I zło chce nas jedynie uszczęśliwić.
Stanisław Jerzy Lec
Bulwersujące homilie biskupów Wojdy i Jędraszewskiego, a wcześniej wstrząsający film braci Sekielskich, sprawiły, że krytyka, jakiej poddano władze Kościoła katolickiego, nabrała wyrazistości w Polsce po roku 1989 niespotykanej, przynajmniej w tzw. mainstreamie. Można już zawołać publicznie: „Jest pan nikim, panie Głodziu”, i co? I nic. Tak zwykle wymowny „Pan Głódź” zamyka się jak niepyszny w swojej rezydencji, a na jej płocie działacze Wiosny wyświetlają owo „byle co”, którego hierarcha nie zamierzał oglądać. Jakby tego było mało, z kiepsko udawaną pokorą przeprasza za swoją wypowiedź, zapewne pod naciskiem kolegów przerażonych rozwojem wydarzeń.
A przecież mimo to w mocy pozostaje jeden aksjomat niepodlegający, zdawałoby się – jak to aksjomat – jakiejkolwiek dyskusji: Polska potrzebuje Kościoła. Oczywiście: potrzebuje Kościoła innego, „lepszego”, „ewangelicznego”, „wiernego przesłaniu Jezusa”, ale go potrzebuje. Czyżby?
Oświeceni misjonarze
Przekonanie o tej rzekomej niezbędności Kościoła w życiu społecznym jest zrozumiałe w przypadku gorliwych katolików. Co więcej, jest wśród nich i garstka takich, w których Ecclesia triumphans, sprzymierzona z autorytarną władzą, otwarcie hołubiąca faszystów, szczująca na wszystkich, którzy nie pasują do jej wyobrażeń o życiu godziwym, nienasycona w swej pazerności i żądzy niewolenia sumień budzi autentyczny niepokój, niekiedy wręcz lęk.
Najdziwniejsze jest jednak to, że takie przekonanie podtrzymują autorzy nieukrywający wcale, że osobiście od religii i chrześcijaństwa bardzo są już odlegli, niewierzący, a nawet niepraktykujący. Taka jest chociażby wymowa komentarza Marka Beylina z GW z 10 kwietnia br.: Im lepszy Kościół, tym lepiej dla nas wszystkich (tekst ukazał się co prawda jeszcze przed filmem braci Sekielskich). Autor zestawia długą listę grzechów Kościoła, ale przecież nie ulega dlań wątpliwości, że Polsce, a nawet Europie, instytucja ta wciąż jest potrzebna. Zwłaszcza w obliczu nękających świat kryzysów, narastającej niepewności, poczucia „destabilizacji świata” i „zbliżającej się katastrofy klimatycznej”. Marek Beylin z jednej strony doskonale wie, że „religia katolicka była najczęściej niechętna nowoczesnej wolności i demokracji, a w najlepszym razie zdystansowana od nich” i przytacza trafne słowa Hannah Arendt, że owa religia sama „nie doprowadziłaby nigdy do ‘pojęcia rządów ludu, sprawowanych przez lud i dla ludu’, czy do jakiejkolwiek innej definicji wolności politycznej. Jedyną rzeczą, jaka interesuje chrześcijaństwo we władzy świeckiej, jest ochrona jego własnej wolności’”. Mimo to Beylin wierzy niezłomnie we wciąż żywy „potencjał Kościoła”, a choć zauważa jego „flirty z narodowcami”, to przecież nie traci nadziei, że właśnie katoliccy duchowni uchronią nas przed „politycznymi bandytami” nakłaniającymi „społeczeństwa do zła”. A na tym skorzystają przecież i niewierzący.
Jednym z argumentów mających wesprzeć tezę o niezbędności Kościoła, jest pogląd, jakoby był on czy szerzej: chrześcijaństwo fundamentem cywilizacji europejskiej, bez którego cywilizacja ta jest ponoć niewyobrażalna, a odrywając się od niego, zawisa niejako w próżni. Już przed laty nie żaden nieprzejednany kaznodzieja, lecz Adam Michnik w rozmowie z ks. Adamem Bonieckim (wciąż dostępnej na YT) orzekł, że „chrześcijaństwo jest nieśmiertelne”, gdyż człowiek „nigdy nie przestanie pytać o sens życia i sens śmierci”, „cała kultura europejska ufundowana jest na chrześcijaństwie”, a zatem „nie ma takiej możliwości, żeby amputować [z niej] tę tradycję i aksjologię”, a „kto próbuje to robić jest albo nihilistą, czy to brunatnym, czy czerwonym […], albo jest idiotą po prostu”. Zwłaszcza że ponoć tylko w kościele Polak zwykle ma szansę dowiedzieć się, „co dobre, a co złe”. A Jarosław Gugała, i to już po publikacji filmu Sekielskich, zapewniał w TOK FM, że Kościół społeczeństwo polskie moralnie „pionizuje”.
