Po końcu | Michał Warchala (PP 173/2022)

LEKCEWAŻENIE, a nawet wyśmiewanie Francisa Fukuyamy i jego tezy o „końcu historii” stało się od dawna swoistym rytuałem dla wszystkich piszących o sytuacji geopolitycznej, zwłaszcza po zamachach 11 września 2001 roku. Jaki koniec historii?! Naiwność i bufonada, każdy przecież widzi, że historia ruszyła z kopyta i pędzi, a wszystkie dawne pewniki rozpadają się na naszych oczach. Jaki triumf liberalnej demokracji?! Jeszcze większa naiwność… Mało który z komentatorów-szyderców zadał sobie rzecz jasna trud przestudiowania zarówno głośnego artykułu Fukuyamy z National Interest, jak i tym bardziej o kilka lat późniejszej książki Koniec historii i ostatni człowiek. Niejeden z tych komentatorów zrozumiał zresztą to twierdzenie całkiem literalnie – jako kres samego historycznego „dziania się” – a zatem zdemaskowanie go jako oczywistego absurdu nie nastręczało zbyt wiele trudu.

Dziś, po latach, widać jednak, że narracja Fukuyamy nie jest ani tak naiwna, ani tak triumfalistyczna, jak by się mogło wydawać. O ile tylko postaramy się ją w sposób względnie nieuprzedzony zrozumieć, dostrzeżemy, że nie chodzi w niej rzecz jasna o żaden ostateczny koniec historycznych wydarzeń, tylko o ustalenie się ogólnego kierunku, w jakim zmierza „historia powszechna” rozumiana na sposób Hegla i Kojève’a. Wedle Fukuyamy tym kierunkiem jest liberalna demokracja czy szerzej – nowoczesność typu zachodniego, której system liberalno-demokratyczny nadaje najbardziej typową postać. Co nie oznacza bynajmniej, że już nic się nie będzie działo: uprzedzając niejako dużą część późniejszych drwin, Fukuyama we wspomnianej książce sporo miejsca poświęca religijnym fundamentalizmom, nacjonalizmom i innym podobnym zjawiskom. Ba, pisze nawet wprost o możliwych konfliktach między „światem posthistorycznym”, do którego należy przede wszystkim cywilizacja Zachodu, a resztą świata, w której historia nadal może przynosić niespodziewane zwroty. Tym samym ów „koniec historii” zostaje poniekąd zrelatywizowany geograficznie i kulturowo. Nie zmienia to faktu, że zgodnie z intencjami słynnego niemieckiego filozofa i jego najgłośniejszego dwudziestowiecznego interpretatora zachodnia nowoczesność „wygrała”. Oczywiście „wygrała” w tym sensie, na poziomie idei – brak jej bowiem wyraźnego konkurenta, systemu, który mógłby ją zastąpić w najbardziej rozwiniętych krajach świata – tak jak nowoczesność zastąpiła w nich dawne systemy autokratyczne i monarchiczne. Mówiąc językiem Hegla, nie ma w jej wnętrzu dialektycznej sprzeczności na tyle wyraźnej, że sygnalizowałaby możliwość wyłonienia się jakiejś nowej – i w domyśle lepszej, bardziej zaawansowanej – formacji. Co, raz jeszcze, nie znaczy, że liberalna demokracja jest systemem pozbawionym wad i wewnętrznych problemów typu bezrobocie, bieda i nierówności społeczne. Trudno sobie jednak wyobrazić, by któryś z nich doprowadził do jej rozpadu. Gdy w ten sposób poprawnie odtworzymy sobie argumentację Fukuyamy, nie zdziwi nas retoryczne pytanie, które zadał sobie nie tak dawno, bo w 2016 roku, Jan-Werner Müller w swojej znanej książce Co to jest populizm?: czy wieszcząc ideowe zwycięstwo liberalnej demokracji Fukuyama naprawdę aż tak bardzo się pomylił?

