Od zakończenia II wojny światowej minęło już ponad 70 lat. Jej skutki polityczne w postaci nowego porządku sił i kształtu terytorialnego zostały już niejako przetrawione, w niektórych przypadkach także zmienione, zwłaszcza po upadku komunizmu. Nie oznacza to jednak, że wojna jest już tylko problemem historycznym, pasjonującym badaczy i miłośników przeszłości. To prawda, że konfliktowi poświęcono niezliczone badania, książki, upamiętniono jego ofiary pomnikami i muzeami, wciąż organizowane są wystawne obchody rocznicowe. Przeprowadzono też niezliczone debaty o przyczynach, odpowiedzialności, skutkach. Podjęto działania na rzecz ukarania zbrodniarzy wojennych, zadośćuczynienia pokrzywdzonym, w opinii wielu jednak dalece niewystarczające i wybiórcze.
Zagadnienia te powracają, w tym stosunek Niemców do nazizmu, czy pytania o źródła niezwykłego okrucieństwa tej wojny. I zapewne powracać będą, bo wiążą się z pytaniami o sposoby zabezpieczenia społeczeństw i systemów demokratycznych przed przemocą polityczną, skrajnymi ideologiami. Dotykają również podstawowych kwestii ludzkiej natury, jej ciemnej strony. Również na płaszczyźnie politycznej tamta wojna całkiem jeszcze nie przeminęła.
1.
Sprawę powojennych granic Niemiec ostatecznie zamknięto dopiero w 1990 roku. Nie można jednak stwierdzić, że w pewnych aspektach ta zdawałoby się dawno zakończona wojna nie ma już wpływu choćby na relacje polsko-niemieckie. Wprawdzie badania opinii publicznej w Polsce pokazują, że przez ostatnie ćwierć wieku systematycznie poprawiał się nad Wisłą obraz Niemców i emocje społeczne z nimi związane, a polityczna współpraca dwustronna i w ramach UE połączyła oba kraje siecią różnorakich powiązań, to jednak od czasu do czasu w bieżącej polityce pojawia się tak zwana karta niemiecka. Siły polityczne jej używające odwołują się przede wszystkim do pamięci zbiorowej o niemieckiej okupacji, eksterminacji polskich obywateli i ogromnych stratach materialnych. Podejmuje się też, wydawałoby się absurdalne, próby kompromitowania niektórych krajowych polityków oskarżeniami o szkodliwe związki z Niemcami.
Ostatnim składnikiem wrzuconym do kotła systematycznie od prawie dwóch lat podgrzewanych emocji jest sprawa reparacji, a dokładniej niewystarczającego lub w ogóle niemającego miejsca wynagrodzenia polskich strat wojennych przez Niemcy. Dyskusja na ten temat, rozpoczęta informacją o sprawdzaniu stanu prawnego w tej kwestii na wniosek jednego z posłów z partii rządzącej, toczy się już od kilku miesięcy. Przewijają się w niej wszelakie argumenty, a zwolennicy tego typu żądań konsekwentnie odrzucają wszystko, co do tej pory stanowiło o politycznym zamknięciu sprawy.
Niemało też w tej wymianie zdań różnych niedokładności, przekłamań i zwykłej niewiedzy. Z jednej strony mamy ogromny i bolesny problem rzeczywistych strat, głębokich ran odczuwanych przez dziesięciolecia w niemal wszystkich polskich rodzinach, z drugiej jednak pewne polityczne realia i decyzje, które podejmowano w imię tak a nie inaczej rozumianej polskiej racji stanu (odnosi się to zwłaszcza do okresu wielkiego przełomu 1989/1990). Do tego dochodzi pytanie o całokształt polskich strat w wyniku II wojny, uwzględniające także Związek Radziecki i jego sukcesorkę, dzisiejszą Rosję. Ten aspekt nie jest niemal wcale poruszany lub gdzieś na marginesie.