Gromkie wyznania wiary w Kościół i chrześcijaństwo w środowisku liberalnym i raczej areligijnym zaskakiwać mogą tylko „na pierwszy rzut oka”. Takie osobliwe rozdwojenie myśli jest w gruncie rzeczy postawą na wskroś… oświeceniową. Baron de Wolmar z Nowej Heloizy – zdeklarowany ateista, spełnia przecież zewnętrznie wszystkie obowiązki kultowe, by dać stosowny przykład „ludowi” i nie afiszuje się ze swymi osobistymi przekonaniami. Także „Wielki Poganin” Goethe, choć sam chrześcijaństwo już w młodości porzuca i opisuje je niekiedy w słowach, których lepiej nie przytaczać, bo dziś mogłyby narazić cytującego na proces „o obrazę uczuć”, gorąco zachęca „lud” ustami Plebana z Hermana i Doroty, by trwał w wierności dawnej religii. Na chrześcijaństwie, choć nieco zreinterpretowanym, opierają się także jego utopie społeczne z Wilhelma Meistra, a ich powieściowi organizatorzy, członkowie Towarzystwa z Wieży, choć jak autor z chrześcijaństwem nic już niemający wspólnego, deklarują: „Tej religii będziemy się trzymać”. Bo też to ona właśnie, nie ukrywa Goethe, będzie najlepszym środkiem utrzymania dyscypliny w społecznościach, w których – jak napisze wprost – policja ma być ważniejsza niż wymiar sprawiedliwości. „Odważnie dyskutowali o ateizmie – kpił z XVIII-wiecznych filozofów amerykański historyk „Wieku Świateł”, Carl L. Becker – ale nigdy przy służbie”. Jak widać, mentalność „oświeceniowców” i ich wyobrażenia o „ludzie” nie uległy wielkiej zmianie.
Niesprawiedliwe byłoby jednak stwierdzenie, że ta powściągliwość w ocenach Kościoła i chrześcijaństwa ma swoje źródło wyłącznie w z trudem maskowanej pogardzie dla „ludu” i ukrytej obawie przed jego dzikością, którą okiełznać może wyłącznie religia, bo inaczej „ludowi” nie da się wytłumaczyć zasad moralności i etyki – już przyjaciel Goethego z czasów młodości, Jakob Michael Reinhold Lenz, ironizował: „Zabierzcie chłopu jego diabła, a sam stanie się diabłem dla swoich państwa i dowiedzie im, że diabłów nie brakuje”. Lud, któremu by zabrać religię, pozbawiony zostanie nadto – obawiają się intelektualiści – wszelkich wyższych wartości i jak swego czasu zawyrokowała Dominika Wielowieyska, pozostanie mu jedynie… Doda. Jednak laiccy jajogłowi bardzo często naprawdę uważają, że Kościół, jakkolwiek by się prowadził, pozostaje przecież depozytariuszem jakiegoś nadzwyczajnego przesłania etycznego, które legło jakoby u podstaw europejskiej kultury moralnej i umysłowej. Mało tego: to w nim tkwią jakoby korzenie idei praw człowieka. Dlatego depozytariuszowi owych prawd należą się – choćby sam wskazaniom Ewangelii się sprzeniewierzał – szczególne względy i szczególna wyrozumiałość. Wątek ten pobrzmiewa nawet w tak nerwowo dyskutowanym i uznanym powszechnie za „antykościelne” i „antychrześcijańskie” wystąpieniu Leszka Jażdżewskiego, który wyraził pogląd, że Kościół „zaparł się Ewangelii, zaparł się Chrystusa”. W domyśle zatem: ta Ewangelia zawiera w sobie jakieś bezcenne treści i gdyby Kościół pozostał jej wierny, byłby zapewne instytucją ze wszech miar godną szacunku. Powstała sytuacja wprawiająca zaiste w zdumienie: polscy biskupi zdołali sobie wychować nie tylko własne owce, ale i własnych ateistów. Takich, którzy – świadomie bądź nieświadomie – uznają pewne nieprzekraczalne granice i pilnują się wzajemnie, by ich nie naruszać.
