii. Podobnie jak kolega niemiecki w stosunku do swojego ministerstwa w Berlinie. Moją rolą było relacjonowanie rozwoju wydarzeń. To w tym gronie ukuliśmy sformułowanie, że układ stowarzyszeniowy z Unią nie jest jej „ostatnim słowem” w polityce wobec Ukrainy. Nawet ta nieśmiała zachęta odegrała istotną rolę w przekonaniu przywódców Majdanu, że Unia jednak „wie, że istnieją”, rozumie ich aspiracje i będzie wspierać. Może najważniejszym doświadczeniem dla mnie z czasów misji w Brukseli stało się przekonanie, że Trójkąt Weimarski jest jednym z najskuteczniejszych narzędzi do korygowania stosunku Unii wobec Rosji bez ryzyka rozpadu Wspólnoty. Pamiętajmy, że Unia była w tej kwestii zawsze mocno podzielona. W gronie weimarskich ambasadorów zgodziliśmy się wtedy, że Unia będzie potrzebowała specyficznie rozumianego „uwschodnienia”.
Unia bardziej „wschodnia”
W dorocznym orędziu wygłoszonym 14 września przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen mówiła o tym, jaka lekcja dla Europy wynika z wojny w Ukrainie: Powinniśmy byli słuchać tych, którzy znają Putina, mieli z nim do czynienia w przeszłości, Anny Politkowskiej i tych wszystkich rosyjskich dziennikarzy, którzy demaskowali przestępstwa i którzy zapłacili za to najwyższą cenę. Naszych przyjaciół w Ukrainie, Mołdawii, Gruzji, opozycjonistów z Białorusi. Powinniśmy byli posłuchać głosów podnoszonych wewnątrz naszej Unii, w Polsce, w państwach bałtyckich oraz państwach Europy Środkowo-Wschodniej.
Trudno o bardziej dramatyczne wyznanie nieodrobionej lekcji Europy. Wspominam o tym ze względu na osobiste doświadczenie z Anną Politkowską w 2004 roku w Szwecji, gdzie odbierała nagrodę im. Olofa Palmego. Byłem wtedy polskim ambasadorem. Zadzwoniono do mnie z dziennika Dagens Nyheter, współorganizującego wydarzenie, że Anna Politkowska życzy sobie obecności polskiego ambasadora podczas wizyty w Sztokholmie, bo obawia się prowokacji, czuje się inwigilowana. W Szwecji mówiło się, że to dzielna kobieta, ale przewrażliwiona na punkcie rzekomego prześladowania. Opowiadała mi potem, jak ważna jest dla niej możliwość publikowania w Polsce, że to nadaje sens jej działaniom oraz stanowi pewną ochronę. I narzekała, że tak niewielu na Zachodzie chce jej słuchać.
Przywołanie przez przewodniczącą Komisji losu zamordowanej w 2009 roku dziennikarki było co prawda dość zaskakujące, lecz wyrażało, moim zdaniem, silną wolę przestawienia wektorów UE.
Świadectwem dokonującej się reorientacji była już wizyta Ursuli von der Leyen 8 kwietnia w Kijowie, kiedy wręczyła prezydentowi Zełenskiemu kwestionariusz będący podstawą starań o przystąpienie do Unii. Obiecała przygotowanie rekomendacji w Brukseli w ekspresowym tempie. Warto pamiętać, że von der Leyen zdecydowała się na to, nie mając za sobą większości szefów rządów. Zachowała się „politycznie”, wiążąc los swój i Komisji z losem Ukrainy. Nie posłuchała specjalistów od dzielenia włosa na czworo. Zaryzykowała swoją przyszłość polityczną, by wykorzystać momentum i wywrzeć presję na podjęcie trudnej decyzji. Można powiedzieć, że w ten sposób Ukraina została przyjęta do Unii Europejskiej rozumianej jako wspólnota losu. To gest ważniejszy, niż się wydaje na pierwszy rzut oka – tym bardziej że mamy do czynienia z dwoma doniosłymi procesami.
