Osie konfliktu | Dan Diner (PP 181/182)

 

Historyczny profil XX wieku

Próba ujęcia XX wieku jako całości, spojrzenia na minione saeculum ze sztucznie stworzonego dystansu, może się wydać zuchwałością. Owszem, podejmując się tego rodzaju przedsięwzięcia, podąża się za podszeptem świadomości historycznej, owego trudnego do pozbycia się, cyklicznie powracającego nawyku, który każe dokonywać swoistych podsumowań, ilekroć czas wydaje się zanikać, kiedy tylko stoi się u progu przynajmniej nominalnie nowej epoki.

To dość powszechna i w pełni zrozumiała potrzeba, której źródłem jest instynktowny – antropologicznie rozpoznany i uzasadniony kulturowo – odruch oglądania się za siebie o zmierzchu i poszukiwania w nim przebłysku światła. Jednakże współczesna świadomość, ta daleka krewna Minerwy, wystawia się tu na oczywiste niebezpieczeństwo – jak każdy, kto formułując zbyt pospieszne wnioski, próbuje prześcignąć historię, która zawsze działa z opóźnieniem.

W rzeczy samej historyk rozumie epokę nieco inaczej niż żyjący w niej ludzie. Już samo ustalenie cezury czasowej – początku i końca danej epoki – wymaga spojrzenia z zewnątrz, poniekąd spoza historii, która dzieje się tu i teraz. Wiarygodna ocena czasów minionych (nie ma chyba większego truizmu poznawczego) wymaga dystansu czasowego. Rzadko się zdarza, żeby bezpośredni świadkowie epoki wyjrzeli poza nurt spraw bieżących, rozpoznali historyczną doniosłość zdarzeń, w których uczestniczą, i dokonali właściwej alokacji predykatu historyczności. I tak mianem historycznych opatrywane są zazwyczaj te wydarzenia z „tu i teraz”, po których można się spodziewać się, że „tam i potem” ich wagę docenią zawodowi historycy.

Tego również spodziewano się po roku 1989. Wielu współczesnych miało poczucie, a nawet pewnoś, że oto dosłownie na ich oczach następuje zmierzch całej epoki. A gdy rok 1989 urastał do rangi jej ikonicznego końca, rok 1917 stawał się w świadomości historycznej jej początkiem. Bezkrwawy upadek komunizmu, wyprzedzający o dekadę faktyczny koniec wieku, był wydarzeniem tej samej rangi historycznej, co otwierająca stulecie Rewolucja Październikowa.

Oznakowanie XX wieku datą jego początku w 1917 roku i końca w roku 1989 daje historykowi do ręki wykładnię, która pozwala na pewne pominięcia i opuszczenia w warstwie faktograficznej. Przyjęcie akurat takiej ramy czasowej sprawia, że w centrum narracji historycznej stają wydarzenia i procesy związane z konfrontacją dwóch sił o epokowym znaczeniu: komunizmu i antykomunizmu. Ten fundamentalny konflikt, przybierając rozmiar ogólnoświatowej wojny domowej, zyskiwał wymiar ideologiczny. Toczono walkę o wartości i światopoglądy – z założenia uniwersalną, więc i globalną w skutkach. Cała planeta stała się areną wojny domowej, której stawką były władza i prawda. Przenikający XX stulecie dualizm światopoglądowy miał wiele twarzy i przejawiał się na wiele sposobów: jako opozycja wolności i równości, bolszewizmu i antybolszewizmu, kapitalizmu i komunizmu, Wschodu i Zachodu. Ten systemowo wszechobecny antagonizm zmuszał historyków do opisywania minionego wieku zgodnie z ową centralną osią interpretacji.

Taka wykładnia budzi jednakże wątpliwości. Tym większe, im większą uwagę skupia się na wydarzeniach, do których dochodziło po przełomowym 1989 roku. U ich źródeł rzadko można rozpoznać uniwersalne konflikty wartości. Wprost przeciwnie, wydają się one opierać na konfliktach zgoła nieuniwersalnych – partykularnych w sensie ponoć zamierzchłych, a jednak przedziwnie powracających kategorii, takich jak etniczność i narodowość. W ich świetle rok 1989 okazuje się nie tyle początkiem nowej epoki, ile cezurą, po której ożywają dziewiętnastowieczne spory napędzane etnosem i geografią.