Etyka stanu wyjątkowego
Czy rzeczywiście Nowy Testament to kodeks etyczny, bez którego nie zdołamy się obejść, a nasza moralność rozpłynie się w nihilizmie? Na dowód tej tezy przytacza się zwykle kilka zawsze tych samych cytatów: o nakarmieniu głodnych, napojeniu spragnionych itd., rzadziej mówi się już o nadstawianiu drugiego policzka, miłości do nieprzyjaciół, posiadaniu jednej tylko sukni, naśladowaniu ptaków niebieskich, które nie orzą i nie sieją, czy o zaleceniu „wytrzebienia” się samemu (tj. pozbawieniu się zdolności rozrodczych) „dla Królestwa niebios”. Uważniejsza, lektura Ewangelii, bardziej krytyczna, a przede wszystkim samodzielna, to znaczy wolna od „urzędowych” interpretacji Pisma, wtłaczanych do głów w procesie tzw. katechizacji, prowadzi do nieuchronnego wniosku, że „rady ewangeliczne” to zbiór nonsensów psychologicznych i ekonomicznych, które – gdyby chcieć je realizować w praktyce – doprowadziłyby do katastrofy każde społeczeństwo. Nadmiarem gorliwości w urzeczywistnianiu tychże rad przerażony był, jak się wydaje, sam apostoł Paweł, napominający Tesaloniczan żyjących już jak „ptaki niebieskie”, by się jednak wzięli do jakiejś roboty, albowiem „kto nie chce pracować, niech też nie je!” (2 Tes, 10).
Wrażenie nonsensu natychmiast jednak znika, gdy przyjmiemy, że nie są to zalecenia powszechnie obowiązujące, lecz dotyczące postępowania w obliczu rychłego końca świata, który Jezus zapowiada w swoich naukach. Wszystko układa się wówczas w logiczną, spójną całość: nie staraj się o posiadanie potomstwa, bo za chwilę ten świat i tak się zawali, nie trać czasu na pracę, nie dochodź swoich praw, zainwestuj raczej w nieodległe Królestwo Niebieskie, nadstaw drugi policzek wrogowi, wybacz mu, nawet go pokochaj, a zobaczysz wkrótce, jak wraz z resztą kąkolu płonie w ogniu piekielnym. Nagroda nie minie tych, którzy uwierzą Nauczycielowi, wszystko dlań porzucą w nadziei uzyskania rekompensaty w Królestwie Bożym: „Oto my opuściliśmy wszystko – pyta Piotr Jezusa w Ewangelii Mateusza 19,27–29 – i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy?”. Odpowiedź Mistrza nie pozostawia żadnych wątpliwości: „Zaprawdę, powiadam wam: Przy odrodzeniu, gdy Syn Człowieczy zasiądzie na swym tronie chwały, wy, którzy poszliście za Mną, zasiądziecie również na dwunastu tronach, sądząc dwanaście pokoleń Izraela. I każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy. Wielu zaś pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi”.
Odczytanie Ewangelii synoptycznych jako tekstu apokaliptycznego wyjaśnia co prawda niepojęty radykalizm ich zaleceń etycznych, ale dla egzegezy tradycyjnej jest oczywiście rujnujące. Koniec świata nie nastąpił, co rzuca dwuznaczne światło na boskość Nauczyciela. A moralne przesłanie jego nauki demaskuje jako mało przydatne dla społeczeństw, które takiego końca w najbliższym czasie nie prognozują. Johannes Weiss w drugim wydaniu swej głośnej swego czasu książki Nauczanie Jezusa o Królestwie Bożym, która kwestię apokaliptyki na dobre wprowadziła do egzegezy nowotestamentowej, określił etykę Jezusa jako zbiór „zaleceń na ostatni czas walki”: „Przy takim punkcie wyjścia nie możemy oczekiwać jakiegoś systematycznego prawodawstwa etycznego, które byłoby w stanie we wszystkich szczegółach na stulecia uregulować życie pewnej wspólnoty moralnej, albowiem w obliczu bliskości końca świata nie myśli się już w ogóle o trwaniu takiej wspólnoty. Podobnie jak podczas wojny wchodzą w życie wyjątkowe prawa, których nie sposób urzeczywistnić w takiej postaci w latach pokoju, tak i ta właśnie część etycznego przesłania Jezusa nosi charakter szczególny. Żąda on rzeczy wielkich, niekiedy nadludzkich, rzeczy, które w normalnych okolicznościach byłyby niemożliwe”. To zaś sprawia, że etykę ewangeliczną postrzegać trzeba nie tyle jako ponadczasowy kodeks moralny, ile raczej jako coś w rodzaju etyki ad interim. Co więcej: nie może być mowy i o tym, by Jezus chciał ustanowić jakiś „Kościół”, bo nie przewidywał przecież dalszego ciągu historii.