Po podpisaniu tak zwanego dzieła traktatowego między Polską a zjednoczonymi Niemcami w latach 1990–91, czyli dwóch ważnych traktatów: granicznego i o dobrym sąsiedztwie, rozpoczęła się ożywiona współpraca na różnych poziomach. Wsparcie Niemiec dla aspiracji Polski do wstąpienia do NATO i Wspólnot Europejskich / Unii Europejskiej, co stało się faktem w 2004 roku, dodatkowo pogłębiało wzajemne relacje. Sprawy wojenne nie zeszły jednak całkowicie na plan dalszy. Strona niemiecka po 1989 roku wykonała wiele gestów w tym zakresie, czynnie brali w nich udział politycy, także społeczeństwo.
Ofiary III Rzeszy od początku lat 90. zaczęły otrzymywać wsparcie finansowe. Na przełomie stuleci pieniądze dostała najliczniejsza grupa poszkodowanych, robotnicy przymusowi okresu II wojny światowej. Nie były to oczywiście pełne odszkodowania, w dodatku wiele ofiar ich po prostu nie doczekało. Tym niemniej Berlin uznał, że zjednoczone Niemcy powinny w tej kwestii okazać dobrą wolę – zwłaszcza wobec Europy Środkowej i Wschodniej. Otrzymanie wsparcia finansowego z Niemiec dla wielu poszkodowanych, żyjących często w bardzo trudnych warunkach, okazało się bardzo pomocne.
Obie strony – mając na uwadze trwałość tych dobrych relacji i ogólne korzyści – szukały najczęściej dróg porozumienia, poznawały się przy tym coraz lepiej i uwrażliwiały na sprawy sąsiada. Często takie kryzysy nie miały charakteru poważnych różnic interesów, przeciwstawnych wyobrażeń o drogach rozwoju czy roli obu państw w Europie, lecz działy się w sferze symbolicznej. I tu właśnie znaczącą rolę odgrywała wojna i jej skutki. Jednym z takich kryzysów była sprawa upamiętnienia niemieckich wysiedlonych w Niemczech i obawa strony polskiej przed usunięciem w cień polskich ofiar II wojny światowej. Dodatkowo temperaturę sporu podnosiły żądania części niemieckich wysiedleńców, którzy domagali się odszkodowań za utracone majątki na Wschodzie.
Na reakcje strony polskiej nie trzeba było długo czekać. Po raz pierwszy podjęto wtedy sprawę niemieckich reparacji. W Sejmie w 2004 roku odbyła się burzliwa debata temu poświęcona. Ostatecznie przyjęto rezolucję, która obligowała polski rząd do stanowczych działań w tym zakresie. Eskalację dalszego konfliktu zażegnano dzięki deklaracji kanclerza RFN, Gerharda Schrödera, że niemieckie władze nie będą wspierać roszczeń majątkowych swych obywateli. Rząd polski odstąpił od realizacji zobowiązania przekazanego przez Sejm.
Po ponad dekadzie, w połowie tego roku problem reparacji wypłynął w Polsce raz jeszcze i nie schodzi z porządku dziennego do dzisiaj. Wprawdzie analiza stanu prawnego, o którą wnosił pewien parlamentarzysta, spotkała się z ostrą merytoryczną krytyką, jednak pod koniec września powołano parlamentarny zespół do spraw odszkodowań, który ma zebrać materiały na temat. Poruszenie sprawy reparacji wojennych wywołało w Polsce dyskusję, nie pozostało też bez echa w Niemczech.
2.
Debatę na forum publicznym zainicjował prezes rządzącej partii, Prawo i Sprawiedliwość (PiS), Jarosław Kaczyński, 1 lipca 2017 roku w czasie konwencji Zjednoczonej Prawicy w Przysusze. W swoim przemówieniu stwierdził, że Polska nigdy nie zrzekła się odszkodowań od Niemiec. „Nasi krytycy z Zachodu powinni pamiętać – mówił – że Polska była pierwszym krajem, który zbrojnie przeciwstawił się niemieckiemu hitleryzmowi (…). Czy otrzymaliśmy coś za te gigantyczne szkody, których tak naprawdę nie odrobiliśmy do dziś? Nie! (…) Straty w ludziach, w elitach, są właściwie nie do odrobienia, to trzeba pięciu czy siedmiu pokoleń, żeby to nadrobić (…). Polska się nigdy nie zrzekła tych odszkodowań. Ci, którzy tak sądzą, są w błędzie”.