Po pierwsze, samorządy i organizacje pozarządowe w państwach członkowskich nie tylko zdają egzamin ze współpracy europejskiej w dramatycznych okolicznościach, ale – co więcej – nikt ich do tego nie musiał zachęcać. Przyjmują obywateli Ukrainy pod swój dach; czyli do Unii. Po drugie, w społeczeństwach i elitach zachodzi mentalna rewolucja: Zachód już nie patrzy na Wschód wyłącznie przez rosyjskie okulary, lecz dostrzega tam różne podmioty, uświadamia sobie, że do tej pory znał nie Ukrainę czy Gruzję, lecz rosyjską opowieść o Ukrainie i Gruzji. Pojawia się nawet pytanie, czy rewizjonizm Putina nie jest w jakimś stopniu wynikiem nieuwzględniania przez Zachód doświadczeń Europy Środkowo-Wschodniej.
Być może Unia byłaby lepiej przygotowana na wstrząs wywołany agresją Rosji na Ukrainę, gdyby Jesień Ludów z 1989 roku znalazła więcej miejsca w europejskiej pamięci, gdyby głębiej przemyślano jej znaczenie i dalekosiężne konsekwencje. Z perspektywy naszego regionu rok 1989 oznacza zjednoczenie Europy, w pewnym sensie jej drugi akt założycielski, który można porównać z sytuacją po II wojnie światowej. Tymczasem w państwach zachodnich często sprowadzano wydarzenia tamtego „przełomu” do „rozpadu nieefektywnych systemów na peryferiach”. Przy takim podejściu zaangażowanie społeczeństw i dramatyczne wybory ludzkie zostają zredukowane do mało znaczącego przypisu historii. Można mieć nadzieję, że teraz to się zmieni.
Unia efektywna
Wojna przyspieszyła wysiłek zwierania szeregów i podnoszenia efektywności działania Wspólnoty. Tylko wzmacniając współpracę na wielu polach, Unia może zmniejszyć zależność od Rosji i Chin oraz zabezpieczyć się na wypadek niekorzystnego scenariusza w Stanach Zjednoczonych. Tylko wtedy może sprostać wyzwaniom wojny i być w stanie się rozszerzać. Jedno i drugie jest w żywotnym interesie Polski. Np. propozycje zniesienia jednomyślności w sprawach dotyczących polityki zagranicznej oraz weta przy negocjacjach rozszerzeniowych są próbą wyjścia naprzeciw tym oczekiwaniom. Akurat ta propozycja wydaje się dziś trudna do przeprowadzenia. Ale trudno nie zauważyć, że polski rząd nie jest zainteresowany usprawnianiem Unii, a już szczególnie w kooperacji z Niemcami. O wiele bardziej przydają się one w roli dyżurnego wroga, którym można przestraszyć twardy elektorat.
Tymczasem na naszych oczach rodzi się Unia, która jest czymś więcej niż fabryką reguł. Dotychczas najlepiej nam wychodziło administrowanie zbiorowym szczęściem i pilnowanie procedur. Ale urlop od geopolityki właśnie się skończył. Odchodzimy od porządku międzynarodowego opartego na zasadach na rzecz konkurencji systemów. Zrozumieliśmy, że pokoju i wolności trzeba bronić ze wszystkich sił, bo inaczej doświadcza się przemocy innych. Demokracje także muszą być zdolne do odstraszania i wygrywania wojny. Myśleliśmy, że żyjemy w świecie, w którym nie jest już ważne, ile mamy czołgów. Dobrze się żyje w społeczeństwie postnarodowym i postheroicznym, gdzie panują wartości uniwersalne. Ale dzisiaj tych naszych wartości uniwersalnych muszą bronić Ukraińcy, których heroizm i poświęcenie ugruntowane są przecież w silnej identyfikacji narodowej.
