Baron M. w Sopocie i okolicach | PP 186/2024

Jesienią roku 1987 w 44. numerze Tygodnika Powszechnego ukazała się pamiętna recenzja powieści Pawła Huelle Weiser Dawidek pióra Jana Błońskiego. Najwybitniejszy wówczas polski krytyk literacki, bezdyskusyjny autorytet, dał się uwieść utworowi trzydziestoletniego pisarza z Gdańska. Podobało mu się właściwie wszystko: sceneria, tytułowy bohater, fabuła, która do końca pozostawia czytelnika sam na sam z tajemnicą, a zwłaszcza wieloznaczność, „gra znaczeniami” prowadzona przez autora: Historię Dawidka opowiada on tak, aby wszystko wyjaśnić: rozsypane na początku fakty składają się stopniowo na ściśle zaplanowaną całość. Ale jednocześnie tak, aby nie wyjaśnić niczego: jeśli nie da się powiedzieć, kim był naprawdę Weiser, to dlatego po prostu, że nie można orzec, jaki jest „naprawdę” świat. Błoński konkluduje dobitnie, nie pozostawiając wątpliwości co do swojej oceny debiutanta na polu dłuższej formy narracyjnej: Huelle przypomina tak czytelnikowi sekret, ‘filozoficzny kamień’ swej powieści – a może także, powieści w ogóle.

Jeżeli przyjrzeć się kolofonowi, zbiorowi informacji o losach rękopisu przeistaczającego się z wolna w przedmiot wydrukowany, można się dowiedzieć, iż tekst oddano do składania w październiku 1986 r., podpisano do druku w lutym 1987 roku. Klimat polityczny PRL zaczął się wtedy wyraźnie zmieniać: ogłoszono właśnie amnestię dla więźniów politycznych, z ZSRS dochodziły wieści o „pierestrojce” i „głasnosti”, i choć nie było jeszcze wiadomo, co te terminy właściwie znaczą, obydwa brzmiały zaskakująco świeżo. W każdym razie Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk zaakceptował Dawidka z jego enigmatyczną żydowskością, szyderstwami z nauczyciela M., zapewne bezdusznego komucha, eksperymentami z poniemiecką amunicją wykorzystywaną do produkcji zdalnie odpalanych min i wiedzą, kim był Schopenhauer. Była to kombinacja osobliwa i miejscami potencjalnie dość ryzykowna. Wprawdzie wspomnienia Joanny Schopenhauer, matki Artura, zostały wydane po polsku w roku 1959, ale dzieła samego filozofa nadal czekały na swego wydawcę.

Jerzy Limon, Münchhauseniada, słowo/obraz terytoria, 2023.

Siedem lat wcześniej, jesienią roku 1980 Wydawnictwo Poznańskie opublikowało powieść Jerzego Limona, nieznanego nikomu autora mającego wówczas lat trzydzieści, pod tytułem Münchhauseniada. Tytuł ten nie był chyba zbyt fortunny, gdyby bowiem ktoś, chcąc książkę zakupić, postanowił zapytać w księgarni: „Czy jest może Münchhauseniada?, reakcja personelu mogłaby być daleka od zrozumienia w czym rzecz. Ponadto ogromna większość Polaków krótko po 30 sierpnia 1980 roku nie wyrażała większego zainteresowana debiutem literackim w poznańskiej oficynie. Uwagę ogółu przyciągał raczej Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”, fenomen absolutnie przedtem niespotykany po wschodniej stronie „żelaznej kurtyny”. Powieść oddano do składania 5.IV.1980 r., podpisano do druku 15.VIII.1980 r., druk ukończono we wrześniu 1980 r. Kiedy więc znalazła się w witrynach i na ladach, czas nie sprzyjał lekturze książek wymagających spokoju i erudycyjnych skojarzeń.

Jak wiadomo, Weiser Dawidek okazał się w czytelniczym odbiorze zapowiedzią fali „literatury małych ojczyzn”. W roku 1995 pojawiły się jednocześnie Hanemann Stefana Chwina (Gdańsk), Absolutna amnezja Izabeli Filipiak (Gdynia) i E.E. Olgi Tokarczuk (Wrocław), później Piaskowa góra Joanny Bator (Wałbrzych) i Eine kleine Daniela Artura Liskowackiego (Szczecin). Trend wpisał się mapę polskiej prozy po roku 1989, z powieścią Huellego jako sygnałem nadchodzącej zmiany w podejściu do przeszłości (głównie, chociaż nie zawsze, niemieckiej) oraz relacji między teraźniejszością, a tym, co minione, a co pozostawało z politycznej konieczności zakryte przed oczami autorów/autorek i publiczności czytającej. Tymczasem Münchhauseniada zdążyła już popaść w zapomnienie i próżno by szukać wzmianek o niej w tekstach krytyków zajmujących się powieścią poprzedzającą powstanie III Rzeczypospolitej np. w szkicach Jerzego Jarzębskiego czy w przeglądowych książkach Przemysława Czaplińskiego, najsumienniejszego kronikarza prozy ostatniego półwiecza. Czapliński przywołał twórczość Limona zaledwie dwukrotnie: raz w przypisie, Wieloryba (1998) i raz w tekście głównym, Koncert Wielkiej Niedźwiedzicy (1999), w obu przypadkach bez słowa o niej samej.

A przecież Münchhauseniada przesycona jest tajemnicą w nie mniejszym stopniu aniżeli Weiser Dawidek. Bezimienny narrator, mieszkaniec Sopotu, adresuje swoją nieco chaotyczną opowieść do przyjaciela, z którym spędził dzieciństwo, lecz niewiele wie o tym, co wydarzyło się później, gdyż zapewne opuścił Trójmiasto. W rezultacie niedawna historia miesza się w powieści z wydarzeniami późniejszymi. Ich punktem centralnym jest koncert jazzowy towarzyszący wyborom miss sopockiego festiwalu, połączony z udziałem narratora wraz z dziadkiem w wydanym z tej okazji w Grand Hotelu bankiecie. Zarówno koncert, jak i bankiet mają charakter karnawału: ekscytacja muzyką łączy się z szokującą obfitością jadła i napitków. Notabene dziadek odgrywa w powieści rolę nader istotną: opowiada zafascynowanemu wnukowi o latach spędzonych w gimnazjum i Korpusie Paziów w przedrewolucyjnej Rosji, obiecuje, gdy nadejdzie czas, wyjaśnić mu szczegóły „spraw-damsko męskich”, a w latach dwudziestych, mitycznej rzeczywistości illo tempore, zakłada kameralny wędrowny cyrk. Zespół cyrkowy składa się – oprócz dziadka pełniącego rolę konferansjera – z siedmiorga artystów, czy też, jakbyśmy powiedzieli dzisiaj, performerów: ślepca umiejącego rozpoznawać kolory palcami, karzełka – klauna i mistrza psiej woltyżerki, Murzynki chorej na słoniowaciznę, z monstrualnie rozrosłą nogą, Szwajcara o trzech oczach, widzącego tylko na jedno, środkowe (stąd pseudonim artystyczny „Cyklop”), kobiety z czterema piersiami i drugiej, która od urodzenia nie miała rąk i wszystko robiła nogami: zapalała papierosa, rysowała, jadła, a nawet tasowała karty do gry. Jak zauważył Błoński, jednym z niewątpliwych literackich patronów Huellego był Günter Grass – w Münchhauseniadzie nietrudno rozpoznać ślad teatru frontowego Bebry z Blaszanego bębenka.

Performerem, który przyczynił się do skokowego wzrostu dochodów cyrku, okazał się anonimowy mężczyzna bez żadnych spektakularnych umiejętności, umiejący jednak przemawiać szczególnie porywająco. Po pewnym czasie opuścił on trupę równie nagle jak się pojawił, a dziadek, znalazłszy w lokalnej gazecie jego zdjęcie, nabrał pewności, że był to nie kto inny jak Adolf Hitler. W tym miejscu rzeczywistość fantastyczna przecina się z historyczną: Hitler powróci jeszcze w opowieści kaszubskiego szewca o tym, jak podczas wojny przyszło mu reperować sandał Führera, gdy ten odwiedził ze stosowną świtą Pomorze. Nazwany przez niemieckiego oficera polską świnią, szewc odpowiada hardo, że jeśli świnia, to nie polska, tylko kaszubska i cenzura w przedsierpniowej Polsce to puszcza.

Innym punktem przecięcia rzeczywistości fantastycznej z historią jest album dentysty Borkowskiego, który zamiast wizerunków ludzkich postaci wypełniają skrupulatnie datowane zdjęcia ich zębów. Borkowski leczy zęby cierpiących bez względu na ich tożsamość etniczną czy narodową. Na liście jego pacjentów figuruje lokalny aktywista NSDAP Kokoschka – nazwisko ma wprawdzie ortograficznie zniemczone, jednak po polsku mówi płynnie i bez obcego akcentu. Na literę K jest jeszcze Korpys, Polak we wrześniu 1939 broniący w szeregach wojska polskiego Gdyni, lecz ze stomatologicznej konieczności opuszczający oddział, ponieważ nie wytrzymuje bólu, i już do niego nie wraca, wzięty do niewoli przez wroga. Pacjentami są także podstarzała, szalona Madame Lulu, która zna obce języki, żywi się przeważnie marmoladą, a latem jedyną jej garderobę stanowi wyliniałe futro, oraz pokraczny Henio, homoseksualista ze starej gdańskiej, przed wojną jeszcze zamożnej rodziny, podobnie jak Weiser obznajomiony z Schopenhauerem. Stałym pacjentem Borkowskiego był też naturalnie dziadek – zbiegiem okoliczności Dawidkiem z powieści Huellego opiekował się również dziadek, Abraham Weiser, urodzony w roku 1879 w Brodach.

Paweł Huelle, Weiser Dawidek, Znak, 2014.

W Münchhauseniadzie album dentysty pełni rolę Księgi, co każe myśleć o Sklepach cynamonowych Schulza. (Ze Sklepami cynamonowymi, konkretnie z Tłują z Sierpnia, kojarzy się ponadto Madame Lulu, a szczególnie kobiece dziwolągi z cyrku dziadka.) Albumowa kolekcja zębów, cieni fragmentów ciała, to swoisty generator opartej na pamięci narratora fabuły, a przede wszystkim uniwersalny spis postaci: Niemców, Polaków, Kaszubów, nazistów i ludzi przyzwoitych, bogatych i biedniejszych, wykształconych i nie. Płynie z tego rejestru równościowy sygnał, że pod pewnym względem wszyscy są tacy sami – wczoraj, dziś i zawsze potrzebowali, potrzebują i będą potrzebować uzębienia, aby metabolizm odbywał się w ich organizmach bez zakłóceń. Inkluzywny zamysł Limona sięga niezwykle daleko. Dla mnie osobiście uderzający był akapit w ostatniej części powieści, gdzie narrator wspomina jak z domową „Niemką”, powojenną służącą, natknął się nieopodal jednego z gdańskich kościołów (z opisu wynika, że to prawdopodobnie kościół św. Jana, w którym Andrzej Wajda kręcił ważną scenę Popiołu i diamentu) na cmentarz niemieckich żołnierzy w marcu 1945 broniących miasta przed Armią Czerwoną: … byłem tam z naszą Niemką, wówczas na służące się jeszcze tak mówiło, zanieśliśmy bzy na jeden z grobów. Ula płakała i żeby samemu się nie rozbeczeć, próbowałem pocieszać ją po swojemu: robiłem śmieszne miny, kukuryku na nosie, pokazywałem jak małpy biegają, ale wszystko na próżno, nie mogła się uspokoić i łkając powtarzała w kółko: to bil taki cielny szolniesz, taki dobry szlowiek, więc żeby w końcu ukoić jej żal skwitowałem krótko: moźe i dzielny, ale Niemiec, nie płacz, Ulu, to był Niemiec, to przecież niemieckie groby… Przestała nagle płakać, kucnęła przede mną i obróciwszy twarzą do siebie, trzymając mocno za ramiona, powiedziała dziwnym, rozdygotanym głosem: glupi jestesz, on bil stond, a ja ni w ząb nie mogłem zrozumieć, co też ona mogła mieć na myśli, ale teraz wydaje mi się nieraz, że wiem….

Gdańsk przedwojenny, Danzig, pojawił się w „prozie korzennej” na dobre dopiero w Hanemannie, gdzie czas przedwojenny i wojenny został przez autora wyraźnie oddzielony od powojennego. Tytułowy bohater łączący te okresy, profesor medycyny przed wybuchem wojny spotykający się dyskretnie z nielicznymi socjaldemokratami, budzi sympatię i współczujemy mu, kiedy pod naciskiem UB musi opuścić miasto na zawsze. Losy mieszkańców Langfuhr, w przypływie rozpaczy niszczących na odjezdnym meble, aby wrogom nie było wygodnie w zajętych mieszkaniach, napawają co najmniej zadumą, skoro toną oni w Bałtyku wraz ze storpedowanym Wilhelmem Gustloffem. Limon jednak posuwa się o krok dalej: Ula opłakująca poległego żołnierza Wehrmachtu uświadamia narratorowi, że również Niemiec mógł być dzielnym, a nawet dobrym człowiekiem, broniąc Głównego Miasta-Rechtstadt przed naporem nieprzyjaciela, który obraca w perzynę wszystko na swej drodze. Proste zdanie on bil stond wskazuje na głęboką wspólnotę miejsca, sięgającą ponad podziały etniczne i przypuszczalnie ideowe. Jako dwudziestoletni czytelnik Münchhauseniady, a przedtem kanonicznych w tamtym czasie Dziejów Gdańska Edmunda Cieślaka i Czesława Biernata, byłem tak samo zaskoczony jak narrator, w jednej chwili odkrywając trudną, paradoksalną więź mimowolnie łączącą mnie, również z urodzenia gdańszczanina, z Danzigerem w mundurze feldgrau, na przekór historycznym zaszłościom.

W Weiserze Dawidku Gdańsk przedwojenny jest nieobecny. Pozostały po nim i po wojnie tylko nieliczne ślady, głównie broń i amunicja odnajdywana przez Weisera. Bo przecież  wiadukty na linii kolejowej do Brętowa nie istnieją a robotnicy likwidują wystrój luterańskiej kaplicy przekształcając ją w kino. Inaczej u Limona, tu Niemcy to widmowy i zarazem upiornie realny Wehrmacht, który wynurza się z bagna. Tytułowy bohater Huellego wprawdzie z upodobaniem tropi niemieckie ślady, lecz o Schopenhauerze dowiaduje się od galicyjskiego dziadka, podczas gdy Henio z powieści Limona czyta filozofa w oryginale i ma na półce jego dzieła. Do statusu przedwojnia i wojny jeszcze powrócę, na razie pozwolę sobie zwrócić uwagę na pewne osobliwe, mniej lub bardziej wyraziste zbieżności pomiędzy Weiserem i Münchhauseniadą: na początku tej ostatniej znajduje się opis zabawy chłopców z Sopotu, polegającej na ryzykownym przeskakiwaniu z kry na krę, nie zawsze bardzo blisko brzegu (to akurat epizod zaczerpnięty z rzeczywistych przeżyć autora). W Weiserze, również na początku, bohaterowie chcą w lipcu wykąpać się w morzu, co jednak okazuje się niemożliwe z powodu unoszących się na wodzie śniętych ryb. W pierwszym przypadku żywioł pozwala na kontakt, chociaż jest to jedynie ślizganie się po powierzchni, w drugim do kontaktu nie dopuszcza, odgradzając się martwymi rybami, tak jakby śmierć objawiła się tym razem w świecie fauny, a nie jak jeszcze stosunkowo niedawno, wśród ludzi. Madame Lulu i Heniowi odpowiada w u Huellego „żółtoskrrzydły”, psychicznie chory zbieg ze szpitala – wszyscy oni skądinąd pochodzą chyba od grassowskiego Leo Hysia z Blaszanego bębenka. Wreszcie w obu powieściach pojawia się cyrk, a odpowiednikiem albumu Borkowskiego jest u Huellego nieco bliższy schulzowskiemu markownikowi klaser ze znaczkami z portretem Hitlera, służącymi za cele na improwizowanej strzelnicy. Oczywiście ani myślę sugerować, że Huelle czerpał z Münchhauseniady świadomie.

Stefan Chwin, Hanemann, słowo/obraz terytoria 1997

Każda z trzech powieści, o których tu mowa (Hanemannowi poświęciłem najmniej uwagi, gdyż powieść Chwina nie wchodzi moim zdaniem w dialog z utworem Limona) reprezentuje inny model przedstawienia. W Münchhauseniadzie, co wynika choćby z patronatu i dyskretnej obecności barona Münchhausena, na końcu ukazanego we własnej osobie, pierwiastek fantastyczny zaznacza się najsilniej, od cyrku dziadka narratora po sandał Hitlera. Jest też Münchhauseniada rozwichrzona, zbudowana z zapadających w pamięć epizodów, najbardziej enigmatyczna i być może przez to najśmielsza. Weiser Dawidek, z dyscyplinującym kompozycję wątkiem przesłuchiwania chłopców w gabinecie dyrektora, dominującą postacią główną i mocnym zakończeniem –  niewyjaśnionym zniknięciem Wiessera, wydaje się mimetyczny, ale przecież protagonista mógł równie dobrze zaistnieć jedynie w wyobraźni wielbicieli, spragnionych zdarzeń niezwykłych i figury przewodnika, niby w tym samym wieku, a przerastającego ich dojrzałością i doświadczeniem. Jeśli tak, to rzeczywistość powieści traci solidne zakotwiczenie w świecie realnym na rzecz fantasmagorii podyktowanej siłą pragnienia. Hanemann wreszcie lokuje się najbliżej modelu realistycznego, dzięki czemu czytelnik doznaje wstrząsu wywołanego powojenną metamorfozą Danzigu w Gdańsk – obydwa miasta są w powieściowej materii równorzędnie obecne, jedno po drugim, a jednocześnie dzieli je różnica nie do pokonania. Münchhauseniada była chronologicznie pierwsza i miała pecha – przysłoniła ją w momencie publikacji dziejąca się historia.

Marek Wilczyński

Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 186/2024

 

Skip to content