Indie i Azja Południowa w sporze o regionalną i globalną dominację w XX i XXI wieku
Azjatycka Wielka Gra to książka o transformacji politycznej, gospodarczej i społecznej współczesnego świata, w którym centrum wydarzeń o globalnym znaczeniu stopniowo przesuwa się ze sfery atlantyckiej do obszarów Indo-Pacyfiku. Kontynent azjatycki jest miejscem, gdzie znajdują się największe interesy ekonomiczne i wyzwania geostrategiczne dla Stanów Zjednoczonych, gdzie Rosja poszukuje dla siebie możliwości budowania potężnych sojuszy i gdzie wiele państw europejskich zamierza wzmocnić własną gospodarkę i pozycję polityczną dzięki rozmaitym porozumieniom z wybranymi partnerami. Azja Południowa odgrywa tutaj rolę szczególną, albowiem Indie – najludniejszy dzisiaj kraj świata – starają się usilnie powstrzymać w całym regionie ekspansję Chin i zapewnić sobie w niedalekiej przyszłości status supermocarstwa. Autor opisuje skomplikowane procesy walki o dominację polityczno-gospodarczą i kulturową w Azji Południowej, szczegółowo przedstawiając dynamikę przemian w Indiach, Pakistanie, Bangladeszu, Sri Lance i Nepalu. Azjatycka Wielka Gra to publikacja, która próbuje zdefiniować i objaśnić złożoność problematyki międzynarodowej na największym kontynencie naszego globu.
Piotr Kłodkowski – orientalista i politolog, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor wizytujący na University of Rochester (stan Nowy Jork). Ambasador RP w Indiach (2009–2014). Autor wielu publikacji o tematyce azjatyckiej, m.in. Homo mysticus hinduizmu i islamu (1998), O pęknięciu wewnątrz cywilizacji (2005), Doskonały smak Orientu (2006), Imperium boga Hanumana. Indie w trzech odsłonach (2018). Laureat nagród „Znaku” i Hestii im. ks. Józefa Tischnera oraz Fundacji Batorego im. Beaty Pawlak.
Fragment książki:
W Azji spędziłem ponad osiem lat. Najpierw jako student w dwumiesięcznej wędrówce po Indiach i Nepalu, następnie jako stypendysta w National Institute of Modern Languages w Islamabadzie, a potem w roli organizatora i pilota rozmaitych wypraw kulturowych do Chin (łącznie z Tybetem), Indii, Nepalu, Wietnamu, Indonezji, Malezji, Singapuru, Tajlandii, Birmy, Laosu, Kambodży, na Sri Lankę i Filipiny, czy nawet do Korei Północnej. Jako akademik mogłem realizować projekty badawcze na subkontynencie, brać udział w konferencjach naukowych czy panelach dyskusyjnych, wreszcie sprawując funkcję ambasadora RP w Indiach, mogłem współkształtować politykę zagraniczną Polski w tej części świata. To prawda, że bezpośrednie doświadczenie dużej części Azji, i to przez relatywnie długi czas, umożliwiało lepsze poznanie tamtejszych problemów i potężnych wyzwań, ale ich skala i złożoność wydają się przerastać możliwości ich recepcji oraz całościowej interpretacji przez jednostkę. Aktywne badanie potężnych cywilizacji uczy intelektualnej pokory.