W zimnowojennej epoce uniwersalnego konfliktu ideologiczno-aksjologicznego tego rodzaju partykularyzmy etniczno-terytorialne wydawały się dość skutecznie zneutralizowane: uśpiono je i zahibernowano, zagłuszając hałaśliwą retoryką wojującego uniwersalizmu. Jeżeli jednak ich ponowne pojawienie się jest niechybnym znakiem powrotu historii, to diagnoza taka zarazem stawia pod znakiem zapytania przyjętą oś interpretacyjną – wykładnię poprzedniego wieku w kategoriach uniwersalnego konfliktu wartości i ideologii, która obwieszczała też koniec historii w 1989 roku.

XX wiek można zatem interpretować przez pryzmat owych dwóch osi konfliktu. Jednakże wykładnia ograniczona do jednego z tych wariantów nie daje pełnego obrazu całości. Dopiero połączenie dwóch punktów widzenia wróży sukces. Jedynie w splątaniu perspektywy etnosu z rywalizacją sprzecznych etosów, oddziaływania partykularnych wydarzeń z uniwersalnymi roszczeniami ideologii, krótkich taktów historii politycznej z tektonicznymi przesunięciami formacji społeczno-historycznych i kulturowo-geograficznych uchwycić można dwudziestowieczne wydarzenia historyczne w całej ich złożoności. Z tego właśnie splątania wartości etnicznych i politycznych, partykularnych i uniwersalnych, ulotnych i niewzruszonych wynikają obiekty historyczne, a więc kulturowo-geograficzne przestrzenie, przełomy i epokowe tendencje, które ostatecznie tworzą historyczny obraz danej epoki.

O XX wieku, zgoła inaczej, niż było w zwyczaju, warto opowiedzieć językiem jego peryferii. Zamiast o tym, co stało w centrum wydarzeń, lepiej mówić o tym, co działo się na ich marginesie – nie w sercu, lecz na krańcach świata, nie w środku Europy, lecz na wschodnich rubieżach kontynentu. To przestrzenne przesunięcie uwagi ma dalekosiężne konsekwencje. Przenosząc spojrzenie z centrum na peryferie, można bowiem uzyskać wspominany wcześniej efekt czasowej obcości i dystansu – pożądany, a nawet wymagany z historycznego punktu widzenia. Dystans przestrzenny okazuje się substytutem czasowego, pozwalając współczesnej świadomości osiągnąć historiotwórcze poczucie spoglądania z oddali i wstecz na wiek XX. W ten sposób niejasne stanowisko na styku teraźniejszości i przeszłości osiąga niezbędną głębię ostrości. To właśnie aspekt przestrzenny ukazuje widzom minione stulecie jako przeszłe, czyli historyczne we właściwym sensie.

Przestrzeń jednak to nie tylko substytut dystansu czasowego, lecz także miejsca o szczególnym znaczeniu historycznym. Takie jak choćby Odessa. To właśnie tu, na jej słynnych ikonicznych schodach, hipotetyczny narrator mógłby rozpocząć swą opowieść o XX wieku. Jest sposób, żeby go sobie wyobrazić, spoglądającego teraz ze szczytu odeskich schodów na południe i zachód, ku rozległym przestrzeniom czasów minionych. Jego spojrzenie biegnie przez Konstantynopol do Bizancjum, a stamtąd z powrotem do Troi. Przestrzeń się zagęszcza, odsłaniając kolejne warstwy dziejów.