Trudno się w tych okolicznościach dziwić, że – jak zauważył protestancki teolog Ulrich H. J. Körtner – w Kościołach chrześcijańskich i w ich teologiach „historia apokaliptyki to przeważnie historia jej wypierania”: dopiero w XVIII wieku Hermann Samuel Reimarus po raz pierwszy zinterpretował Ewangelie w tym duchu, jego teksty – opublikowane jedynie częściowo – szybko jednak poszły w zapomnienie. Ponownie dokonano tego odkrycia na przełomie XIX i XX wieku (Franz Overbeck), a wspomniana książka Johannesa Weissa wywołała wśród teologów prawdziwy szok. „Gdy rozpoczynałem studia teologiczne, teologowie oraz nieteologowie byli zaskoczeni i przerażeni teoriami Johannesa Weissa”, wspominał po latach Rudolf Bultmann. Teologowie nie byliby jednak teologami, gdyby nie uporali się i z tym problemem. A uporali się wynajdując – w nawiązaniu do 2 P 3, 8 („jeden dzień u Pana jak tysiąc lat”) pojęcie „czasu paruzjalnego”, który miałby być jakimś czasem całkiem odmiennym od „czasu kauzalnego”, linearnego czasu historii którym posługujemy się na co dzień. Ów czas „paruzjalny” to jakby inny wymiar czasowy, „drugi, inny sposób bycia w czasie […] – dowodził teolog Paul Schütz. – Ten czas istnieje tam, gdzie się wierzy. Zapadł się tylko gdzieś pod ciśnieniem świadomości, która ze wszystkich sił pragnie być świadomością naukową. To czas niezauważany, czas milczący, ale czas, który jest”. Wadą tej kwiecistej argumentacji jest jedynie to, że za dobrą monetę mogą ją przyjąć wyłącznie ci, którzy bardzo chcą uwierzyć; wobec sceptyków pozostanie nieskuteczna. Wątpliwe też, czy Jezus z Nazaretu, przemawiając do galilejskich rybaków, taki właśnie „czas paruzjalny” miał na myśli.
Powątpiewać wolno także, czy chrześcijaństwo rzeczywiście oferuje jakąś odpowiedź na wspomniane przez Adama Michnika pytania „o sens życia i sens śmierci”. Osławione pytanie „o sens życia” podsuwa się dziś „kulturalnej publiczności” z uporem, który musi zastanawiać. (Pewien katolicki myśliciel orzekł nawet nie tak dawno na łamach GW – gdzieżby indziej? – że kto go sobie nie stawia, wiedzie żywot „barana”). W dawniejszych czasach wszystko było jasne: „Żyjemy na ziemi, by poznawać Boga – pisał pewien XIX-wieczny jezuita – służyć Mu i za to kiedyś pójść do nieba”. Dziś zapewne nawet Tomasz Terlikowski, lubiący postraszyć siarką piekielną, prędzej odgryzłby sobie język niż wyrzucił z siebie taką frazę. Zastanawiające skądinąd, że współczesne Kościoły tak rzadko mówią o niebie – właściwie już tylko, a i to dość mgliście, podczas pogrzebów. Wiele wskazuje przy tym na to, że nawet w arcykatolickiej Polsce „niebo”, jako nagroda za pobożny żywot, nie jest już wcale postrzegana jako oferta bardzo atrakcyjna, skoro około jednej trzeciej polskich katolików przyznaje się do… wiary w reinkarnację: najwyraźniej powtórny pobyt na „padole łez” jawi się im jako alternatywa bardziej pociągająca niż nieskończone „oglądanie Boga”. Pytanie o „sens życia” zdaje się przeto zastępować dawniejsze rozważania o „zbawieniu wiecznym”, przemycając sprytnie kuchennymi schodami jakieś niejasne pojęcie transcendencji, daje bowiem do zrozumienia, że ów „sens” leży poza granicami „tego świata”, a na pewno „tego życia”. Kto odrzuca wiarę religijną będzie miał więc kłopot ze znalezieniem na nie odpowiedzi. Oczywiście