Byłem świadkiem szybkich przemian gospodarczo-społecznych w Chinach, dokąd podróżowałem nierzadko kilka razy w roku, począwszy od połowy lat 90. ubiegłego stulecia aż do końca pierwszej dekady obecnego milenium. Zachodząca wręcz na oczach przybyszy dynamiczna transformacja państwa nie ograniczała się do największych aglomeracji, takich jak Pekin, Szanghaj lub Kanton, ale była widoczna w mniejszych ośrodkach, a nawet w rejonach wiejskich, gdzie rzadko goszczą turyści z Zachodu. Tam zresztą tempo owych przemian dawało dużo do myślenia. To nie były tzw. okna wystawowe państwa, ale zwyczajne – wydawało się – miejscowości, w których toczy się codzienne życie mieszkańców. Nędzne chałupy z ubogą infrastrukturą w okolicy przekształcały się w przyzwoite, w miarę wygodne domy z poprowadzoną nowoczesną drogą, wzdłuż której szybko zbudowano magazyny, lokalny ośrodek medyczny, szkołę i sklepy. To było w okolicach urokliwego przyrodniczo Guilin, skąd wiódł szlak rzeką Li do turystycznej wioski Yangshuo. Co kilka miesięcy odwiedzałem te same miejsca, położone na odległej prowincji, i dostrzegałem ten niezwykły przeskok cywilizacyjny z dawnej epoki w nową, w tempie chyba nieznanym nigdy wcześniej. To budziło szacunek, ale dalece nie wszystko współtworzyło poczucie ogólnonarodowego sukcesu. W średniej wielkości miastach (chociaż liczących grubo ponad milion mieszkańców) uderzała ponura estetyka uboższych dzielnic mieszkalnych, która osobie z Europy Środkowo-Wschodniej przywodzi na myśl porównania z siermiężnym socrealizmem, tyle że tam w wersji nowocześniejszej, chociaż niekoniecznie wygodniejszej. Szare, wysokie budynki, skomasowane na ograniczonej przestrzeni, nierzadko bez jakiegokolwiek zielonego otoczenia, za to z tumanami gryzącego gardło kurzu, nie wyglądały na spełnienie „chińskiego snu”. Ale argument, jaki często słyszałem, że te niby-nowoczesne osiedla po prostu zastępują dzielnice dawnych baraków, nierzadko bez dostępu do bieżącej wody, wyglądał na bardzo sensowny i trudny do obalenia. Subiektywizm doznań estetycznych może być zawsze przedmiotem dyskusji, zresztą nie budziła wątpliwości szybkość przemian i sam fakt awansu Chin z relatywnie ubogiego kraju tzw. Trzeciego Świata do mocarstwa, które ma współkształtować przyszłość całego globu. Rzecz nie dotyczyła wyłącznie materialnych oznak owego awansu. W pierwszych latach XXI wieku Chińczycy byli już przekonani, jak wnioskowałem, że ich kraj stanie się wkrótce czołowym graczem na skalę światową, a nie tylko regionalną. Moimi rozmówcami byli wówczas nieźle wykształceni młodzi ludzie z branży turystycznej, perfekcyjnie w Chinach rozwiniętej, potem spotykałem się też z akademikami, przedsiębiorcami oraz regionalnymi politykami i dyplomatami. Uderzała ich duma ze swoich osiągnięć, to znaczy zarówno osobistych, jak i własnego kraju, co prawdopodobnie postrzegali jako system naczyń połączonych, a przynajmniej tak to można było interpretować. Wiele lat później moi chińscy studenci na University of Rochester bywali bardziej krytyczni wobec ojczyzny, a zarazem bardzo ciekawi przemian zachodzących w Europie Środkowo-Wschodniej podczas tzw. Jesieni Ludów. To oczywiście nie była reprezentatywna grupa, niemniej jednak wyłamywali się ze stereotypu nosicieli „narodowej dumy” i mocarstwowości Państwa Środka. Należeli do bardzo zamożnych rodzin, które było stać na pokrycie kosztów studiowania w USA, a pojedyncze osoby – jak się miało okazać – to synowie (rzadziej córki) wysokich urzędników państwowych, którzy prawdopodobnie będą pełnić wysokie funkcje w przyszłości, jak obecnie ich rodzice. Te dziesiątki godzin rozmów twarzą w twarz, ciekawych dyskusji w większym gronie i dynamicznej wymiany poglądów łącznie z wcześniejszymi podróżami po kraju sugerowały, że własne doświadczenie niekoniecznie przystaje do kształtowanego obrazu chińskiej rzeczywistości, obecnego medialnie w świadomości Zachodu. Nie powinno to dziwić, gdyż pewne generalizacje są konieczne, aby nie zgubić się w dziesiątkach istniejących różnic, zaś wizerunek mocarnych i autorytarnych Chin po prostu dobrze pasuje do oczekiwanych przez odbiorców schematów. Rolą badacza jest zatem odpowiednie niuansowanie takiego obrazu, a przynajmniej zestawienie rozmaitych interpretacji, które zderzają się ze sobą.