Pomylił się i to bardzo, odpowie krytyk, a empirycznych argumentów z pozoru mu nie zabraknie. Putin w natarciu i nie wiadomo, gdzie się zatrzyma, jego kieszonkowi naśladowcy Orbán i Kaczyński nadal mają się świetnie, Trump znowu rośnie w siłę, a Chiny ze swoim autokratycznym turbokapitalizmem już niebawem staną się pierwszą potęgą gospodarczą świata. Gdzie tu zatem zwycięstwo zachodniej nowoczesności, z którą ani Rosja, ani tym bardziej Chiny nie mają wiele wspólnego. A jednak… Celowo podkreśliłem w poprzednim akapicie ów krótki zwrot „na poziomie idei”. Jeśli „idee” zamienimy w nim na jakże modny dziś termin soft power – oznaczający z grubsza ideową i kulturową siłę przyciągania, jaką dysponują państwa czy cywilizacje – to okaże się, że kwestia sukcesu i popularności autokratycznych reżimów ma się, nawet na ściśle empirycznym poziomie, zgoła inaczej. W tym wypadku powiedzenie o „głosowaniu nogami” jest nadzwyczaj adekwatne: jak zauważył niedawno jeden z komentatorów, jakoś nie widać tłumów uchodźców szturmujących granice Chin czy Rosji. Oblężenie przeżywają za to od lat Unia Europejska i Stany Zjednoczone, których schyłek czy wręcz rychły upadek od dekad wieszczą specjaliści od pesymizmu. Uchodźcy szturmują Zachód w nadziei na lepsze życie – tę banalną konstatację można oczywiście różnie rozumieć: można widzieć w tym wielki proces wyrównywania dziejowych niesprawiedliwości, można podkreślać nieczułość, a niekiedy wręcz brutalność Zachodu w traktowaniu uchodźców, wszystkie ukryte strategie ich „wypychania” itd. Ale nie zmienia to zasadniczego faktu: nikt nie spodziewa się lepszego życia w Pekinie czy Moskwie, spodziewa się go natomiast w Sztokholmie i Berlinie, nawet jeśli po drodze ma Warszawę czy Budapeszt. To też można traktować jako wskazówkę zwycięstwa liberalnej demokracji na poziomie soft power i społecznych wyobrażeń.

Nie chodzi mi jednak o to, by – jak mogłyby sugerować dotychczasowe rozważania – ponownie toczyć grę, w której liberalny optymizm staje naprzeciw odczarowanego pesymizmu. Można taką grę ciągnąć bez końca, nie tylko ze względu na mnogość zjawisk, jakie należałoby wziąć pod uwagę, ale także dlatego, że obaj protagoniści mogą w każdej chwili przemieścić się na poziom, na którym tak zwane fakty nie mają już specjalnego znaczenia. Zdarza się to samemu Fukuyamie, gdy za bardzo zachwyci się swoim „Heglo-Kojèvem”, jak sam nazywa ów specyficzny filozoficzny konstrukt wypreparowany z myśli niemieckiego filozofa przenicowanej dwudziestowiecznym komentarzem. Dlatego jego narracja jest raczej interesującym świadectwem dwudziestowiecznej myśli niż czymś, co w całości nadawałoby się dziś jako analityczne narzędzie. Sporo jest w niej rzeczy, które co bystrzejszego badacza idei mogą szczerze zadziwić i to raczej nie in plus. Hegel jako apologeta liberalizmu i liberalnej demokracji? Nowoczesnego państwa, owszem, ale współczesnego liberalnego systemu – z całym ideowym i wyobrażeniowym bagażem, jaki zawiera w sobie to pojęcie? Sporo jest u Fukuyamy takich wątpliwych przeskoków pojęciowych dających w efekcie całkiem mylne asocjacje. Kojève jako apologeta zachodnioeuropejskiego modelu społeczeństwa i diagnosta historycznej sytuacji? Człowiek, dla którego Ameryka New Dealu i stalinowski Związek Radziecki były właściwie tym samym i który do głębi gardził nowoczesnym „posthistorycznym” społeczeństwem, uznając, że powraca ono w istocie do stanu zwierzęcego: gdy kończy się dziejowa „praca negacji”?

Jakkolwiek można dalej rozwijać listę wątpliwości, warto podkreślić dwa elementy czy motywy owej heglowsko-kojèviańskiej ramy, które mogą się okazać całkiem inspirujące nawet dla diagnozy dzisiejszej sytuacji, gdy o liberalnym optymizmie wszyscy już dawno zapomnieli, pogrążając się w Spenglerowskim klimacie zmierzchu. Pierwszy motyw to wspomniane już wcześniej ścieranie się świata posthistorycznego ze światem „jeszcze” historycznym. Pisząc na początku lat dziewięćdziesiątych o Rosji Gorbaczowa i Jelcyna, o Chinach Deng Xiaopinga albo o państwach islamskich, Fukuyama nie przesądza, czy i kiedy wejdą one do świata, w którym pewne zasadnicze sprzeczności zostały już rozwiązane, pewne namiętności nasycone i generalnie panuje racjonalność odmienna od tej, jaka rządziła przez stulecia „pracy negatywności”. Mamy u niego raczej wizję długotrwałego, nieokreślonego iskrzenia na granicach owych dwóch światów, a nawet możliwych ciosów, które świat historyczny może zadawać posthistorycznemu (bo raczej nie odwrotnie). Czy z czymś takim nie mamy właśnie do czynienia dzisiaj, przede wszystkim w relacjach między Zachodem a Rosją? Nie chodzi nawet o konfrontację militarną, tylko o zderzenie odmiennych racjonalności. To starcie najlepiej widać w podejmowanych przez kolejne zastępy ekspertów i komentatorów rozpaczliwych próbach przeniknięcia zamiarów Putina poprzez wtłoczenie ich w ramy określane kategoriami tego, co opłacalne/nieopłacalne. Zaatakuje czy nie zaatakuje? Opłaci mu się pójść dalej niż Ukraina, czy nie opłaci? Odczuje sankcje i cofnie się pod ich wpływem? I najważniejsze pytanie: kiedy wreszcie będzie można wrócić do status quo ante?

Mówiąc krótko, chodzi o to, żeby zrozumieć, że cała rzecz obraca się wokół czegoś, co dla Fukuyamy, Kojève’a, po części także dla samego Hegla, jest istotą historycznego istnienia człowieka, czyli walki o uznanie. To drugi motyw, który z tej narracji „o końcu historii” warto, jak się zdaje, podchwycić i uczynić punktem wyjścia analizy dzisiejszej sytuacji. Człowiek, powiada Kojève na samym początku swojego opus magnum, jest Samowiedzą i Pożądaniem, ale to Pożądanie nabiera sensu dopiero w momencie, gdy kieruje się na inne Pożądanie, gdy, innymi słowy, zyskuje możliwość uznania ze strony innego człowieka. Ta pierwotna sytuacja prowadzi do „walki na śmierć i życie”, a potem do sytuacji poddaństwa opisanej przez Hegla w Fenomenologii ducha. Pan i niewolnik – choć ten pierwszy ma początkowo absolutną przewagę, to ten drugi okaże się siłą napędową historii: stawiając na szali własne życie, buduje nowoczesne społeczeństwo równości, w którym walka o uznanie przenosi się na poziom pracy i ekonomicznego konkurowania ze sobą.

Fukuyama zręcznie łączy ten motyw walki o uznanie z Hobbesowską wizją relacji między państwami jako bellum omnium contra omnes, a przede wszystkim z Platońskim thymos, „irracjonalną” częścią duszy, która odpowiada za uczucia i ambicję. Walka o uznanie jest zarazem walką o godność, a thymos wedle Fukuyamy jest w świecie historycznym sprężyną wszelkiego politycznego działania – czasem bardziej jawną, a czasem bardziej skrytą, niemniej cały czas obecną. Stąd racjonalne kalkulowanie interesów i korzyści tylko po części jest w stanie zdać sprawę z rzeczywistych politycznych poczynań – moment „tymotyczny” wymyka się podobnym kalkulacjom, zwłaszcza jeśli zostanie zlekceważony.

Obecna konfrontacja między Rosją i Zachodem to zatem nie tylko starcie logiki zasadniczo posthistorycznej z historyczną, to także (a może przede wszystkim) starcie thymosu, który zakłada symboliczną konkurencję między równymi, z takim, dla którego liczy się wyłącznie realna siła, każda gra jest ostatecznie grą o sumie zerowej, grą o absolutną dominację.

Oba te aspekty są zresztą dwiema stronami tego samego medalu – podział na to, co historyczne i posthistoryczne, dotyczy wszak w dużym stopniu właśnie kwestii uznania. Rosja się go domaga: to żądanie zranionego imperium, które teraz postanowiło wymóc to żądanie na Zachodzie traktowanym przez siebie jako słaby, bezwolny i gotowy do wszelkich ustępstw. Władimir Putin okazał się doskonałym ucieleśnieniem tego pragnienia uznania Rosji i jej imperialnej roli, ale błędem byłoby redukowanie obecnego starcia do wymiaru „Putin kontra reszta świata”, bo rosyjski dyktator poza terrorem i zmasowaną propagandą, która uśmierca w społeczeństwie jakiekolwiek odruchy niezależności, dysponuje też całkiem pokaźną „tymotyczną” legitymizacją dla swoich poczynań: ponad 80 procent popierających agresję na Ukrainę w momencie jej rozpoczęcia (zgodnie z wynikami niezależnych badań) oznacza, że przynajmniej część owych ludzi – i to zapewne część znacząca – mniej lub bardziej świadomie żywi analogiczne pragnienia. Wódz i jego poczynania są więc dla nich doskonałym lustrem, w którym mogą dojrzeć samych siebie, straumatyzowane poczucie wielkości własnego państwa.

Dotyczy to zresztą nie tylko najbardziej gorącego dziś frontu konfrontacji, czyli starcia między Zachodem a Rosją, ale także rysującej się coraz bardziej wyraźnie gdzieś na horyzoncie zimnej wojny z Chinami. Znakomity francuski politolog Dominique Moïsi pisał kilka lat temu o „wilhelmińskim” zwrocie, jaki wykonują Chiny: coraz bardziej pewny własnej potęgi Pekin dąży dziś do otwartej walki o absolutną dominację z Zachodem, przede wszystkim ze Stanami Zjednoczonymi. Zmęczony ostrożnymi „bismarckowskimi” zabiegami chce jawnie rzucić rękawicę. Skąd ta zmiana – zastanawiał się Moïsi i odpowiadał: Chińczycy doskonale zauważają pesymizm i swoistą utratę wiary w siebie, jaką widać na Zachodzie: chińska buta rośnie proporcjonalnie do zachodniej niepewności (Przegląd Polityczny nr 156/2019). Pewność i niepewność, wzrost i spadek ambicji – to wszystko „miękkie zmienne”, coś, co trudno wpleść w racjonalną kalkulację, a jeszcze trudniej przewidzieć. Gdy thymos autokratycznych reżimów rozgrzewa się do czerwoności, warto pamiętać o przestrodze historyka: wielkie historyczne katastrofy – powiada Niall Ferguson – następują zwykle w wyniku splotu bardzo konkretnych błędnych decyzji motywowanych często ambicjami i emocjami, które dyktują fałszywą kalkulację. To jedynie retrospektywna iluzja każe późniejszym pokoleniom dopatrywać się tu jakichś odległych i głębokich przyczyn.

Michał Warchala (1977) – socjolog, historyk idei; opublikował m.in. „Autentyczność i nowoczesność. Idea autentyczności od Rousseau do Freuda” (2006), „Polacy i Francuzi. Wzajemny wizerunek po rozszerzeniu Unii Europejskiej” (2007).

Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 173/2022

 

Skip to content