wcale nie mniejszy kłopot będzie miał z tym i wierzący. On jednak wcale nie musi jej udzielać, wystarczy, że ogłosi światu, iż jej „poszukuje”. I jest już – mruga tajemniczo okiem – dzięki swej wierze tuż, tuż, całkiem blisko ukrytego skarbu. Dziwnym trafem trudno jednak spotkać kogoś, kto by z równą stanowczością co jezuita cytowany powyżej skonstatował: „sensem życia jest to a to”. Bo też wcale nie o to chodzi. Króliczka, jak wiadomo, wcale nie trzeba złapać, wystarczy go gonić (drugim takim „króliczkiem” jest ukochane pytanie teologizujących filozofów: unde malum?). Zapędzając przy okazji w kozi róg niedowiarków, którzy na gruncie swojego sceptycyzmu na tak sformułowane pytanie odpowiedzieć przecież nie zdołają, a jeśli będą się wzbraniać przed jego postawieniem, to ogłosi się ich „baranami”, którym – jak owemu strażnikowi więziennemu opisanemu tak skwapliwie przez Jacka Kuronia w Gwiezdnym czasie – do szczęścia wystarczy kotlet schabowy i setka czystej, bo niezdolni są do poszukiwania i zrozumienia prawdziwej „głębi”. Tymczasem wcale nie jest oczywiste, czy pytanie o „sens życia” samo ma jakikolwiek sens, czy nie jest po prostu – nieudolnie przemalowanym – składnikiem masy spadkowej, pozostawionej przez odchodzące nieuchronnie chrześcijaństwo, „nawisu” dawnych, formułowanych przez nie pytań, jak rzecz nazywał Hans Blumenberg, naigrawający się subtelnie z owych pytań o „sens życia”. A więc kwestią, z którą myśl współczesna wcale już – wbrew pozorom – zmagać się nie musi.
Chrześcijańskie korzenie Europy?
Także zakorzenienie cywilizacji europejskiej, przynajmniej tej nowożytnej, w chrześcijaństwie wydaje się mocno problematyczne. Powinien w każdym razie dawać do myślenia namiętny spór wokół projektu tak zwanej „Konstytucji Europejskiej”, wypracowanego przez Konwent UE pod przewodnictwem byłego prezydenta Francji Valéry’ego Giscarda d’Estaing w 2003 roku. Traktat ten nigdy nie został ratyfikowany, między innymi z powodu preambuły odwołującej się do dziedzictwa antyku oraz rewolucji francuskiej, a pomijającej milczeniem chrześcijaństwo (ostatecznie uzgodniono formułę kompromisową, mówiącą ogólnie o inspiracji „kulturowym, religijnym i humanistycznym dziedzictwem Europy”, ale niewskazującą na żadną konkretną religię). Bo też czy rzeczywiście współczesny Europejczyk ma do spłacenia chrześcijaństwu jakiś dług? Być może rację miał Jacob Burckhardt, wyrażając w notatkach do swych wykładów twierdzenie, że bez „potężnego, mocno reprezentowanego w sferze świeckiej Kościoła Europa byłaby jaskinią zbójców”, a plemiona germańskie „pozagryzałyby się” nawzajem. Nie sprawdzimy tego. Ale potwierdza się inna jego konstatacja, którą dodaje zaraz później, ta mianowicie, że już w późnym średniowieczu „duch europejski” oddalił się od Kościoła, a „jego ewolucja” nie miała z tym Kościołem już „nic wspólnego”. Na „indeksie ksiąg zakazanych” umieszczano przecież wszystko to, co w myśli europejskiej było najcenniejsze i co ewolucję owego „ducha europejskiego” posuwało naprzód. Formowanie się cywilizacji nowożytnej daje się opisać nie tyle jako przetwarzanie dziedzictwa chrześcijańskiego, ile raczej jako powolny proces uwalniania się od niego. To, co nazywa się „laicyzacją”, byłoby w tych okolicznościach naturalną kontynuacją tego zjawiska.
Ten proces uwalniania się od chrześcijaństwa należy dostrzec i w sferze moralnej. Jest dość znamienne, że Państwo Kościelne zniosło na swoim terenie tortury dopiero w roku 1815, podczas gdy otwarcie szydzący z chrześcijaństwa Fryderyk Wielki zakazał ich wkrótce po wstąpieniu na tron w roku 1740 (choć jeszcze z pewnymi wyjątkami, usuniętymi dopiero 15 lat później). A kara śmierci uważana jest za dopuszczalną także przez obecny Katechizm Kościoła Katolickiego, choć w prywatnych wypowiedziach ostatni papieże dawali wyraz swojej wobec niej dezaprobaty. Europa humanizowała się nie dzięki chrześcijaństwu i Kościołowi, lecz buntując się przeciwko nim, a „prawa człowieka wprowadzano przeważnie wbrew woli teologów i Kościoła”, jak to przyznają sami współcześni teologowie Wolfgang Huber i Heinz Eduard Tödt. Trudno zresztą nie zapytać, jak to się stało, że Kościoły legitymizowały przez półtora tysiąclecia system poddaństwa chłopów (a było też jednym z jego największych beneficjentów), oparty de facto na niewolnictwie, które w chrześcijańskiej Europie przybrało rozmiary nieznane pogańskiej starożytności. Nie przekonuje też za bardzo argument, że Kościoły Kościołami, ale przecież jest jeszcze Pismo i to z niego czerpali inspirację ci, którzy bronili „godności człowieka” i jego praw. Jeśli traktować całą Biblię jako źródło zaleceń postępowania moralnego – w końcu wszyscy wciąż powołują się na starotestamentowy „dekalog” – to raczej trudno byłoby wywieść z niej inspirację dla Konwencji Genewskich, skoro wolą Jahwe było uśmiercanie całej ludności terytoriów zajmowanych militarnie przez Izraelitów (zob. np. Pwt 20, 10–17), a i zwolennicy zniesienia niewolnictwa słabe znaleźliby oparcie w słowach Apostoła Piotra, który nawoływał: „Niewolnicy! Z całą bojaźnią bądźcie poddani panom nie tylko dobrym i łagodnym, ale również surowym” (1 P 2, 18). To wszystko sprawy dawno znane, które jednak każą postrzegać nie tylko Stary, ale i Nowy Testament jako ciało obce we współczesnej cywilizacji, nie jej źródło, lecz raczej – jak wskazywał na to już protestancki historyk Kościoła Franz Overbeck – relikt starożytności, który przetrwał do epoki nowożytnej i który ta mozolnie usuwa z własnych tkanek.
A usuwa także dlatego, że religia jest dla współczesnych społeczności coraz większym obciążeniem. Przestała pełnić funkcje, które pełniła dawniej: nie tłumaczy już świata – ludzkość znalazła ku temu stosowniejsze narzędzia – ani nie dostarcza transcendentnych uzasadnień stworzonym przez te społeczności instytucjom. Także jej rola kulturotwórcza jest, mówiąc najdelikatniej problematyczna. Kościół katolicki, niegdyś mecenas najbardziej wyrafinowanej sztuki, także na poziomie lokalnym, dziś jest zwykle promotorem żałosnego kiczu. „[…] W nowoczesnym społeczeństwie – zauważa Niklas Luhman – religia przestała pełnić na poziomie systemów makrospołecznych jakąkolwiek funkcję” (Funkcja religii, przeł. Dominika Motak). To prawda: buduje, jak kiedyś, pewne wspólnoty, ale to wspólnoty nierzadko bardzo ułomne, by nie rzec: patologiczne. Wspólnota religijna zakłada nieuchronnie odgraniczenie się od tkwiącego w błędzie zewnętrznego świata – prawdziwa jest przecież tylko jedna religia: nasza. Niech nas nie zmylą „ekumeniczne” uśmiechy i uściski wymieniane dostojnie przez przywódców religijnych. Ta idylla trwa tak długo, jak długo na straży pokoju społecznego stoi neutralna światopoglądowo władza świecka. Gdy z jakichś powodów ta władza traci kontrolę nad sytuacją, dzieje się to, co nie tak dawno działo się na Bałkanach. Wiara w jedną jedyną prawdziwie prawdziwą Prawdę mechanizmy wykluczające uruchamia także wewnątrz wspólnot religijnych: „Nie toleruje się żadnego sprzeciwu – pisze Judith Schalansky w swym Katalogu kilku strat – a każda wątpliwość jest ścigana. Tam bowiem, gdzie wierzący, tam i bezbożnicy, gdzie pobożni, tam i kacerze, gdzie nauka prawdziwa, tam rozpala się łatwo żarliwość owych w wierze niezłomnych, którzy słuszne i fałszywe oddzielają od siebie równie ostro jak Mani światło od ciemności”. Religia raczej dezintegruje niż spaja nowoczesne społeczeństwa, z natury dążące do polifoniczności i coraz bardziej różnorodne. (Konflikt między protestantami a katolikami w Irlandii Północnej był jednym z najkrwawszych we współczesnej Europie). Intensyfikuje antagonizmy narodowościowe jak ten między katolickimi Chorwatami a prawosławnymi Serbami. Dostarcza wreszcie uzasadnień moralnych najgorszym łajdactwom, bo przecież w normalnych kategoriach trudno byłoby usprawiedliwić rozbicie samolotu z kilkuset przypadkowymi pasażerami o pełen niewinnych ludzi wieżowiec – potrzeba do tego przeświadczenia, że spodoba się to jakiemuś Bogu, który też stosownie wynagrodzi sprawcę-męczennika. „Z religią czy bez niej – diagnozował Steven Weinberg – istnieliby dobrzy ludzie, czyniący dobro, i źli czyniący zło. Religii potrzeba, by zło czynili ludzie dobrzy”.
Nawet w kraju, zdawałoby się, wyznaniowo niemal jednorodnym, jak Polska, właśnie religia jest jednym z najpoważniejszych czynników pogłębiającego się od kilkunastu lat rozdarcia społecznego: „zeloci” z trudem tolerują istnienie nazbyt ich zdaniem „letnich” współbraci w wierze (nie mówiąc już o „obrażających godność ludzką” ateistach) i najchętniej „odszczurzyliby” ojczyznę, gdyby nie groziło to utratą brukselskich dotacji. Co więcej: dziś nie jesteśmy już zdani tylko na domysły, co by było, gdyby religie zanikły. Istnieją w Europie społeczeństwa prawie całkowicie zlaicyzowane i nic nie wskazuje na to, by ulegały one jakiejś gorszącej demoralizacji czy były gorzej zintegrowane niż społeczeństwa religijne. Podejrzewam, że nawet redaktor Gugała chętniej zostawiłby niezabezpieczony solidnym łańcuchem rower przed sklepem holenderskim niż polskim, odwiedzanym przez „spionizowanych” katolicko rodaków.
Demokracja „wartości”
Wyrażona przez Marka Beylina nadzieja, że Kościół katolicki uchroni nas przed „politycznymi bandytami”, przypomina naiwne kalkulacje Tomasza Manna, że katolicyzm jako formacja z natury swej uniwersalna powstrzyma w Niemczech rozrastanie się szowinistycznego nazizmu. Trzeźwiej oceniał relacje między obu formacjami Theodor W. Adorno, mądrzejszy już o dwanaście lat Trzeciej Rzeszy. Katolicyzm, dowodził w Osobowości autorytarnej, wychowujący w duchu posłuszeństwa formalnemu autorytetowi i podporządkowania hierarchiom, stał się glebą, z której nazizm wyrósł: „Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wśród niemieckich kobiet faszyzm pełnił dokładnie tę samą rolę, która wcześniej przypadała w udziale wierze w religię pozytywną. Psychologicznie rzecz biorąc, faszystowskie hierarchie mogą w dużej mierze funkcjonować na zasadzie sekularyzacji i substytutu hierarchii kościelnych. Nie przypadkiem nazizm zakiełkował w południowych Niemczech, gdzie istnieje silna tradycja rzymskokatolicka” (przeł. M. Pańków). Trudno byłoby chyba znaleźć w dziejach faszyzm, z którym katolicyzm nie szukałby jakiegoś porozumienia i sojuszu – czasem nawet wbrew własnym długofalowym interesom (Hitler nie taił wszak przed najbliższymi współpracownikami, że po ostatecznym zwycięstwie zabierze się i za katolików). Nietrudno to wyjaśnić: Kościół to wręcz modelowy system autorytarny. Jego ustrój i dominująca w nim mentalność formowały się zdaniem Paula Blansharda, autora do dziś intrygującej rozprawy Communism, democracy and Catholic power, we wschodnim cesarstwie rzymskim i kopiowały jego autokratyczne wzorce, tak jak komunizm kopiował carskie samodzierżawie. Zapewne dlatego Kościół rzymski nie zdoła nigdy pokochać demokracji, która, jak zauważył kiedyś „liberalny” bp Pieronek, „nie jest […] mechanizmem odpowiednim dla struktury hierarchicznej. Gdyby Jezus chciał powołać Kościół demokratyczny, na pewno by tak uczynił. Powołał jednak Apostołów, nadając im władzę zwierzchnią. Prosta sprawa: jak się ma demokracja do prawdy? Czy można przegłosować prawdę?”.
