Bez barbarzyńców – cóż poczniemy teraz? Ci ludzie byli jakimś rozwiązaniem
Konstandinos Kawafis
OPTYMISTYCZNYCH WIADOMOŚCI co do stanu świata próżno dziś szukać w gazetach, portalach i telewizji. W powietrzu wisi atmosfera zwiastująca tektoniczną zmianę, która lada chwila ma się dokonać. O przyszłej wojnie mówi się otwarcie tak, jakby miała być jedyną możliwą odpowiedzią na chaos współczesnej polityki, a wraz z jej nadejściem miałaby się oczyścić coraz bardziej nieznośna, napięta i duszna atmosfera. Poddają się tej atmosferze ludzie zupełnie inteligentni, bywa, że się nią upajają i z nutą ekscytacji podkreślają, że przyszło nam żyć w ciekawych oraz intensywnych czasach. Ta bezwolna zgoda na wyrok, który historia jakoby nieodwracalnie gotuje kolejnemu pokoleniu, jest przygnębiająca, ale absolutnie niezadziwiająca. I tylko brak w tym kroczącym ku przepaści pochodzie przywódców, którzy mądrze pokierowaliby sprawami świata i odsunęli sprzed oczu widmo katastrofy.
1. Wcześniej czy później coś się przytrafi w tej ciemności – mówi z przekonaniem starszy sierżant Tronk, bohater Pustyni Tatarów Dino Buzzatiego. Tronk od lat tkwi w Fortecy Bastiani: wysuniętej placówce wojskowej w trudno dostępnych górach. Dalej rozciąga się tylko pustynia. Hen za nią mieszkają podobno dzikie ludy Północy, ale ich obecności nikt nie jest w stanie potwierdzić. Od dziesięcioleci, może od setek lat na północnej granicy nic się nie dzieje. Tego samego nie można powiedzieć o Fortecy Bastiani, której zamknięty świat obserwujemy oczami porucznika Giovanniego Drogo. Choć niemal każdy żołnierz przyjeżdża tam z zamiarem odsłużenia regulaminowych dwóch lat i powrotu do miasta, pobyt w granicznej fortecy powoli napełnia ekscytacją, a następnie zaczyna zniewalać. Dzielni wojskowi wyczekują, że jednak w końcu na granicy „coś” się wydarzy. Oczekiwanie pochłania ich bez reszty i pozwala zabić wszechogarniającą nudę. Wróg z Północy w końcu musi nadejść; wreszcie będzie można się z nim zmierzyć i dowieść swojego bohaterstwa. Wróg jednak uparcie nie nadchodzi, tak jakby zwodził wiernych obrońców Fortecy Bastiani. Oni zaś, jak jeden mąż, oddają się we władanie czarodziejskiej góry i z czasem nie chcą już wracać do poprzedniego życia. Czekają tylko, by przyszła ich kolej, by wróg nareszcie zauważył Fortecę i uderzył w nią wszystkimi zastępami. Czekają, by w końcu nadszedł ich dzień chwały.
Zaczęło się od pułkownika Filimore. Zbliżają się wielkie wydarzenia, mówił, przypominam sobie wyśmienicie, już osiemnaście lat temu. Właśnie tak mówił: „wydarzenia”. Jego zwrot. Wbił sobie do głowy, że Forteca jest najważniejsza, dużo ważniejsza od wszystkich innych, i że w mieście niczego nie rozumieją.
Pułkownik Filimore badał mapy, twierdził, że coś w końcu musi się wydarzyć. Może nawet wojna.
Drogo nareszcie zrozumiał. Wpatrywał się w zwielokrotnione cienie powieszonych mundurów, które chwiały się w migotliwym świetle, i pomyślał, że dokładnie w tym momencie pułkownik skrył się w swej kancelarii i otworzył okno wychodzące na północ. Na pewno w godzinie tak smutnej jak ta, z powodu ciemności i jesieni, komendant Fortecy spoglądał na północ, w stronę mrocznych głębin kotliny. Z pustyni północnej miał nadejść ich dobry los, przygoda, cudowna chwila, która przynajmniej raz spotyka każdego. Dla owej nieokreślonej możliwości, zdającej się coraz mniej pewną wraz z upływem czasu, dojrzali ludzie zużywali najlepszą część życia. Nie dostosowali się do pospolitej egzystencji, do radości ludzi zwyczajnych, do przeznaczenia średniego formatu; ramię przy ramieniu żyli jednakową nadzieją…
A jednak Północ jest niezmiennie spokojna. Mijają lata, lecz Giovanni Drogo i jego kompani nie mogą zaznać spokoju. Potrzebują wroga – choćby jakiegoś sygnału, że istnieje i że kiedyś nadejdzie.
Przez dwadzieścia cztery godziny wyłącznym dowódcą samotnej reduty będzie Drogo. Gdyby się coś przytrafiło, to nie mógłby prosić o posiłki. Nawet jeśliby nadciągnął nieprzyjaciel, mały fort musiałby sam się bronić. Wśród tych murów przez dwadzieścia cztery godziny Król we własnej osobie mniej się liczył od Droga.
Oczekiwanie na barbarzyńców z Północy zamienia się w sens egzystencji. Jeżeli nie nadejdą, historia się nie dopełni. Zostanie już tylko posthistoryczna nuda, która nie może się równać z ekscytacją i dreszczem emocji, jakie przynosi zapowiedź zmiany. Marzenia porucznika Drogo muszą przeistoczyć się w samospełniającą się przepowiednię, inaczej na nic cały trud i poświęcenie. Na nic codzienne warty i patrole, podczas których można obserwować nieszczęśliwie spokojną równinę przykrytą mgłami. W końcu wydaje się jednak, że to już, że nadchodzi moment wielkiej chwały i spełnienia.
W wielkiej ciszy, jaka zaległa na sali, słychać było tylko głęboki oddech oficerów. Pułkownik zrozumiał, że musi coś powiedzieć. Właśnie w tej chwili poczuł, że ogarnia go nowe i niepohamowane wzruszenie. Ku własnemu zdziwieniu, nie dostrzegając przyczyn, Filimore nagle uzyskał przekonanie, że obcokrajowcy naprawdę byli nieprzyjaciółmi zdecydowanymi na branie szturmem granicy […] Czuł, jak go porywa wspólne napięcie serc, rozumiał, że będzie mówić bez ogródek. „Panowie oficerowie – powie – oto nareszcie nadeszła godzina, której wyczekujemy do wielu lat”. Tak powie lub coś podobnego, a oficerowie słuchać będą z wdzięcznością jego słów, miarodajnego przyrzeczenia sławy.
Kiedy jednak okazuje się, że to nie wróg pojawił się u bram Fortecy Bastiani, Filimore widzi, jak twarze oficerów, w miarę jak mówił, pokrywały się mgłą rozczarowania; widział, jak wojownicy marzący o walce znów stawali się bezbarwnymi oficerami garnizonowymi. Ale oni są młodzi, pomyślał, mają jeszcze dużo czasu.
Filimore się nie myli: historia musi się dopełnić. Wyczekany od dziesięcioleci wróg nadejdzie. Kiedy z dzikiej Północy wreszcie zaczną nadciągać zastępy, obrońcy Fortecy Bastiani w końcu mogą powiedzieć: a nie mówiliśmy? Przez całe dziesięciolecia sumiennie przygotowywali się, by wypełnić swoje przeznaczenie, które było dla nich absolutną świętością. Czyżby ich wysiłek miał się teraz zmarnować?
2. Nic się nie zmieniło. Dla obrońców Fortecy dzikie ludy Północy nigdy nie przestaną być zagrożeniem. Czym byłaby ich egzystencja, gdyby tego zagrożenia zabrakło? Przedmurze musi się nieustannie usprawiedliwiać i uzasadniać swoje istnienie. Obawia się spokojnych czasów i odrzuca myśl o wiecznym pokoju. Idea ta napawa je wręcz podświadomym lękiem, bo nie może istnieć przedmurze, gdy nikt nie chce forsować murów. Nie potrafi i nie chce wymyślić dla siebie innej funkcji, nie sądzi, że jest to możliwe. Swoim położeniem tłumaczy brak alternatywy, bezwolnie poddaje się temu, co, jak sądzi, jest jego powołaniem i przeznaczeniem. Po cichu śni o bohaterskich czynach, które skoro tak długo wyczekane, w końcu na pewno nadejdą. Obrońcy Fortecy tak łatwo nie skapitulują: ani przed wrogiem, ani przed swoim wyśnionym przeznaczeniem.
3. Odgłosy przyszłej wojny słychać dziś dość wyraźnie. Nie trzeba się specjalnie wsłuchiwać, żeby usłyszeć ich złowrogi pogłos. Amerykańscy wojskowi – a za nimi media na całym świecie – prześcigają się w doniesieniach, w którym dokładnie roku wybuchnie wojna o Tajwan. Wojna ma też przetoczyć się z europejskich peryferii do samego serca kontynentu. Co do tego nie ma wątpliwości wielu złowróżbnych ekspertów. Zresztą polscy politycy otwarcie mówią o takiej możliwości. I tylko ludzie na Bliskim Wschodzie nie muszą sobie wyobrażać, jak brzmią wojenne werble, bo słyszą je od lat, codziennie i bardzo wyraźnie.
Ta ponura atmosfera nie wzięła się znikąd. Między największymi państwami świata istnieją zasadnicze różnice interesów, zapewne dużo większe niż w poprzednich dekadach. Każde z nich uważa, że ma prawo do swojej wielkości, do swojego „miejsca pod słońcem” i do swojej strefy wpływów. Relatywnie urosły państwa, które są gotowe kwestionować stan posiadania dotychczasowego hegemona, a kraje przedmurza wypatrują obiecanego zagrożenia. Werble wojenne grają coraz głośniej.
Chiny uważają, że mają prawo do Tajwanu i są przekonane, że ostatecznie uda im się go nakłonić do kapitulacji – niekoniecznie środkami pokojowymi. Amerykanie nie zamierzają do tego dopuścić, bo to znacznie osłabiałoby ich pozycję strategiczną i gospodarczą w Azji Wschodniej. Politycy w Waszyngtonie nie są pewni, jaki byłby następny krok Pekinu; być może zadowoliłby się Tajwanem, być może, jak Japonia w latach trzydziestych XX wieku, poszedłby dalej. Na wszelki wypadek w przestrzeni publicznej rozwijają tylko jeden możliwy scenariusz.
Na Ukrainie trwa starcie o wpływy między Rosją a Zachodem, głównie Stanami Zjednoczonymi. Rosja uważa, że walczy o odzyskanie utraconych wpływów w Europie. Jest przekonana, że przejście Ukrainy do obozu zachodniego stanowi kolejny krok, który ma na celu pozbawić ją możliwości oddziaływania na to, co dzieje się w Europie. Waszyngton, co dobitnie sformułował sekretarz obrony Lloyd Austin, postrzega całą sytuację jako próbę maksymalnego osłabienia Rosji tak, żeby nie mogła wywierać wpływu na politykę europejską: ani na płaszczyźnie politycznej, ani gospodarczej. Krajów przedmurza nie usatysfakcjonuje natomiast żadne możliwe dziś do osiągnięcia rozwiązanie, toteż przygotowują się na długi konflikt – nawet jeżeli miałyby przypłacić go życiem.
4. Nie mogą dziwić konflikty interesów między mocarstwami, regionalnymi potęgami i tymi państwami, które miały nieszczęście znaleźć się w pobliżu. Nie dziwi też to, że państwa uciekają się do wojny, by rozwiązywać swoje spory i konflikty. Przecież od wieków spełniała ona tę funkcję: kiedyś były to wojny między plemionami, książętami i królami, dziś są to wojny między państwami narodowymi. Wojna przynajmniej czasowo rozwiązuje spory i wyjaśnia różnice. Na wojnie skuteczność jest pierwszą (choć nie jedyną) miarą sprawiedliwości, ponieważ tworzy fakty dokonane i dyktuje warunki, a zwycięzcom pozwala pisać historię.
Dziwi więc nie sama nieusuwalna obecność wojny jako elementu walki politycznej, lecz bezkrytyczne poddanie się jej jakoby deterministycznej logice. O kolejnych wojnach mówi się tak, jakby były czymś nie tylko naturalnym, ale i nieuchronnym. Czymś, co musi spotkać każde pokolenie. Nasze interesy nieuchronnie muszą zetrzeć się zbrojnie z interesami innych, bo niepodobna zrobić krok w tył. W horyzoncie myślenia przywódców państw – i to nie tylko w krajach przedmurza – niestety coraz mniej pozostaje miejsca dla logiki rozwiązywania sporów politycznych za pomocą dyplomacji i środków pozawojskowych. Kiedy w grę wchodzi konflikt z wrogiem, którego uważa się za złego, taka logika w ogóle przestaje obowiązywać. Zło, powiada się często, można tylko zniszczyć. Nie można z nim pertraktować. Wszak przeznaczona jest nam walka ze złem – nawet, jeżeli mielibyśmy za to zapłacić najwyższą cenę.
Ta fatalistyczna i deterministyczna postawa całkowicie ogranicza pole manewru współczesnych przywódców oraz zabija ducha innowacji. Jeżeli konflikt zbrojny jest nieunikniony, to na cóż wiara i przekonanie, że własnymi działaniami można wpłynąć na kierunek dziejów? Skoro wróg zawsze będzie wrogiem, a zło zawsze trzeba zwalczać ogniem i mieczem, daremne są próby poszukiwania innego wyjścia niż to, które, jak sądzimy, jest nam pisane. Państwo, które funkcjonuje zgodnie z logiką przedmurza, sądzi, że zapisuje czyste karty historii, choć tak naprawdę nie potrafi wydostać się z pułapek zastawionych w przeszłości. Historia już dawno została napisana – tylko ono nie jest tego świadome.
W tej atmosferze nieszczęścia, dla którego nie ma alternatywy, ginie też duch innowacyjności. Wszelkie nowatorstwo może sprowadzać się już tylko do coraz to nowych eksperymentów na polu techniki wojskowej, strategii pola walki, reorganizacji pętli dowodzenia. Zanika kreatywne myślenie polityczne, nie ma miejsca na niejednoznaczność, trzeba stawić się na apelu jednomyślnych. Dyplomaci muszą grzecznie usunąć się w cień i zrobić miejsce wojskowym, którym wydaje się, że doskonale wiedzą, jak poprowadzić naród do triumfu nad złem. Porucznik Drogo wreszcie stał się ważniejszy od Króla.
5. Ta deterministyczna logika Fortecy Bastiani, logika przedmurza, wedle której istnieje tylko jedno możliwe rozwiązanie konfliktu interesów lub obecności długo wyczekanego wroga na horyzoncie, zatruwa dziś dusze i umysły. Tymczasem w wybuchu wojny, podobnie jak we wszystkich innych aktach politycznych, nie ma nic nieuchronnego. Wojna jest czymś naturalnym i spontanicznym, ale jest też wyborem politycznym. A od raz podjętego wyboru o wstąpieniu na ścieżkę wojny bardzo trudno jest odstąpić.
„Lunatykom”, którzy poszli na wojnę w lecie 1914 roku, wydawało się, że sprawa zostanie rozstrzygnięta do świąt Bożego Narodzenia. Nawet jeżeli rozumieli, że istnieje alternatywa dla wojny, to doprowadzili wzajemne konflikty do punktu, w którym ścieżka wojny stała się nie tylko wyobrażalna, ale wręcz kusząca. Tragizm tej historii nie polega na tym, że wojna musiała wybuchnąć, tylko na tym, że uwierzyli w nieuchronność jej wybuchu, ci, którzy o tym decydowali. A kiedy uwierzyli, ich poddani już bardzo dobrze wiedzieli, z której strony wypatrywać wroga.
Konflikty między państwami są czymś naturalnym: czy jest to wina usposobienia człowieka, który dąży do wielkości i którego nie zadowala dotychczasowy stan posiadania, czy może anarchicznego systemu, w którym funkcjonują państwa, to nie ma w tym miejscu większego znaczenia. Konflikty były, są i będą. Nie zawsze muszą kończyć się jednak wojną.
Odpowiedzialność za to, by konflikty polityczne rozwiązywać środkami politycznymi i dyplomatycznymi, spoczywa zarówno na małych, jak i dużych państwach. Zarówno jedna, jak i druga strona konfliktu – na swój własny sposób – musi dbać, by różnice i nieporozumienia nie wymknęły się spod kontroli.
Niedawno zmarły Henry Kissinger, odwiedzając w latach siedemdziesiątych swoje rodzinne Fürth, mówił, że żyjemy w cieniu potencjalnej katastrofy atomowej. Dlatego naszym wspólnym zadaniem jest budowa systemu międzynarodowego, który zapewnia stabilność państw i bezpieczeństwo narodów, który wiąże narody świata wspólnymi interesami i który wymaga powściągliwości oraz umiaru na arenie międzynarodowej. Naszym celem jest pokój, na rzecz którego pracują wszyscy – zarówno małe, jak i duże państwa. Naszym celem jest pokój trwały, a więc taki, który chcą utrzymać wszystkie państwa – zarówno te silniejsze, jak i te słabsze.
Celu postawionego przez Kissingera – czyli trwałego pokoju – ludzkość nigdy nie osiągnęła. Być może nie osiągnie go nigdy i będzie mogła jedynie liczyć na przejściowe okresy pokoju w konkretnym miejscu na Ziemi. Niemożliwością pozostanie jednak trwałe porozumienie, które raz na zawsze wyeliminowałoby wszystkie wojny. Zbyt silna jest bowiem nigdy niegasnąca ekscytacja żołnierza, który nerwowo przechadza się po murach Fortecy Bastiani i bezwiednie powtarza: wcześniej czy później coś się przytrafi w tej ciemności.
Łukasz Gadzała – redaktor portalu Onet.pl
Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 183/2024