Inaczej doświadczałem transformacji w Azji Południowo-Wschodniej, regionie o wyjątkowej różnorodności wyznaniowo-kulturowej: od zdominowanych przez buddyzm Tajlandii, Mjanmy, Kambodży i Laosu poprzez konfucjańskie Singapur i Wietnam (ale ten drugi z dużą wspólnotą chrześcijan), następnie w większości katolickie Filipiny aż do muzułmańskich Malezji i Indonezji. Na bogactwo tamtejszej tradycji, złożoność etniczną społeczeństw, inspirującą intelektualnie historię, w tym zmagania większości państw z zachodnimi wpływami czasów kolonializmu, nakładały się świeże warstwy kulturowego i społecznego modernizmu ostatnich dwóch dekad XX wieku. Materialne ambicje gwałtownie rosły, chociaż nadmierny apetyt na szybką zamożność temperowały stare wzorce kulturowo-religijne. W latach 90. Azja Południowo-Wschodnia była już opisywana jako prawdziwy symbol ekonomicznego sukcesu, wskazywano na wyjątkowy fenomen Singapuru, podkreślano dynamikę rozwoju Tajlandii, Malezji, Indonezji i Wietnamu, kibicowano także Filipinom, które starały się mozolnie budować swój własny system demokracji parlamentarnej, na dużo lepszą przyszłość dopiero czekały Laos, Kambodża, a zwłaszcza Mjanma, kontrolowana przez bezwzględną juntę wojskową. Dynamizm szybkich zmian widoczny był niemal wszędzie, powszechnie gloryfikowano „azjatyckie wartości”, które miały jakoby przyczyniać się do skutecznego rozwoju całego regionu. Imponował mi Wietnam z protestanckim wręcz kultem ciężkiej pracy; zaś dawny Sajgon, a obecnie Ho Chi Minh, wyglądał na prawdziwie nowoczesną metropolię, a w każdym razie wydawało się, że wkrótce taką się stanie. Fascynowała Indonezja, z pulsującą życiem Dżakartą i znakomicie zachowaną starą Batavią, z perfekcyjnie rozwiniętą ofertą turystyczną na Bali i stopniowo idącym w tym samym kierunku Lombokiem. Malezja była już na wyższym poziomie rozwoju, intrygowało połączenie lokalnego, bardziej konserwatywnego od indonezyjskiego islamu z nowoczesnym podejściem do biznesu i gotowością do akceptacji globalnych trendów, nawet jeżeli w umiarkowany sposób. Zupełnie poza konkurencją był Singapur – wizyta w tym mieście-państwie wydawała mi się wówczas odwiedzinami w przyszłości, w jakiejś perfekcyjnie zorganizowanej lokalizacji przynależącej do następnego stulecia. Zadawałem sobie pytanie: czy tak ma wyglądać Azja XXI wieku? A może to model także dla świata Zachodu? Jak szybko i jak daleko będą postępowały zmiany? Ale wydarzenia końca dekady podważyły ów przyjemny dla miejscowych i przyjezdnych optymizm. Wielki kryzys ekonomiczny, który uderzył w cały niemal region, najpierw doświadczył Tajlandię w 1997 roku, a następnie – niczym zakaźna choroba – przenosił się do kolejnych państw. Rok później przebywałem w Indonezji, gdzie kryzys był prawdopodobnie najboleśniejszy. Zawalił się polityczny system prezydenta Suharto – autokraty, ale szanowanego w kraju i za granicą, szybko nastąpił czas anarchii, w wielu miejscach dochodziło do erupcji przemocy, państwo nieskłonne było do interwencji. W Dżakarcie widziałem konsekwencje ataków na mniejszość chińską w dzielnicy Glodok: spalone budynki, zniszczony dobytek, pozostawiony przez uciekających mieszkańców, zaś znane mi sklepiki i restauracje wyglądały jak po działaniach wojennych. Wielu Indonezyjczyków obawiało się jeszcze większych fal anarchii, nie wykluczano w najbardziej pesymistycznych scenariuszach rozpadu samego państwa. W rozmowach ze znajomymi w stolicy, a także w Yogyakarcie czy na hinduistycznej Bali, pojawiały się jednakże optymistyczne nuty. Mówiono, że to może szansa na prawdziwą demokratyzację kraju, że kryzys ukazał słabości dyktatury Suharto, że teraz trzeba zupełnie inaczej poprowadzić sanację całego systemu polityczno-społecznego. Ostatecznie nie doszło do jakiejkolwiek dezintegracji, Indonezja wcale się nie rozpadła. Stopniowo – chociaż był to kilkuletni bolesny proces – odbudowano gospodarkę mimo rozmaitych zawirowań politycznych, a nawet krwawych ataków terrorystycznych, zaś kraj wrócił na ścieżkę szybkiego wzrostu. Podobna rekonwalescencja nastąpiła w pozostałych państwach Azji Południowo-Wschodniej, chociaż każde z nich miało własną receptę na reformy gospodarcze. Wkrótce powróciła narracja o udanej transformacji całego regionu, a później o przyszłej, dominującej roli Azji w obecnym stuleciu. Singapur, Tajlandia, Malezja, Indonezja, Wietnam czy nawet Filipiny znów uznano za potężne motory wzrostu ekonomicznego całego kontynentu. Podczas moich kolejnych wizyt uznałem, że taka narracja jest jakoś uzasadniona, ale zarazem byłem przekonany, że niedawny kryzys ujawnił potencję sił destrukcyjnych, które w przyszłości mogą poważnie zagrozić spoistości i stabilizacji poszczególnych państw. Byłem dużo mniejszym optymistą aniżeli wcześniej i nie do końca wierzyłem, że „przyszłość należy do Azji”. Chyba że chodziłoby także o jej konflikty i wybuchy przemocy o ogromnej skali, a nie tylko o sukcesy ekonomiczne. I znów powracała chęć stworzenia bardziej zniuansowanego obrazu rzeczywistości, który burzyłby zbytnio generalizujące opisy tej części świata.
