W NAJBLIŻSZEJ PRZYSZŁOŚCI Białoruś stanie się areną walki o wpływy pomiędzy Zachodem a Rosją. Polska, Unia Europejska i – szerzej – Zachód już teraz powinien o tym myśleć. To podstawowa teza mojego komentarza. I chociaż wiele wskazuje na to, że Alaksandr Łukaszenka utrzyma się przy władzy, to wydarzenia ostatnich miesięcy pokazały, że stworzony przez niego „system” znalazł się u kresu swojej wytrzymałości. Oznacza to, że niezależnie od tego, czym się skończy obecny kryzys polityczny, Białoruś będzie się zmieniała. Jest to oczywiste dla wszystkich poza, być może, Alaksandrem Łukaszenką, którego polityczna gwiazda właśnie zachodzi. Dziś nikt nie ma wątpliwości, że to jest jego ostatnia kadencja prezydencka, a głównym pytaniem pozostaje, czy zdoła dotrwać do jej końca. Rozwój wydarzeń wyraźnie pokazuje, że po Łukaszence Białoruś będzie musiała na nowo zdefiniować siebie i swój stosunek do świata.
Łukaszenka doszedł do władzy na fali rozczarowania Białorusinów demokracją. Okazało się, że rozpad sowieckiego imperium i powołanie demokratycznych instytucji nie oznacza osiągnięcia zachodniego dobrobytu. Tą społeczną frustrację wykorzystał Łukaszenka, by pod hasłami powrotu do dobrych sowieckich czasów odtworzyć autorytarny system i umocnić swoją osobistą władzę. Jednocześnie koniec lat dziewięćdziesiątych był pasmem sukcesów jego polityki zagranicznej. Zdawało się, że znalazł on źródło niekończącego się ekonomicznego wsparcia. Moskwa okazała się gotowa tanimi surowcami energetycznymi wspierać prorosyjskiego przywódcę Białorusi, który otwarcie mówił o potrzebie odbudowy ZSRR i mocnej integracji postradzieckich państw z Rosją. Jednak dwadzieścia lat później ten model się wyczerpał. Dlatego ciągle wspierając Łukaszenkę, Rosja próbuje obecnie stworzyć prorosyjskie zaplecze polityczne, które będzie w stanie utrzymać kraj w rosyjskiej orbicie, kiedy Łukaszenki zabraknie. Jak grzyby po deszczu powstają prorosyjskie partie – z początku „Sojusz”, później „Ojczyzna”… Jednocześnie Putin domaga się od Łukaszenki reformy Konstytucji, która mogłaby poszerzyć wpływy tych podmiotów poprzez wzmocnienie roli parlamentu i rządu kosztem osłabienia pełnomocnictw prezydenta. Za tym wszystkim stoją przygotowania Moskwy do walki o Białoruś, kiedy Łukaszenka zostanie zmuszony do oddania władzy.
Kiedy Alaksandr Łukaszenka jest utożsamiany z prorosyjską polityką i jest twarzą integracji z Rosją, wydaje się rzeczą naturalną, że jego przeciwnicy powinni wybierać orientację prozachodnią. Tak było do 2010 roku. Wtedy tradycyjna, stara opozycja bardzo wyraźnie występowała za europejską integracją Białorusi. Teraz tak nie jest. Przeciwnicy Łukaszenki nie są jednolici. W szeregach demonstrantów są zarówno osoby o wyraźnych prozachodnich poglądach, jak i osoby o poglądach prorosyjskich, a najwięcej jest takich, którzy nie mają ostatecznie sformułowanego zdania, jak powinny wyglądać relacje Białorusi z Rosją i Zachodem. Wszystkich ich łączy przekonanie, że Łukaszenka nie jest w stanie dalej kierować państwem i rozwiązywać nurtujących Białorusinów problemów. Jednak w momencie upadku Łukaszenki ten jednolity front natychmiast pęknie. Podobnie jak to jest na Ukrainie czy w Mołdawii – tożsamość polityczna wszystkich podmiotów będzie definiowana przez odpowiedź na pytanie, dokąd zmierzamy – na Zachód czy na Wschód.
Dziś, wspierając politycznych przeciwników Łukaszenki, należy o tym pamiętać. Zachód powinien wspierać tych, którzy nie widzą przyszłości w ramach putinowskiej Unii Euroazjatyckiej. W przeciwnym razie całkiem realne staje się zagrożenie, że Białorusini tym razem już w pełni demokratycznie mogą wybrać integrację z Rosją i wtedy upadek Łukaszenki wcale nie będzie oznaczał wolności czy zwycięstwa demokracji.
Andrzej Poczobut – dziennikarz mieszkający w Grodnie, wiceprezes Związku Polaków na Białorusi, korespondent zagraniczny „Gazety Wyborczej”.