Aby zrozumieć wiek XX, trzeba sięgać do określonej przestrzeni historyczno-kulturowej, nadając jej sens poniekąd metaforyczny. Region Morza Czarnego i Morza Egejskiego to obszar szczególnie rezonujący w narracjach historycznych Zachodu. Obrazy, które niemal automatycznie pojawiają się w umyśle, są doskonale znane – to tu, w starożytnej Grecji, rozpoczyna się zachodnia opowieść. Za jej ojców chrzestnych słusznie uchodzą Homer i Tukidydes. W XIX stuleciu, w epoce historyzmu, przestrzeń ta posłużyła za arenę ówczesnych konfliktów. Nieprzypadkowo to właśnie przy okazji toczonej w latach 1853–1856 wojny krymskiej, która w annałach zapisała się jako dziewiętnastowieczna wojna światowa, rozpoczęły się współczesne badania archeologiczne Troi. Zainicjował je pewien uświadomiony historycznie oficer brytyjski, który, aby utrzymywać dyscyplinę w szeregach wojska stacjonującego u wejścia do cieśniny, dał swoim podkomendnym łopaty i kilofy, ordynując wykopaliska w ruinach antycznego miasta. Monumentalne miejsce historyczne jest niczym palimpsest zapisany w pamięci kulturowej: spod kolejnych warstw teraźniejszości, epok nadchodzących i wkrótce też odchodzących w przeszłość, wyzierają obrazy wydarzeń o randze historycznego prapoczątku. Historia zaś jest zdeterminowana przez geografię: o szczególnym znaczeniu mitycznego miejsca przesądza już położenie, które stwarza warunki do powtarzania pewnych istotnych zdarzeń. Dlatego staczane w regionie wojny o cieśniny, aż po ostatnią bitwę pod Gallipoli podczas pierwszej wojny światowej, były wojnami quasi-trojańskimi.

W przedstawianym tu modelu uprawiania historii XX wieku wspomniana przestrzeń uzyskuje metodyczną funkcję tropu literackiego. Staje się metaforą w aktualnej konstrukcji historii. Źródłem tej historycznej opowieści nie są wcale dzieje starożytnej Grecji, lecz nowożytna wizja dziejów Hellady. Snuje się ona wzdłuż owej osi interpretacyjnej etnosu i geografii, pamięci i żądzy panowania. Ostatecznie zjednoczenie narodu greckiego, dokonane w 1830 roku, motywowane było wolą zbudowania nowoczesnego państwa narodowego na wspólnych fundamentach etnicznych. Zresztą wiele innych zjawisk i procesów, niezwykle istotnych z punktu widzenia historycznej wykładni XX wieku, bierze swój początek na Bałkanach i na obszarze Lewantu – jak choćby śmiercionośne dążenia do homogenizacji etnicznej, które towarzyszyły wojnom bałkańskim jako konfliktom macedońskim w latach 1912–1922, a także masowym przesiedleniom ludności w 1922 roku w następstwie wojny grecko-tureckiej.

Takie zjawiska odznaczają się żelazną, nierzadko morderczą logiką, która jest wynikiem rozpadu wielkich imperiów wieloetnicznych i wielowyznaniowych (w tym wypadku Imperium Osmańskiego). Szczytem terroru i horroru było ludobójstwo Ormian w 1915 roku – to wówczas otworzyły się wrota jakże dramatycznego XX wieku.

Historia nowożytnej Grecji –jako zarówno metafora, jak i prawdziwa narracja – okazuje się nadzwyczaj nośna również w odniesieniu do późniejszej zimnej wojny, ostatniej epoki pośredniej minionego wieku. Jeśli tylko nie fiksować się na tekście głównym, ale wczytać w didaskalia, to w jednym wydarzeniu można otrzymać prolog dramatu, którego istotą jest tragiczny konflikt ideologii i wartości, wolności i równości, Wschodu i Zachodu: to szalejąca w latach 1944–1949 grecka wojna domowa. Zawiązanie akcji następuje właśnie tam i wtedy – gdy dochodzi do splotu okoliczności ideologiczno-politycznych i etnicznych zaszłości, a więc kiedy dokonuje się paradygmatyczna konwersja kodów etnosu i geografii w symbole światopoglądu i wartości. Tak też grecka wojna domowa, która rozpatrywana jako kwestia macedońska, należała do historii długiego trwania walk między państwami bałkańskimi, zaczęła podlegać ukutej w 1947 roku w odniesieniu do Grecji i Turcji politycznej wykładni doktryny Trumana: oto dochodzi do epokowego wydarzenia traslatio imperii – przeniesienia władzy z dotychczasowego hegemona (Anglii) na nowego giganta (Amerykę). Przypadek Grecji jako wspólnoty zagrożonej przez polityczny Wschód odbijał się retorycznym echem nieco później i w zupełnie innych miejscach, zwłaszcza na dalekowschodnim krańcu historii świata. I tak, gdy latem 1950 roku Korea Północna napadła na Południową, prezydent Truman mówił metaforycznie o powtórce „sytuacji greckiej”. Analogicznym nawiązaniem posłużył się w 1954 roku jego następca, generał Eisenhower, według którego w Indochinach, jak wcześniej w Grecji, miały się uformować zwalczające się obozy zwolenników i przeciwników komunizmu.

Wschodnie i południowo-wschodnie rubieże Europy pod wieloma względami stanowią przestrzenne tropy dla narracji historycznej. Tak też Halford Mackinder w swoim fundamentalnym dziele dotyczącym geopolitycznych podstaw historii nazywał południową Rosję i basen Morza Czarnego „sworzniem dziejów”. Były nim jeszcze na początku XX wieku. Poglądy Mackindera – geografa i członka brytyjskiej delegacji na paryską konferencję pokojową w 1919 roku, a przy tym doradcy interwencyjnych sił sojuszniczych, złożonych głównie z autoramentu greckiego i podczas rosyjskiej wojny domowej skierowanych na wybrzeże Morza Czarnego – wyrosły na gruncie dziewiętnastowiecznej konstelacji sił politycznych. Przez cały wiek XIX, głównymi aktorami światowego antagonizmu były Anglia i Rosja. Dopiero w XX stuleciu, we wspomnianym roku 1947, rodzi się nowy dualizm: amerykańsko-radziecki. Dziewiętnastowieczna rywalizacja toczyła się o kontrolę nad cieśninami morskimi, które uchodziły wówczas za kluczowe w walce o dominację nad światem. Od pokoleń panowało przekonanie, że epicentrum kryzysów leży w obszarze stale zagrożonego upadkiem Imperium Osmańskiego. Dlatego też środkiem do zachowania pokoju w Europie miało być utrzymanie równowagi sił, którą stale zakłócały kwestie narodowościowe, raz po raz wybuchające w Lewancie i na Bałkanach. Począwszy od drugiej połowy XVIII wieku, to właśnie w tym rejonie, do którego pod względem politycznym należały też podzielone między zaborców ziemie polskie, dochodzi do wydarzeń decydujących i przesądzających o znaczeniu i przeznaczeniu Europy. Tak oto seria niefortunnych zdarzeń, znana jako „kwestia wschodnia”, zaciążyła nad Starym Kontynentem niczym fatum, które wypełniło się w czerwcu 1914 roku w Sarajewie.

Kwestia wschodnia ustawia topograficzną perspektywę narracji historycznej. Natomiast w wymiarze czasowym za moment zwrotny uznać należy rok 1919. Był to rok konferencji pokojowych, powstawania nowych państw, wytyczania granic, rewolucji i kontrrewolucji – i jak żaden inny, symbolizuje fatalny splot dwóch wspomnianych linii interpretacyjnych: uniwersalnego konfliktu i drażliwych kwestii narodowościowych. To właśnie przełomowy rok 1919 zaciążył na międzywojniu, przesądzając o dalszych losach Europy, a w konsekwencji również całego świata.

Czas wrócić na moment do wyobrażonego narratora niniejszej opowieści – tego, który stoi na szczycie legendarnych schodów odeskich. W 1919 roku jego wzrok kieruje się na zachód, ku Europie Środkowej. Za plecami ma pogrążoną w wojnie domowej Rosję i Moskwę, w polu widzenia zaś Bukareszt, Budapeszt i Belgrad. Dostrzega zuchwałe ambicje narodowe nowych państw, które od początku mają się za dużych graczy – tworzą „wielką” Grecję, „wielką” Rumunię i „wielką” Polskę. Nieco dalej na zachód, w Budapeszcie, Wiedniu, Berlinie i Monachium, widzi wzburzenie upokorzonych w wojnie światowej narodów, które sięgają po język walki klasowej. Na wschodzie jego wzrok zahacza o Warszawę. Zachodnie centra Europy – Londyn i Paryż, choć widziane są kątem oka, to wciąż na tyle wyraźnie, by nie przeoczyć ich zasadniczego wpływu na bieg wydarzeń na kontynencie, a zwłaszcza w świecie kolonialnym. To one odpowiadają za kształt powojennego ładu, to one powołują do życia instytucje takie, jak Liga Narodów, które mają stać na straży międzynarodowego bezpieczeństwa (jako struktury wymierzone w rewolucyjną Rosję, choć również w notoryczny rewizjonizm, o który podejrzewano Niemcy). Na horyzoncie majaczą cierpliwie czekające na nadejście swojego momentu dziejowego Stany Zjednoczone Ameryki – Hegel podsumował je w swoim czasie następująco: osobliwa cywilizacja, którą tworzy pozbawione państwa społeczeństwo obywatelskie; z perspektywy kontynentalnej, z punktu widzenia europejskiej tradycji państwowej, nieskończenie daleka, obca. Ale jako że Stany Zjednoczone nie uczestniczyły w przepychankach i targach na Starym Kontynencie A.D. 1920, napędzana szowinizmem i nacjonalizmem Europa musiała samotnie się zmierzyć z nieobliczalnymi następstwami własnej historii. Upłyną dwie dekady, nim Ameryka weźmie na siebie właściwą, uniwersalną odpowiedzialność za historyczny kontynent: latem 1944 roku na ufortyfikowanym wybrzeżu Europy wyląduje zbrojne ramię „rewolucji atlantyckiej” – suwerenności narodów, podziału władzy, demokracji i praw człowieka.

Z perspektywy obserwatora ze schodów odeskich historia rozgrywa się przede wszystkim w Europie Środkowo-Wschodniej. Tamtejsza świadomość historyczna, podobnie jak w przypadku Europy Południowej, karmi się długotrwałą i zawiłą pamięcią. Jest to swoisty obszar przejściowy, na północy tradycyjnie zdominowany przez Niemcy i Rosję. Wystarczy rzut oka na leżącą pomiędzy nimi Polskę, by trafnie odczytać procesy napędzające historię tego rejonu – gdzie indziej, być może, niewidoczne ­ a mianowicie symptomatyczny splot konfliktów wartości i dążeń narodowych. Dobitnym przykładem tego była wojna z 1920 roku między Rosją Radziecką a odrodzoną Polską, która w porę zatrzymała rosyjską rewolucję, zanim zdołała ona objąć Niemcy i rozlać się na cały zachodni świat. Odtąd Związek Radziecki zdany był na „socjalizm w jednym kraju”, który też wkrótce znalazł się pod panowaniem Stalina. Kontrofensywa i ekspansja terytorialna Polski na wschód, poza tak zwaną granicę etnograficzną, tlące się przez cały okres międzywojenny spory terytorialne i jątrzące się kwestie mniejszości narodowych skutecznie zbliżyły do siebie mroczne interesy jej odwiecznych wrogów – Niemiec i Rosji. Jak u schyłku XVIII stuleciu, tak teraz, w roku 1939, tym razem niepomne własnej propagandy o ideologicznej wojnie między faszyzmem i komunizmem, oba mocarstwa dobiły zakulisowego targu, przypieczętowując kolejny, czwarty już rozbiór Polski. To doświadczenie, jego antecedencje i reperkusje zaważyły na antytotalitarnym etosie polskiego społeczeństwa. Między opresją ze strony obcej władzy i istnieniem autorytarnych reżimów występuje nieprzypadkowy związek – tę płynącą z polskiej historii lekcję swego czasu najlepiej zrozumiał Karol Marks. Według Marksa bez niepodległej Polski nie było wolnej Europy. W 1945 roku jednak, z powodu takich, a nie innych uwarunkowań geopolitycznych historia wpadła w stare koleiny. Nic dziwnego, że w celu legitymizacji swojej władzy autokratyczna partia komunistyczna, przebrana w szaty Zjednoczonej Partii Robotniczej, ogłosiła się strażniczką spraw narodowych. Stąd także owo nieustanne podkreślanie, że sojusz ze Związkiem Radzieckim jest gwarancją integralności terytorialnej państwa polskiego, którego granice w wyniku wojny zostały przesunięte bardziej na zachód. Nie bez przyczyny reakcją na przystąpienie Republiki Federalnej Niemiec do NATO w 1955 roku było zawiązanie sojuszu militarnego państw demokracji ludowych, którego nazwa, „Układ Warszawski”, pochodziła zresztą od stolicy Polski. Na rzeczywiste uznanie przez RFN terytorialnego status quo, w szczególności zachodniej granicy Polski, trzeba było czekać aż do wczesnych lat siedemdziesiątych i polityki wschodniej kanclerza Brandta. Od tego momentu polska partia komunistyczna stopniowo traciła monopol na reprezentowanie interesu narodowego, skupionego na kwestii terytorialnej. Utrata jej monopolistycznej pozycji w społeczeństwie była już tylko kwestią czasu.

Poza sprawą Polski kolejnej okazji do zgłębienia mechanizmu dziejów powszechnych dostarczają wydarzenia w państwach nadbałtyckich z okresu rosyjskiej wojny domowej z lat 1918–1920. Dotyczy to zwłaszcza okoliczności kształtowania się rasistowskiej wersji antybolszewizmu, jaką był narodowy socjalizm. Wczesnym ucieleśnieniem tej ideologii, powstałej jako osobliwa synteza narodu, stanu i klasy pod znakiem swastyki i trupiej czaszki, były ochotnicze szwadrony śmierci, uformowane jeszcze w trakcie pierwszej wojny światowej na krwawym szlaku wojennych grabieży, a także niemiecko-bałtycka Landwehra, zaprawiona w bojach podczas tradycyjnej już niemieckiej ekspansji terytorialnej na wschód, gdzie walczyła przeciw czerwonoarmistom, Łotyszom i Estończykom. Ten rodzaj antykomunizmu z jego wersją anglosaską, mieszczańsko-liberalną, ma niewiele wspólnego. W 1941 roku rasistowski antykomunizm niemiecki, którego okres inkubacji politycznej przypadł na lata dwudzieste, posłużył za uzasadnienie barbarzyńskiego, pozbawionego jakichkolwiek skrupułów cywilizacyjnych okrucieństwa, towarzyszącego niemieckiej inwazji na ów bądź co bądź marginesowy z punktu widzenia historii europejskiej region pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym. Występujące pod tym znakiem ideologiczne połączenie rasy i klasy, właściwe choćby niemieckim Grupom Operacyjnym oraz Policyjnym Batalionom Rezerwy, zbierze wyjątkowo krwawe żniwo.

Fenomen niemieckiego narodowego socjalizmu pokazuje, że interpretacja oparta ramowo na stuletniej opozycji między wartościami – na antagonizmie wolności oraz dosłownie rozumianej równości – jest nie do utrzymania. Oczywiście jego oddziaływanie jest ograniczone do dość krótkiego nominalnie okresu, który przypada na lata 1941–1945. . Z historycznego punktu widzenia tych kilka lat to ekstremalnie krótko; gdyby jednak przyjąć punkt widzenia uczestników zdarzeń, a nawet ich potomków, to pojawiłoby się coś w rodzaju „zgęstniałego czasu”, który przez to staje się czasem niemiłosiernie rozpamiętywanym. Istotne w tym kontekście są dwa zasadniczo niezależne od siebie wydarzenia: po pierwsze, masowa zagłada, którą symbolizuje Auschwitz; po drugie, bezprecedensowy sojusz pomiędzy światem angloamerykańskiej demokracji liberalnej oraz komunistycznym Związkiem Radzieckim – sojusz co prawda doraźny, ale i tak trudny do wyobrażenia w ramach logiki osiowego konfliktu wartości. Wbrew bowiem temu, co sądzili świadkowie tamtych czasów – albo co uważały późniejsze pokolenia – koalicja antyhitlerowska wcale nie była posunięciem historycznie oczywistym. Wprost przeciwnie, była prawdziwym ewenementem. Puszczono ją w niepamięć z prostej przyczyny: po upadku hitlerowskich Niemiec i przeprowadzeniu egzorcyzmów nad nazizmem szybko powrócono do stanu sprzed chwilowego zawieszenia broni. Antagonizm między liberalnym Zachodem a komunistycznym Wschodem przybrał ponadto na sile, wobec czego jeszcze bardziej zblakły wyjątkowe lata 1941–1945.

Historyczna narracja XX wieku została w znakomitej większości zdominowana przez dramatyczne wydarzenia pierwszej połowy stulecia, które bez reszty opanowały pamięć żyjących wówczas ludzi, ale też późniejszych pokoleń. Położyły się one cieniem na drugiej połowie saeculum, która w obliczu ledwie minionych katastrof schowała się ze swym mniejszym znaczeniem na większą część swojego rzeczywistego trwania. A wraz z zapowiadającą koniec zimnej wojny odwilżą fale pamięci o katastrofach zaczęły napływać w sposób, który czekał na odpowiednie wyjaśnienie. Pomijając zjednoczeniowe wysiłki Europy oraz jej instytucji, z epoki zimnej wojny nie mogło się wyłonić nic trwałego. Wdarła się ona w historię niczym meteoryt, który przenika przez powłokę ziemską; tak właśnie „zapadła się” w historię – niekonsekwentnie wobec wczoraj i jutra, łamiąc wszelkie standardy ciągłości, wymykając się pradziejom i posthistorii. Ówczesne konflikty dziś wydają się co najmniej dziwne. Co do zasady trwały one niezwykle krótko, bo też ile można wytrwać w obustronnym zagrożeniu nuklearną zagładą i globalną apokalipsą. A ostateczny charakter groźby wzajemnego unicestwienia wytworzył schemat zachowania: wieczny powrót tego samego, powtarzanie w kółko tych samych działań – niezależnie, czy był to kryzys berliński, czy inna sytuacja, która rzekomo spychała świat na skraj przepaści.

Toteż z nadejściem 1989 roku dawne pewniki zostają dosłownie anulowane. W każdym razie tracą wartość dla doświadczenia – zastygają w martwy czas. Oczywiście taka strata nie pozostawia trwałej pustki. Rozdarta tkanina historyczna niemal natychmiast zostaje wymieniona na inną, dosztukowaną za pomocą kawałków, które zamiast znajdować się od dawna na śmietniku historii, trafiają z kodem recyklingu na swoje miejsce, znane nam jako druga oś interpretacji, konkurencyjna wobec wykładni dokonywanej w kategoriach uniwersalnego konfliktu wartości i ideologii. Same czasy też zwalniają. Natrętnie przypominają o tlącym się rozwlekle w XIX wieku ogniu etnosu i geografii, podsycanym przez pielęgnowane tradycje i podtrzymywanym dzięki pamięciom długiego trwania – a wszystko to w ramach tej samej, choć różnie zniekształcanej w doświadczeniu nowoczesności. Z peryferii, marginesów i didaskaliów, a konkretnie – wschodnich i południowo-wschodnich rubieży Europy, wyziera inna perspektywa i nowe spojrzenie na architektonikę Starego Kontynentu, jego statykę, a ostatecznie na europejską tożsamość.

przetłumaczyli Anna Malitkowska i Jakub Duraj

Dan Diner (1946) – historyk, wybitny znawca dziejów Europy i Bliskiego Wschodu, ekspert w zakresie judaizmu i historii żydowskiej, założyciel (w 1995 roku) Instytutu Simona Dubnowa w Lipsku, którym kierował do roku 2014. Autor wielu książek. Opublikował między innymi: „Kreislaufe: Nationalsozialismus und Gedachtnis” (1995), „Beyond the Conceivable. Studies on Germany, Nazism and the Holocaust” (2000); po polsku ukazała się, jak dotąd, jedna jego książka „Zrozumieć stulecie”, (2009). Na publikowany tekst składają się fragmenty eseju Dana Dinera otwierającego jego książkę pt. „Czasy pamięci. Historie żydowskie i inne”, która ukazała się w serii „Mnemosyne” staraniem wydawnictwa słowo/obraz terytoria na początku 2024 roku. Wydawcy dziękujemy za zgodę na publikację w „PP”.

Opublikowany powyżej fragment książki zamieściliśmy w Przeglądzie Politycznym
(181/182 2023)

Książkę można zamówić w naszej księgarni

 

Skip to content