Kilka tygodni później ten sam polityk na antenie Radia Maryja ogłosił przygotowania rządu polskiego „do historycznej kontrofensywy”. Jej celem miało być uzyskanie od Niemiec „gigantycznych sum”. Zdaniem niektórych obserwatorów, słowa Kaczyńskiego wprawiły rząd w zakłopotanie. Ani premier rządu Beata Szydło, ani minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski nie zareagowali na wezwanie prezesa od razu. Może to zaskakiwać, gdyż nie było dotąd sytuacji, by w jego własnym ugrupowaniu milczano na temat jego wypowiedzi.
Wreszcie inicjatywę podjął jeden z posłów PiS, Arkadiusz Mularczyk, i zlecił Biuru Analiz Sejmowych (BAS) opracowanie opinii na temat możliwości dochodzenia przez Polskę od Niemiec odszkodowań za szkody wyrządzone w trakcie II wojny światowej. W Radio Maryja i Telewizji Trwam poseł Mularczyk nie krył, kto był pomysłodawcą (co wyraził w dość czołobitny, charakterystyczny dla relacji wewnątrz tej formacji sposób): „Chcę podkreślić, że możemy o tym rozmawiać, że pan prezes PiS Jarosław Kaczyński taką podjął decyzję. To jest jakby jego zasługa, że jest taka decyzja i wola polityczna, żeby tą sprawą się zajmować. Dotychczas – prawie trzydzieści lat żyjemy w wolnej Polsce – żaden z rządów ani żaden z liderów partii politycznych tego tematu nie podjął z różnych powodów, czasami z powodów koniunkturalnych, czasami z powodu strachu, być może jakiś interesów. Ale ten temat nigdy tak na poważnie nie zaistniał”.
Na wystąpienie posła Mularczyka szybko zareagowały media związane z obozem rządzącym. Nie było programu telewizyjnego, radiowego czy gazety, które by nie odnotowało sprawy, a wiele przekonywało, że Polsce reparacje się należą. Posiłkowano się różnymi zestawieniami, powoływano na różnych specjalistów. Padały też coraz to większe kwoty.
W celu wysondowanie, jakie jest zdanie społeczne na temat dochodzenia reparacji od Niemiec, zamówiono także badania ankietowe. Warto przytoczyć jedno z nich. W badaniu przeprowadzonym na zlecenie Wirtualnej Polski 12–14 sierpnia zadano trzy pytania. Na pytanie: „Czy Polska powinna domagać się odszkodowania od Niemiec za szkody poniesione w wyniku II wojny światowej” 50 procent respondentów odpowiedziało twierdząco, 25 procent była przeciwnych, 25 procent nie miało zdania. Jak było do przewidzenia, największy odsetek osób popierających to żądanie było zwolennikami PiS (73 proc.) i Kukiz’15 (54 proc.). Natomiast zaskakiwać może wysoki odsetek osób tak myślących wśród sympatyków jednej z partii opozycyjnych, liberalnej Nowoczesnej (56 proc.).
Na drugie pytanie: „Czy Polska ma realną szansę na wypłatę odszkodowań od Niemiec”, jedynie 16 procent ankietowanych odpowiedziało twierdząco, 53 procent było odmiennego zdania, a 31 procent nie potrafiło zająć stanowiska w tej sprawie. Na ostatnie pytanie: „Czy podnoszenie żądań odszkodowań od Niemiec wpłynie na pozycję Polski w UE?” 33 procent odpowiedziało, że osłabi, a 18 procent, że wzmocni. Nie miało zdania 49 procent ankietowanych. Badania te pokazały, że w społeczeństwie polskim istnieje nadal poczucie krzywdy ze strony Niemiec. Jednocześnie ankietowani byli sceptycznie nastawieni do możliwości dochodzenia roszczeń. Przeważająca część nie miała zdania o skutkach polskich zabiegów dla pozycji kraju w UE. W następnych tygodniach przedłożono kolejne wyniki badań, które w zasadzie potwierdzały wcześniejsze.