Toteż Unia będzie musiała stopniowo dostosować się do reguł postępowania najważniejszych aktorów na scenie międzynarodowej. Będzie też musiała jasno określić, co ją definiuje, czego będzie bronić i jaką cenę gotowa jest za to zapłacić.
Czy Ukraina zbliży do siebie Polskę i Niemcy?
W dłuższej perspektywie na pewno tak, choć polskie elity rządowe nie szczędzą wysiłków, by tak się nie stało. Różnice pojawiające się w kontekście wojny wykorzystuje się do ożywienia resentymentów antyniemieckich. A te służą do umacniania w społeczeństwie niechęci do Unii.
Strategiczną reorientację w stosunkach z Rosją popiera obecnie wyraźna większość społeczeństwa niemieckiego. Ostre spory polityczne o tempo i koszty społeczne tego procesu to dowód, że Niemcy mają po prostu dłuższą drogę do przebycia. Bankructwo polityki wobec Rosji uruchomiło tam fundamentalną debatę o roli Niemiec w świecie. Tego się nie da porównać z dylematami innych. Moralnie zdyskredytowane po II wojnie światowej Niemcy otrzymały, mimo wszystko, szansę dołączenia do demokratycznej wspólnoty. I nikogo nie dziwiło, że w polityce zagranicznej wybrały samoograniczenie. W ramach podziału ról na Zachodzie – w relacjach z Rosją postawiły na dialog z elementami odstraszania, podczas gdy inni stawiali na odstraszanie z elementami dialogu. Jednak dla Rosji Putina stało się to okazją do wbijania klina między państwa Zachodu, a dla niemieckiego biznesu do żerowania na politycznych skrupułach. Słyszeliśmy zapewnienia, że Niemcy „nie zrobią niczego, co utrudni dialog z Putinem”, i przyjmowaliśmy je w Polsce z rosnącym zdumieniem, bo przecież widać było gołym okiem, że nie był on zainteresowany żadnym dialogiem.
Ale dziś w Niemczech proklamowano odejście od mantry „bezpieczeństwa tylko z Rosją” na rzecz kontrolowanej konfrontacji z przeciwnikiem, który używa siły, by zniszczyć ład międzynarodowy. Berlin radykalnie zwiększył wydatki na obronę. Realizuje zadania, które mają zapewnić ochronę wschodniej części Unii. Odgrywa kluczową rolę w europejskich siłach szybkiego reagowania i wzmacnianiu flanki wschodniej. To zapowiedź zmian rewolucyjnych. Wszystkie te zmiany, jak i utrzymanie jedności w Europie, powinny być fundamentalnie ważne dla takiego kraju frontowego jak Polska. To nie jest czas na eskalowanie sporów z zachodnim sąsiadem i zbijanie politycznego kapitału na histerii antyniemieckiej. Tymczasem polskie władze zdają się wybierać udział w nagonce, a nie w „kreowaniu wspólnej odpowiedzi”.
Tymczasem stawka na osłabienie Wspólnoty stoi w istocie w jawnej sprzeczności z poparciem dla członkostwa Ukrainy. Tak jakby polski rząd chciał dla Ukrainy jakiejś innej Unii, na przykład takiej, która „nie wtrąca się” do kwestii praworządności. A przecież warunkiem uruchomienia programów odbudowy dla Kijowa, z udziałem państw trzecich i instytucji międzynarodowych, jest właśnie wprowadzenie unijnych procedur i gwarancji w tym zakresie. Dlatego za tak istotne Zachód uznał przyznanie Ukrainie statusu kandydata do członkostwa w UE.