*
Największym moim zainteresowaniem cieszyła się jednak Azja Południowa, a w niej Indie. Nie wynikało to wyłącznie z akademickiej specjalizacji na Uniwersytecie Jagiellońskim, studiów nad miejscowymi językami, indyjską literaturą oraz wyrafinowaną filozofią. Ciekawił mnie niezwykły eksperyment społeczno-polityczny w tym gigantycznym ludnościowo państwie, z nieporównywalnym bagażem historii, a przede wszystkim z istniejącą w indyjskim DNA zasadą przyrodzonej nierówności ludzkiej. Jak zbudować w tak niezwykle zróżnicowanym wyznaniowo, etnicznie, językowo kraju skuteczny system demokratyczny, który zapobiegałby tendencjom odśrodkowym, łączyłby, a nie dzielił rozmaite wspólnoty religijne, łagodził konflikty i wreszcie dawał poczucie przynależności do jednego narodu? Jaką narrację stworzyć dla setek milionów ludzi, którą uznaliby za własną? I jak sprawić, aby wszystko mogło sprawnie funkcjonować? W Chinach – jak sądziłem – dogmat o jedności i spoistości organizmu państwowego wydawał się zasadny i niepodlegający dyskusji, biorąc pod uwagę dużą jednorodność etniczną, wspólną kulturę wysoką i długą historię samej państwowości. W Indiach było inaczej. Jak wyjaśniał przekonywująco Shashi Tharoor, wszyscy należą tam do mniejszości, albowiem nawet nominalnie większość hinduistyczna składa się z rozmaitych kast, o innych obyczajach, o ekskluzywnym kodzie zachowania, który nie pozwala na zbyt zażyłe relacje z obcymi, zwłaszcza o niższej pozycji w hierarchii kastowej. Do tego dochodzą różnice językowe, kulturowe i etniczne. A przecież jest jeszcze potężna liczbowo mniejszość muzułmańska, która sprawowała władzę nad gigantycznymi obszarami subkontynentu przed przybyciem Brytyjczyków, są chrześcijanie obecni w Indiach od niemal dwóch tysięcy lat, dużą rolę odgrywają sikhowie i dżiniści, swoich wyznawców ma nadal buddyzm. Podróżując po całych Indiach, łącznie z oddalonymi od Niziny Hindustańskiej terenami północno-wschodnimi, bliskimi kulturowo Birmie, przekonywałem się o niezwykłym pluralizmie tradycji, obyczajów, a nawet kultury popularnej. Rzecz jasna, w Azji Południowo-Wschodniej ów pluralizm kulturowy też uderza w zmysły uważnego przybysza (oprócz tego, co widziane i słyszane, dotyczy też tego, co smakowane w różnych miejscach), ale w Indiach chodzi przede wszystkim o skalę – nie o dziesiątki, lecz o setki milionów mieszkańców, a wkrótce o grubo ponad miliard. Kiedy przyjechałem tam po raz pierwszy w połowie lat 80., Indie były nadal klasycznym państwem Trzeciego Świata; mówiono, że to „kraj rozwijający się”, chociaż tego rozwoju nie było aż tak bardzo widać. Owszem, mit duchowego centrum świata wciąż miał wzięcie, wędrówki po aśramach i rozmowy z ówczesnymi mistrzami duchowymi zostawiały ślad, ale to łączyło teraźniejszość z przeszłością, a sama przyszłość nie wydawała się interesująca, nie było tutaj żadnej kuszącej obietnicy „wielkiej przemiany i epoki dobrobytu”, jak chociażby w Azji Wschodniej, był tylko bardzo powolny marsz do coraz mocniej zamglonego celu.
Pod koniec ostatniej dekady XX wieku wyglądało to już inaczej. Rzecz nie w tym, że przyjechałem do jakby innego państwa, które odmieniło się nie do poznania; Indie były nadal sobą, wiele miejscowości wyglądało identycznie jak piętnaście lat wcześniej, ale dynamizm transformacji dawał już się odczuć. Ów umowny Trzeci Świat oferował coraz więcej miejsca nowoczesnej infrastrukturze, elegancko zaprojektowanym osiedlom, pierwszym centrom handlowym. Dawna socjalistyczna przaśność dalej dominowała, ale nie była to już dominacja bezwzględna; pojawiła się nowa estetyka architektoniczna, a przede wszystkim pojawili się nowi, dynamiczni ludzie, głodni sukcesu i pragnący zmodernizować swój kraj, tyle że własnymi metodami, niekoniecznie kopiując rozwiązania z innych stron świata. Wówczas po raz pierwszy zetknąłem się osobiście z ideologią hindutwy, znanej mi tylko z lektury i opowiadań. Dyskusje ze zwolennikami koncepcji Savarkara, uczestnictwo w mityngach i debatach przez nich organizowanych, wreszcie zdobyta wiedza, że hindutwa weszła do politycznego mainstreamu, uświadomiły mi, iż Indie przechodzą transformację nie tylko ekonomiczną. Dopiero z perspektywy kilkunastu lat można to było opisać jako krótką epokę „hindutwy w wersji soft”, albowiem rządząca wówczas Bharatiya Janata Party skupiała się bardziej na reformach gospodarczych, a mniej na promowaniu własnej ideologii. Ale zderzenie z wszechobecną wcześniej narracją Kongresu o świeckich fundamentach państwa było coraz bardziej widoczne. Co prawda, w drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku i na początku dekady drugiej wydawało się, że sytuacja wróciła do normy. Indyjski Kongres Narodowy po raz kolejny objął władzę i kontynuował transformację państwa, całkowicie odrzucając postulaty radykalnej hindutwy. System demokracji liberalnej trzymał się całkiem nieźle, mimo znanych od dawna defektów. Nie sprawdziły się ponure przepowiednie o chaosie i możliwej dezintegracji państwa.
W 2009 roku objąłem funkcję ambasadora RP w Indiach, którą pełniłem przez pięć i pół roku. Znakomitą większość czasu zajmowała mi praca na rzecz intensyfikacji relacji polsko-indyjskich, i to głównie w sferze gospodarczej. To już odrębna, skądinąd niezwykle ciekawa historia, chociaż pomoc przy realizacji rozmaitych kontraktów polskich firm (w tym przemysłu obronnego) oznaczała usilne starania o wsparcie polityczne w indyjskim rządzie, a to pozwalało obserwować zasady funkcjonowania państwa na różnych szczeblach. Spotkania z politykami różnych opcji, urzędnikami ministerialnymi, ale także z przedsiębiorcami, dziennikarzami, artystami, a nawet gwiazdami Bollywood umożliwiły konstruowanie złożonego obrazu Indii, tym razem z innej perspektywy. Do obowiązków każdego ambasadora należy opracowanie i regularne wysyłanie raportów o kraju jego (bądź jej) urzędowania, więc rzetelne przygotowanie się do realizacji zadań, czyli pilna lektura dostępnych publikacji, śledzenie mediów elektronicznych i znajdowanie odpowiednich interlokutorów, którzy potrafią zwięźle analizować złożoną sytuację polityczną, było po prostu zwykłą koniecznością. Nie ukrywam, że akademickie instrumentarium wyniesione z pracy na uczelni okazało się przydatne, bo dobry raport – jak mniemam – to nie tylko zrelacjonowanie istotnych faktów i ich ocena pod kątem interesów własnego państwa, ale próba wyjaśnienia pewnych mechanizmów, które determinują bieg zdarzeń i zawężają możliwości ich występowania. Ważne jest również – a to bardzo interesowało odbiorców z centrali – przedstawienie rozmaitych problemów w szerszym kontekście międzynarodowym, w odniesieniu do całej gamy wydarzeń w Azji, zwłaszcza możliwości budowania sieci sojuszów czy prezentacji hipotez o potencjalnych konfliktach. Pierwszorzędną wagę przywiązywano do relacji Indii z Chinami, Stanami Zjednoczonymi i Unią Europejską, ale kazano monitorować trudne kontakty bilateralne z Pakistanem, było nie było państwem nuklearnym. W tym przypadku każdy poważniejszy konflikt mógł nieść ogromne zagrożenie dla stabilności współczesnego świata.
Wielu dyplomatów europejskich i azjatyckich powtarzało wówczas powszechną mantrę, że Indie wkrótce staną się globalnym mocarstwem, aczkolwiek nie definiowano, czym będzie owa „mocarstwowość” i kiedy stanie się faktem. Wszyscy byli świadomi deficytów infrastrukturalnych państwa, lecz podkreślano jego „gigantyczny potencjał”, chociaż spierano się, jak bliżej ów potencjał scharakteryzować. Liczni dyplomaci europejscy w naszych wewnętrznych dyskusjach krytykowali stan demokracji indyjskiej, częste erupcje przemocy i ogromne nierówności społeczne, widoczne na każdym kroku, przy czym Nowe Delhi było owych nierówności najlepszą ilustracją. Mocno spierałem się ze swoimi rozmówcami o samo rozumienie demokracji. Wnioskowałem wówczas, że oceniają Indie podobnie jak każdy inny kraj europejski, jakby były po prostu większą ludnościowo Portugalią, Grecją czy nawet Holandią, a zarazem nie spełniały surowych standardów unijnych. Nie podzielałem zbytnio krytycznej oceny demokracji liberalnej w Indiach i starałem się prezentować swój punkt widzenia z dłuższej perspektywy historycznej. Stawiałem tezę, że system demokratyczny w Indiach jest czymś wyjątkowym w Azji, biorąc pod uwagę punkt startu po II wojnie światowej, tutejszy kapitał kulturowy i społeczny wymiar hinduizmu, i że należy go oceniać w kontekście innych systemów politycznych w całym regionie, a nawet na całym kontynencie azjatyckim, a nie porównywać z realiami zachodnimi. To nie miało większego sensu, jak uważałem, dodając, że współczesne Indie to w dużej mierze owoc rządów dwójki przywódców: Jawaharlala Nehru i Indiry Gandhi. Nie sposób zatem zrozumieć złożoności całego państwa, jego potężnych wyzwań, możliwości i owego niedookreślonego potencjału bez zrozumienia procesu kształtowania i wzmacniania jego fundamentów politycznych w przeszłości. Oczywiście taką tezę należało odpowiednio jeszcze niuansować, dodawać argumenty o transformacji państwa z początku lat 90., wreszcie uzupełniać frazami o miejscowej specyfice kulturowej. Prawdopodobnie nie każdego przekonałem, a na pewno nie moich kolegów, którzy wychodzili z założenia o wyłącznym istnieniu europejskiego wzorca demokracji, jakby miernika z Sevres, do którego wszystko inne należy porównywać.
Podobne dyskusje prowadziłem z moimi indyjskimi przyjaciółmi i oponentami: akademikami, dziennikarzami i politykami. Znakomita większość z nich nie była zwolennikami hindutwy, należeli do umiarkowanych entuzjastów świeckiego państwa, przy czym nie wahali się krytykować wielu aspektów miejscowej kultury politycznej, chociaż – to muszę podkreślić – bardzo źle znosili krytykę obcokrajowców, zwłaszcza z krajów europejskich. Syndrom dawnego kraju-kolonii był wyraźnie odczuwalny. Z drugiej strony ich przekonanie o wielkości Indii, choć raczej przyszłej, a nie obecnej, coraz częściej pojawiało się w prezentowanych argumentach. Poza tym każde supermocarstwo podlegało krytycznej analizie, nie istniała tutaj jakakolwiek autocenzura. Ale to właśnie ceniłem: Indie były krajem wolności słowa, nie wahano się krytykować wszystkich i wszystkiego. Dopiero za kilka lat miało się to zmienić.
Ideologiczne przesłanie hindutwy nie stanowiło wówczas novum, niespecjalnie dziwiła mnie zatem logika argumentów wysuwanych przez polityków BJP czy działaczy Rashtriya Swayamsevak Sangh (RSS – Narodowego Związku Ochotników). Mocna kontra wobec obowiązującej ideologii państwa wydawała się skuteczna, jeśli mierzyć to coraz większym zasięgiem jej odbioru. Z kolei sami głosiciele upolitycznionego hinduizmu nie oferowali niczego odkrywczego w sensie intelektualnym, wykorzystywali dobrze znane teksty, chociaż mogli zdumiewać własną, dosłowną interpretacją mitologii hinduistycznej. Natomiast osobiste spotkanie z Narendrą Modim, w gronie ambasadorów krajów unijnych, zrobiło na mnie duże wrażenie. Nie było wtedy mowy o jakiejkolwiek ideologii hindutwy, przyszły premier jawił się jako zręczny polityczny menedżer, a nie fundamentalistyczny ideolog, pewny siebie i opanowany, z poczuciem humoru i dużą wiedzą o stosunkach międzynarodowych. Opowiadał o sukcesie ekonomicznym Gudżaratu i własnej wizji rozwoju całych Indii. Po spotkaniu wielu moich kolegów-ambasadorów było przekonanych, że to przyszły lider państwa, chociaż nie spodziewali się, iż dokona zmian na nieznaną wcześniej skalę. Porównywaliśmy go z Rahulem Gandhim, wnukiem Indiry oraz jednym z przywódców Kongresu, i nie mieliśmy wątpliwości, że Modi jako polityk góruje nad potomkiem indyjskich premierów pod każdym względem.
Podczas ostatnich miesięcy mojej misji dyplomatycznej Indyjski Kongres Narodowy poniósł porażkę w wyborach parlamentarnych, a Bharatiya Janata Party stała się niekwestionowanym zwycięzcą. Narendra Modi objął, zgodnie z przewidywaniami, tekę premiera. Rozpoczął się nowy rozdział w najnowszej historii Republiki Indii. Jak się okazało, różnił się bardzo mocno od pozostałych.
Po zakończeniu kadencji ambasadora jeszcze dwukrotnie odwiedzałem Indie. Uderzyła mnie wówczas jedna rzecz. Spotkałem się z moimi trzema znajomymi dziennikarzami, z każdym oddzielnie. Kiedyś bardzo otwarci, bez zahamowania krytykujący rozmaitych polityków, pełni werwy, w czasie naszego spotkania – zupełnie prywatnego przecież – okazywali się dość wstrzemięźliwi w ocenach sceny politycznej, reagowali z drażliwością na zbyt dociekliwe pytania. Jakby długi cień Modiego padał na ich osoby. Należało ostrożnie wypowiadać swoje myśli, chociaż formalnie nikt niczego nie zabraniał, wolności słowa nikt oficjalnie nie kwestionował. Nie sugerowałbym zatem, że poziom zastraszenia mediów nagle wzrósł niepomiernie – bo inni znajomi żurnaliści (chociaż nie o takim autorytecie jak owa trójka) otwarcie krytykowali premiera i całą filozofię hindutwy, nawet jeśli to były rozmowy w zaciszu domowym – ale gęstniejąca atmosfera „jedynie słusznej wizji rozwoju kraju” była faktem. Muszę jednak przyznać, że spotykałem później coraz więcej entuzjastów Narendry Modiego, którzy podzielali jego wizję mocarnego państwa i uznawali, że pewne ograniczenia swobód obywatelskich są zwyczajnym kosztem, nawet koniecznym, w przeprowadzanej transformacji państwa. Trudno było też zaprzeczyć, że system demokratyczny nadal funkcjonował, wybory odbywały się regularnie. Tymczasem Narendra Modi stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych mężów stanu na świecie. Był goszczony z honorami w Waszyngtonie, Paryżu, Londynie i Moskwie. Indie zaczęto wreszcie postrzegać jako wielkie mocarstwo, chociaż nieco na kredyt, zaś symbolicznym sukcesem, nagłośnionym globalnie, było lądowanie na Księżycu 23 sierpnia 2023 roku bezzałogowej misji indyjskiej Chandrayaan-3. To jeden z ostatnich elementów narracji o przyszłej roli najludniejszego państwa świata, opisywanego również jako „największa demokracja świata”. Miałem wrażenie, że historia Azji Południowej znów przyspieszyła, tyle że trudno było przewidzieć konsekwencje takiego przyspieszenia.