Pojawiły się też sprzeczne wypowiedzi z różnych stron. Na interpelację posła PiS, Adama Ołdakowskiego w sprawie strat poniesionych podczas II wojny światowej, odpowiedział wiceminister spraw zagranicznych, Marek Magierowski. W piśmie z 8 sierpnia stwierdził, że „oświadczenie z 1953 roku stanowi wiążący jednostronny akt Państwa Polskiego – podmiotu prawa międzynarodowego”. Następnie wiceminister przypomniał, że w 2004 roku rząd potwierdził ważność oświadczenia z 1953 roku i od tej pory „stanowisko rządu RP (…) nie uległo zmianie”.
Na reakcję mediów prorządowych nie trzeba było czekać. MSZ, chyba tym przestraszone, zaczęło wysyłać sprzeczne informacje. Podano, że „możliwość wystąpienia jest kompleksowo badana”. Minister Waszczykowski dodawał: „Decyzja ewentualnego wystąpienia o reparacje wojenne to kwestia tygodni lub miesięcy”.
W drugiej połowie sierpnia głos zabrała wreszcie premier Szydło. W czasie konferencji prasowej 24 sierpnia nawiązała do losów Polski w czasie II wojny światowej i stwierdziła: „Jesteśmy ofiarą II wojny światowej, krzywda nie została w żaden sposób naprawiona, wręcz odwrotnie (…). Dzisiaj mówienie o reparacjach jest upominaniem się właśnie o sprawiedliwość i o to, co się Polsce należy”.
Komentatorzy kilka dni głowili się, co oznacza w tej wypowiedzi zwrot „wręcz odwrotnie”. W sprawie reparacji wypowiadali się w następnych dniach inni ministrowie, uznając widocznie, że premier dała sygnał do publicznego wspierania sprawy przez czynniki rządowe. 2 września na antenie Radio Maryja głos zabrał minister spraw wewnętrznych, Mariusz Błaszczak. Jego zdaniem straty materialne Polski wynosiły blisko bilion dolarów amerykańskich. Do tego dochodziły straty ludzkie, które – zdaniem ministra – trudno było wycenić.
11 września opublikowano ekspertyzę Biura Analiz Sejmowych. Wywołała ona żywą dyskusję wśród prawników specjalizujących się w prawie międzynarodowym. Autor ekspertyzy, Robert Jastrzębski, stwierdził, że Polsce należą się reparacje, a poglądy, że roszczenia mogły wygasnąć lub uległy przedawnieniu, nie są trafne. Argumenty przytoczone przez autora na poparcie tez zostały podważone niemal od razu przez innych prawników, zwłaszcza specjalistów prawa międzynarodowego.
Niezrażony i niezniechęcony tą krytyką poseł Mularczyk kontynuował temat reparacji – z jego inicjatywy powołano 30 września w Sejmie parlamentarny zespół do spraw oszacowania wysokości odszkodowań należnych Polsce od Niemiec za szkody wyrządzone w trakcie II wojny światowej. Głównym zadaniem zespołu jest ustalenie strat, wskazanie ścieżek prawnych czy wariantów dochodzenia roszczeń od zachodniego sąsiada. Najbliższe miesiące pokażą, jakie będą efekty tych prac i jak sprawa podnoszenia roszczeń wpłynie na dalszy kształt relacji polsko-niemieckich. Zapewne praca zespołu da jego członkom wiele możliwości występu w kontrolowanych przez władzę lub zdecydowanie jej sprzyjających mediach.
3.
Warto przybliżyć historię całego zagadnienia. By w pełni zrozumieć ten problem należy się cofnąć do II połowy XIX wieku. Po przegranej w 1871 roku wojnie Francja została zmuszona do oddania Cesarstwu Niemieckiemu Alzacji i Lotaryngii oraz do wypłacenia zawrotnej wtedy kwoty w wysokości 5 miliardów franków w złocie. Po I wojnie światowej karta się odwróciła. W wyniku traktatu wersalskiego Francja odzyskała utracone ziemie oraz otrzymała 52 procent ze 132 miliardów marek w złocie, które wypłacić miały pokonane Niemcy. Z powodu kryzysu i hiperinflacji w tym kraju zaraz pojawiły się trudności w terminowym wypełnieniu spłat reparacyjnych. W celu wyegzekwowania należnych kwot, w latach 1923–25 Francja i Belgia okupowały Zagłębie Ruhry.
Postanowienia traktatu wersalskiego były traktowane przez Niemców jako wielka krzywda, niesprawiedliwość i upokorzenie. Nastroje te przełożyły się później na poparcie dla ugrupowań jawnie antydemokratycznych. Wprawdzie mocarstwa w latach 20. złagodziły i zmniejszyły kwoty reparacji, ale po dojściu Hitlera do władzy w 1933 roku Niemcy wstrzymały dalsze wypłaty (po zjednoczeniu Niemiec w 1990 roku wznowiono wypłaty dotyczące spłaty odsetek i obligacji z lat 1924 i 1929 na ogólną kwotę około 200 milionów euro).
Po II wojnie światowej mocarstwa koalicji antyhitlerowskiej zaproponowały inne rozwiązanie niż przyjęte w traktacie wersalskim. Uznano, że nie należy popełniać tego samego błędu i dać Niemcom szansę na dalszy rozwój. Egzekwowanie w pełni odszkodowań za obrócenie w popiół całych krajów oznaczałoby właściwie koniec Niemiec. Pewien wymiar reparacji jednak ustalono. W uchwałach poczdamskich zapisano, że ZSRR miał otrzymać 10 miliardów dolarów (z 20 miliardów, jakie na ten cel przewidziano z majątku niemieckiego). Związek Radziecki zobowiązał się do zaspokojenia polskich roszczeń (w wysokości 15 procent swej części).
Krótko po konferencji poczdamskiej, 16 sierpnia 1945 roku, Warszawa i Moskwa podpisały umowę, w której ZSRR zobowiązywał się do przekazania Polsce 15 procent wszelkich dostaw reparacyjnych uzyskanych przez Moskwę z radzieckiej strefy oraz zachodnich stref okupacyjnych Niemiec. Jednocześnie Warszawa zobowiązywała się do dostaw węgla (z kopalni śląskich) wschodniemu sąsiadowi po znacznie zaniżonych cenach, co okazało się dla Polski bardzo niekorzystne. Przekazywaniem reparacji zajmowała się Polsko-Radziecka Komisja Mieszana.
Ocenia się, że umowa z ZSRR przyniosła Polsce ogromne straty, które szacuje się na setki milionów ówczesnych dolarów. Moskwa nie respektowała ustaleń, na ziemiach poniemieckich przyznanych Polsce dokonywała masowego demontażu maszyn i wyposażenia zakładów przemysłowych czy linii kolejowych. W 1947 roku Polska próbowała renegocjować umowę (wartość dostaw węgla przewyższała dostawy reparacyjne). Uzyskała zmniejszenie dostaw o 50 procent (jednocześnie o tyle samo zmniejszono jej udział w reparacjach). Kolejne obniżenie nastąpiło trzy lata później. Wreszcie Polska na wzór ZSRR zgodziła się obniżyć sumy wypłacane przez Niemcy. Stalin nie zmienił natomiast cen węgla (tę kwestię uregulowano ostatecznie dopiero w 1957 roku).
Ważnym dla dalszych rozważań o reparacjach okazał się rok 1953. W związku z wielkimi trudnościami gospodarczymi w NRD (skutek kryzysu wywołanego transformacją ustroju, ale i skutkami wojny) i wybuchem niezadowolenia społeczeństwa (powstanie ludowe 17 czerwca), 22 sierpnia 1953 roku ZSRR uzgodnił z Berlinem Wschodnim „całkowite przerwanie” pobierania reparacji. Dzień później podobną decyzję podjęły władze PRL. W jednostronnym oświadczeniu zrzekły się (ZSRR jedynie przerwał!) pobierania odszkodowań od Niemiec (z dniem 1 stycznia 1954). NRD było wtedy uważane przez kraje bloku radzieckiego za jedyną reprezentację Niemiec.
W późniejszych dekadach władze Polski – czy to w PRL, czy w III RP – nie podważały tej decyzji. Natomiast czynić to zaczęła część polskiej prawicy: politycy PiS. Ich zdaniem deklaracja ta była wymuszona przez ZSRR – Polska w tym czasie nie była państwem suwerennym, więc jest ona nieważna. Ponadto, podważa się ważność prawną polskiej deklaracji i na dowód przytacza się jej niezarejestrowanie w Sekretariacie ONZ.
Ten sposób interpretacji ważności polskiego dokumentu nie ma nic wspólnego z istniejącym stanem prawnym, jest jedynie wypowiedzią polityczną. PRL wprawdzie nie była państwem niezależnym, ale jej suwerenności na forum międzynarodowym nikt nie kwestionował. Podpisywała szereg umów i porozumień, wypełniała je i wypełniano je wobec niej (by przywołać tylko układ PRL-RFN z grudnia 1970 roku). Ogólny przymus spowodowany statusem wasala Kremla nie musiał oznaczać, że decyzje takiego państwa były nieważne. „To, że coś dzieje się pod przymusem – powiedział znawca stosunków polsko-niemieckich i historii Niemiec w XX wieku, profesor Włodzimierz Borodziej – nie znaczy, że jest nielegalne. Podobnie przecież pod przymusem Niemcy podpisały traktat wersalski po I wojnie światowej”.
Nie istniał też przymus rejestracji dokumentu (reguluje to Karta Narodów Zjednoczonych ONZ). Jeśli jakiś dokument nie był zarejestrowany, oznaczało to tylko, że nie można się było na niego powoływać przed organami ONZ. „To, że taka deklaracja jednostronna – konkludował znawca spraw międzynarodowego, profesor Władysław Czapliński – nie została zarejestrowana w Sekretariacie (ONZ – K.R.), nie ma więc najmniejszego znaczenia. Tak samo nie ma znaczenia to, czy została opublikowana w Dzienniku Ustaw czy innych organach publikacyjnych”.
Rozliczenia podziału niemieckich reparacji między Polską a ZSRR zamknął protokół podpisany 4 lipca 1957 roku. Podano w nim, że wielkość reparacji wyniosła 3081,9 milionów dolarów według cen z 1938 roku (Polska otrzymała 7,5 procent tej kwoty). Różnicę na niekorzyść Polski ustalono uregulować za pomocą rachunku clearingowego we wzajemnym obrocie handlowym.
4.
Rezygnacja Polski z roszczeń reparacyjnych nie oznaczała wszakże rezygnacji ze zgłaszania roszczeń cywilnych. Ten problem był wielokrotnie podnoszony przez polskie władze w następnych dziesięcioleciach. Do nawiązania stosunków dyplomatycznych miedzy Polską a RFN, Bonn unikało jednak rozwiązania tego problemu. Jedynym wyjątkiem były ofiary zbrodniczych eksperymentów medycznych. Po 1972 roku, w zmienionych układem normalizacyjnym warunkach politycznych, RFN także wypłacała pewne sumy na korzyść ofiar III Rzeszy. Kontynuowano wypłaty już w naszych czasach, przy czym nie bez znaczenia w ich uzyskaniu był nacisk międzynarodowy i obawy przed kłopotami firm niemieckich działających na globalnym rynku.
Kwestię reparacji zamknięto w traktacie dwa plus cztery, który poprzedził zjednoczenie Niemiec w 1990 roku. Wprawdzie nie odniósł się on wprost do niej, ale dotyczył ostatecznej regulacji (final settlement) wszelkich kwestii wynikających z II wojny światowej dotyczących Niemiec. Mocarstwa niegdysiejszej koalicji antyhitlerowskiej, sygnatariusze traktatu, działały w imieniu wszystkich Narodów Zjednoczonych, także Polski (przed 1989 rokiem żaden polski rząd nie kwestionował art. 107 Karty Narodów Zjednoczonych w tej sprawie). „Układ 2+4 nie wspominał o reparacjach wojennych – przypomina profesor Włodzimierz Borodziej – dlatego, że temat był zamknięty i w interesie wszystkich stron leżało, żeby tak pozostało”.
Podnoszenie dzisiaj sprawy reparacji, jak to czynią niektórzy politycy PiS, oznacza, że podważa się także te decyzje, podejmowane już w nowych warunkach politycznych. Należy zgodzić się z profesorem Władysławem Czaplińskim, który stwierdził: „Żądanie reparacji to hucpa. Nie wiadomo, jaką ścieżką sądową mielibyśmy się ich domagać. Do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości moglibyśmy się zgłosić tylko, jeśli Niemcy wyrażą zgodę. Zresztą zarówno Polska, jak i Niemcy w momencie objęcia jurysdykcją MTS wyraziły zgodę, że nie można dochodzić żadnych roszczeń wynikających z sytuacji, które miały miejsca przed datą graniczną – 1989 rokiem. Sami wyłączyliśmy takie spory spod jurysdykcji Trybunału, bo nie chcieliśmy, żeby Niemcy mieli wobec nas roszczenia majątkowe”. Profesor Czapliński wskazuje także na pewne niebezpieczeństwo: „Jeśli podważamy jeden punkt umowy poczdamskiej, to podważamy całość umowy, w tym postanowienia graniczne”.
O to chyba orędownikom takich żądań nie chodzi. Takie działania prowadzić by mogły do otwarcia „puszki Pandory”, czego konsekwencje byłyby trudno do przewidzenia. Można więc powątpiewać w publicznie głoszone intencje pomysłodawców wznowienia sprawy roszczeń, które polegać miałyby nie na dyskutowaniu sprawy i pobudzaniu resentymentów, a na podjęciu realnych działań wiodących do wymiernego sukcesu w tej sprawie. Kryją się za tym inne cele niż faktyczne uzyskanie jakiejś rekompensaty finansowej od Niemiec. Bez wątpienia problem ten wpisuje się w szereg działań obecnych władz, które postanowiły przed polskim społeczeństwem pokazać inne, negatywne oblicze sąsiada, a zarazem Zachodu, którego jest on częścią.
Pod przykrywką antyniemieckiej retoryki i wystąpień, ukrywa się – jak się wydaje – rzeczywiste problemy, tak często podejmowane dzisiaj w instytucjach europejskich wezwania do przestrzegania fundamentalnych dla wspólnoty wartości, jak państwo prawa, tolerancja i solidarność. W jaki sposób antyniemieckie działania, których częścią są roszczenia reparacyjne, wpłyną na przyszłość relacji polsko-niemieckich, trudno przewidzieć. Z pewnością mają swój wkład do dalszego oziębiania relacji oficjalnych. Tym większą rolę powinny pełnić społeczeństwa obydwu państw, które przez ostatnie dziesięciolecia zacieśniły współpracę, dały dowody dobrosąsiedzkiego współżycia i odczuły wiele korzyści ze współdziałania.
Krzysztof Ruchniewicz
historyk, profesor w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego, dyrektor Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. W. Brandta Uniwersytetu Wrocławskiego.
Artykuł ukazał się w numerze:
2 komentarze do “Długi cień II wojny… | Krzysztof Ruchniewicz”
Możliwość komentowania została wyłączona.