W nieodległej perspektywie można przewidywać wspólne polsko-niemieckie inicjatywy obronne, bo w wyniku strategicznej reorientacji w Berlinie teraz już podobnie identyfikujemy źródła zagrożeń. Ponadto Berlin doskonale zdaje sobie sprawę, że część zadeklarowanych wydatków na obronność powinna być wykorzystana na projekty ponadnarodowe. Wszystko inne wzbudzi bowiem niepokój w Europie. Razem powinniśmy pomóc odbudować Ukrainę, gdzie Polska może wnieść wiele praktycznych doświadczeń z własnej transformacji. Warto też byśmy wspólnie zadbali o unię energetyczną z prawdziwego zdarzenia, obejmującą także wspólne zakupy.
Polacy i Niemcy w nowym imaginarium
Z naszymi relacjami dwustronnymi jest trochę tak, jak z Unią Europejską. Wierzyliśmy, że członkostwo w tych samych strukturach międzynarodowych zapewni nam automatycznie lepszą przyszłość i pomoże poradzić sobie z historią. Było to zgodne z nieco naiwnym przekonaniem, że „dobre” fakty same obalą „złe” mity i fake newsy.
Już wiemy, że jest inaczej, ponieważ mieszkamy nie tyle w miejscach, ile w opowieściach. Fakty nie wystarczą, trzeba je jeszcze dobrze opowiedzieć. Jak mówi semiotyk kultury Marcin Napiórkowski, aby wygrać z dezinformacją, pseudonauką czy szowinizmem, musimy nie tylko obalać mity, ale też budować nowe – lepsze. Nie możemy nabrać się na fałszywy wybór: historia dobra czy prawdziwa. Potrzebujemy opowieści, które są i prawdziwe, i piękne. Chciałbym to odnieść do relacji polsko-niemieckich, które zawsze były szczególnie atrakcyjne dla politycznych piromanów. Powinniśmy poszukać opowieści, które nas przed nimi ochronią, które przeszkodzą im w zawładnięciu zbiorową wyobraźnią.
Żyjemy w czasach, w których przeszłość ustanowiono głównym składnikiem teraźniejszości, a debaty rozliczeniowe zastąpiły troskę o przyszłość. I przybierają czasem formę „tańca na grobach ofiar”. Ten stan rzeczy trafnie oddaje instalacja wrocławskiego artysty Stanisława Dróżdża – jej przesłanie mówi nam, że trzeba użyć szkła powiększającego, żeby zobaczyć przyszłość. Bo jest ona prawie unieważniona przez rozpychające się Było i Jest. W takim paradygmacie przyszłość nigdy nie stanie się źródłem inspiracji i energii. I jeżeli w ogóle ma jakiś sens, to jest on zredukowany do naprawiania dawnych krzywd.
Relacje polsko-niemieckie stoją dziś przed zadaniem odzyskania przyszłości. Nie powinna to być tylko obietnica pojednania, bo ta ma tendencję do stwarzania iluzji, że świat polsko-niemieckich spraw jest prosty. Tymczasem chodzi o to, by ten świat wyjaśniać, uczynić bardziej zrozumiałym. Każda wspólnota jest z natury rzeczy abstrakcyjna czy wyobrażona, jak mówi politolog Benedict Anderson. Aby mogła trwać, potrzebuje więzi, bliskości wynikającej ze wspólnych przeżyć i emocji. Wtedy osadzają się one w świadomości zbiorowej, łączą ludzi i stają źródłem znaczeń. Nie wystarczy ogłosić wspólnotę interesów w języku politycznym. Może się ona przekształcić w rzeczywistą i żywą wspólnotę, o ile będzie jej towarzyszyć więź wyobrażona. Dlatego jest tak ważny sposób, w jaki opowiadamy sobie historię współczesną: czy umiemy tak opowiedzieć Wczoraj, by z tego dało się budować Jutro?
Marek Prawda (1956) – socjolog, dyplomata, ambasador Polski w Szwecji (2001–2005) i w Niemczech (2006–2012), stały przedstawiciel RP przy Unii Europejskiej (2012–2016). Wiosną ubiegłego roku zakończył misję dyrektora przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce.