W tej sprawie mamy już niemal konsensus ekspertów: właściwym zwycięzcą październikowych wyborów będzie partia, która zajmie w nich trzecie miejsce, bo to ona – w całości lub w części skuszonej propozycją urzędów i miejsc w radach nadzorczych – będzie potencjalnym partnerem koalicyjnym Prawa i Sprawiedliwości bądź Koalicji Obywatelskiej. O przyszłych losach Polski zdecydują zatem ludzie niezadowoleni albo z ukształtowanego po aferze Rywina układu partyjnego, który podobno odbiera Polakom rzeczywisty wybór, albo z całego systemu politycznego powstałego przy jakimś mitycznym stoliku, który należy wywrócić. W stabilnych demokracjach, nawet w systemach wielopartyjnych, wybory są zazwyczaj swego rodzaju referendum – za lub przeciw rządowi. Ważą się w nich głosy zadowolonych i niezadowolonych z jego polityki. U nas – o czym jeszcze za chwilę – zagłosują wyłącznie niezadowoleni. Ale takich demokracji, do których przystaje model z ekonomicznej teorii demokracji Anthony’ego Downsa, jest już w Europie chyba niewiele. W większości krajów stawką wyborów jest coś więcej lub znacznie więcej niż ciągłość lub zmiana polityki rządowej. W podręcznikach szkolnych czytamy o wyborach, że to święto demokracji, choć coraz częściej jest to dzień „wstrzymania oddechu”. Możemy sobie pogratulować tego sukcesu: jesteśmy już krajem na tyle ważnym, że 15 października świat wstrzyma oddech, patrząc na Polskę.
Przez osiem lat rządów partii Kaczyńskiego udało się zwiększyć swój żelazny lektorat do 30 procent wyborców, nie udało się jednak stworzyć z nich ludzi zadowolonych, którzy chcą, by wszystko pozostało po staremu, a tego zwykle oczekują od polityki ludzie zadowoleni. Organizując 15 października absurdalne referendum, Kaczyński znów odwołuje się do tego, co łączy jego zwolenników z miast i wsi, fabryk i uniwersyteckich katedr – czyli do resentymentu. Przy całej retoryce sukcesu premiera Morawieckiego – PiS od zawsze było jego reprezentantem na arenie krajowej i zagranicznej. Pytania referendalne zostały tak sformułowane – pomijam ich wszystkie błędy formalne – aby ożywić ten afekt w szeregach wyznawców na wypadek, gdyby ci przyjrzeli się dokonaniom swoich reprezentantów oraz ich pozapolitycznym wyczynom i zdecydowali się pozostać w domu. Psychologowie twierdzą, że w sytuacjach krytycznych człowiek ucieka się nie tyle do rozwiązań najprostszych, ile do najwcześniej wyuczonych, a partia Kaczyńskiego ufundowana jest właśnie na niechęci i nieufności elektoratu wobec wszystkiego, co nieswojskie. A swojskie, wiadomo – najlepsze. Tę swojskość elita PiS demonstruje na wiejskich festynach, ale zamiast chwalić się rezultatami planu Morawieckiego, straszy przejęciem władzy przez opozycję.
Na początku pierwszej kadencji PiS pisałem (Rewolucja bez podmiotu rewolucyjnego, PP 135/2016), że partia Kaczyńskiego nie będzie zabiegać o klasę średnią, zadowalając się lewicowym elektoratem socjalnym i prawicowym elektoratem tożsamościowym. Uczciwie trzeba przyznać, że raz spróbowała, Polski Ład okazał się jednak spektakularną klapą. Choć PiS ma w szeregach swojego elektoratu także przedsiębiorców (obiecano im ochronę przed konkurencją ze strony ponadnarodowych korporacji), to nie stanowią oni politycznej klasy średniej w klasycznym rozumieniu Arystotelesa, to znaczy ludzi kierujących się rozumem, a nie emocjami, zadowolonych ze swojej kondycji społecznej, którzy są podporą każdego ustroju. Swoje poparcie PiS budował na rozrzutności i wrogich emocjach i jak klasyczny tyran opróżnił skarb, czyli zadłużył państwo, omijając parlamentarną kontrolę budżetu. Rządząc Polską od ośmiu lat, ciągle może liczyć bezwarunkowo jedynie na „elektorat protestu” z jego wszystkimi fobiami, które partyjni intelektualiści w Warszawie i Strasburgu muszą w karkołomny sposób uszlachetniać.
Z maili Dworczyka wyciekło to, co można było już wcześniej wydedukować: PiS chciał reprezentować nie tylko te „uśmiechnięte rodziny z dziećmi”, które chodzą na Marsz Niepodległości, ale również środowiska, które go organizują. Nie mogąc reprezentować ludzi zadowolonych z życia, chciał być przedstawicielem wszystkich niezadowolonych – z tych czy innych powodów. Będąc jeszcze w opozycji, był już partią antysystemową. Co więcej, przekonał swoich zwolenników, że system liberalnej demokracji z jej ograniczeniem władzy i niezależnym sądownictwem służy utrzymaniu panowania elit, więc reprezentacja interesów ludzi, którym się nie poszczęściło, nie jest w nim możliwa. Komentatorzy zwracają uwagę, że była już o tym mowa w projekcie konstytucji zaprezentowanym przed 2015 rokiem na stronie internetowej tej partii. I być może w długiej perspektywie to właśnie jest największą, wręcz historyczną winą tej partii – przekonanie ludzi niezadowolonych z polityki, że to sama liberalna demokracja – a nie ta czy inna partia – jest im wroga, a w najlepszym razie obojętna na ich los. Od normalnej partii protestu można bowiem oczekiwać, że mając taki elektorat, będzie go wprowadzać w system poprzez korektę jego instytucji, aż uznają go za własny. Tak się nie stało. Wkrótce po wyborach 2015 roku PiS ujawniło swoje antysystemowe zamiary. Wyborcy niezadowolenie z dotychczasowej władzy, rzekomo „imposybilnej”, dali władzę partii jakobińskiej, która zasadę jej ograniczenia uznaje za liberalną fanaberię.
Choć protesty przeciw politycznemu autorytaryzmowi rozpoczęły się w Polsce już po demontażu Trybunału Konstytucyjnego, ironią historii jest to, że decydujący wkład do upadku systemu stworzonego przez PiS może mieć partia, której społeczne ideały są jeszcze bardziej obce uczestnikom tych manifestacji. Konfederacja grupuje bowiem dwa różne antyestablishmentowe nurty: tradycyjny, nacjonalistyczny, w opozycji do liberalizmu III RP, oraz nowy, libertariański, w opozycji do etatyzmu IV RP, ale również całego porządku prawnego UE (zachowując tu ciągłość z linią UPR). Dopóki głosem Konfederacji dysponowali narodowcy, wydawała się ona naturalnym partnerem koalicyjnym dla PiS-u, teraz jej liderzy grają na nucie ekonomicznego libertarianizmu i zaklinają się, że rządząca partia jest im takim samym wrogiem jak opozycyjna Koalicja Obywatelska. Ale czy pokusa władzy nie okaże się dla politycznych nowicjuszy zbyt silna, tym bardziej że propozycja może zostać wysunięta także z drugiej strony? Biorąc na listę Koalicji Obywatelskiej Michała Kołodziejczaka z Agrounii, Donald Tusk pokazał swoją determinację w odsunięciu PiS od władzy, nie można więc wykluczyć, że posunie się i do tego, by podkupić kilku „wolnościowców” i stworzyć z nimi stabilną koalicję; w końcu wróg mojego wroga jest potencjalnie moim przyjacielem. Słabszy od oczekiwań wynik Konfederacji i obawy, że podzieli los Ruchu Palikota i Nowoczesnej, może być dla jej posłów życiową szansą, by zasiąść w ławach rządowych, bez względu na to, kto będzie siedział obok. A cztery lata to dość długo, by znaleźć sobie inny elektorat.
W każdym razie można się spodziewać, że nieprędko zostaną one zapełnione, z pewnością nie przed Nowym Rokiem, a może i dużo później. Po pierwsze, jeśli PiS nie wygra wyborów, musi najpierw przyznać się do porażki, a prezes Kaczyński już zdążył zapewnić, że w uczciwych wyborach jego partia przegrać nie może. Czy nie wykorzysta wszystkich możliwości, per fas et nefas, żeby nie uznać niekorzystnego wyniku? Starsi czytelnicy pamiętają, że po wyborach 1989 roku świat odetchnął dopiero wtedy, kiedy rzecznik prasowy PZPR Jan Bisztyga (tym komunikatem wszedł do historii) ogłosił, że partia uznaje swoją porażkę. Rzec można, że PiS zrobił już wszystko, żeby nie musieć unieważniać wyborów, ale przez osiem lat partia dowiodła, że jest do tego zdolna, a jej elektorat na pewno temu przyklaśnie. Wariantu amerykańskiego też nie można wykluczyć – choć raczej bez ataku na Wiejską – skoro już wcześniej PiS domagał się unieważnienia skradzionych wyborów samorządowych. (Osobną kwestią jest uznanie najbliższych wyborów przez instytucje zagraniczne, skoro odmowa pobrania karty do referendum oznacza złamanie zasady ich tajności). Po drugie, czy strażnik Konstytucji, czyli prezydent, który nieraz już ją złamał, powierzy misję tworzenia rządu szefowi zwycięskiej partii, jeśli będzie to partia opozycyjna, bądź też kandydatowi wskazanemu przez ugrupowania opozycyjne, jeśli to one utworzą większość w parlamencie? I kiedy już mu powierzy, to czy rząd obecny – nie honorując bynajmniej amerykańskiej zasady „kulawej kaczki” – nie zechce wykorzystać jeszcze jakiegoś incydentu na wschodniej granicy lub wręcz go sprowokować, aby ogłosić stan wyjątkowy? Nie mam wątpliwości: nawet po wygranych wyborach nieprędko odetchniemy pełną piersią.
W jednej sprawie władza i opozycja są zgodne: te wybory są najważniejsze od 1989 roku i tym razem rzeczywiście nie jest to frazes powtarzany co cztery lata. Prezes Kaczyński zapowiedział kiedyś, że potrzebuje trzech kadencji na stworzenie nowej Polski. Jeśli dostanie tę szansę i wskutek naturalnego ruchu ludności wcześniej jej nie straci, w istocie spełni swą obietnicę i zbuduje w Warszawie swój Budapeszt. Lecz, choć zmieni ustrój państwa, nie sądzę jednak, by mógł zrobić też z Polaków Węgrów – w kraju nad Dunajem kwestia narodowa, którą gra Victor Orban, lokuje się w samym centrum polityki; węgierski patriotyzm tak zwanych zwykłych ludzi wyraźnie ciąży ku nacjonalizmowi. Ale nie tylko z tego względu. Prawdziwych wyznawców ma w końcu nie więcej niż 5 – 6 milionów, a to za mało, by środkami administracyjnymi odmienić cały naród; nawet podręcznik do HiT-u nie zatrzyma laicyzacji i westernizacji społeczeństwa. Tym bardziej, że wrogość wobec współczesnej cywilizacji – to już domena intelektualnego zaplecza partii Kaczyńskiego – zdaje się prowadzić do prawdziwego szaleństwa. Kilka lat temu, na konferencji poświęconej nieliberalnej demokracji, prof. Zybertowicz poproszony przeze mnie o podanie kraju, który współcześnie zbudował taki ustrój, odpowiedział, że z zainteresowaniem przygląda się Indonezji.
Andrzej Waśkiewicz – historyk idei społecznych i politycznych, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Ostatnio wydał studium myśli utopijnej „Ludzie-rzeczy-ludzie. O porządkach społecznych, w których rzeczy łączą, a nie dzielą” (2020).
Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 180/2023