Właśnie chyba ta niechęć do głosowania nad „prawdą” sprawia, że ludzie Kościoła odczuwają coś w rodzaju „powinowactwa z wyboru” z innymi formacjami autorytarnymi i ich zwolennikami, którzy zwykle nie przepadają za głosowaniami w ogóle. (Wyjątkiem był oczywiście komunizm, który jednak żadnego sojuszu z religiami – przynajmniej na początku – nie szukał, więc i Kościół sprzymierzył się z opozycją demokratyczną w myśl zasady: „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”). Oraz że próbują, dokładnie tak jak partie komunistyczne, przenosić – formalnie lub tylko praktycznie – swoją wewnętrzną strukturę władzy i jej rozumienie na całość systemu społecznego. Dlatego wbrew temu, co pisze Beylin, można się raczej spodziewać, że biskupi nie tyle będą nas bronić przed „politycznymi bandytami”, ile raczej się z nimi – na naszą zgubę – dogadają.
Jak Kościół wyobraża sobie prawidłowo funkcjonującą demokrację, wyłożył najjaśniej Jan Paweł II w encyklice Centesimus annus, stwierdzając, że „demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”. Taką „demokracją bez wartości” jest zdaniem papieża demokracja odrzucająca przekonanie o istnieniu „ostatecznej prawdy”. Źródłem zaś „blasku” tej prawdy, jak to wynika z innej jego encykliki, Veritatis splendor, będącej w istocie próbą sformułowania nowym językiem niesłychanie ważnej dla Karola Wojtyły doktryny papieskiej nieomylności, jest wyłącznie Kościół Chrystusowy, czyli katolicki, a ściślej biorąc jego „Urząd Nauczycielski”. Ergo, „demokracja bez wartości” to demokracja niepoddana ocenie i kontroli tegoż Urzędu, to znaczy demokracja nieuznająca nieformalnej zwierzchności hierarchów. Nieco innymi słowami wyrazili to ostatnio polscy biskupi, domagając się „prymatu Ewangelii wobec Konstytucji”. Czy miałoby to oznaczać w praktyce ustawowe ograniczenie produkcji przemysłu tekstylnego do poziomu gwarantującego obywatelowi posiadanie zaledwie „jednej sukni”? Niekoniecznie. Ewangelia, zanim stanie się najwyższym prawem, winna być poddana stosownej interpretacji, a jedynym uprawnionym jej interpretatorem jest „Urząd Nauczycielski” – potem jak wyżej.
W gruncie rzeczy jednak owej konstatacji Jana Pawła II – że „demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm” – jeśli odczytać ją dosłownie, zapominając na chwilę o sensie, jaki nadaje jej encyklika, trudno odmówić racji. Jak się kończy demokracja „ciepłej wody w kranie” – przyzwalająca na torturowanie cudzych więźniów na własnym terytorium i masakrowanie swoich obywateli na posterunkach policji, chętnie posługująca się masowymi podsłuchami, „aresztami wydobywczymi”, akceptująca „czyszczenie kamienic” i samowolę rozbudowywanych bez opamiętania „służb” – doświadczamy na własnej skórze.
Jesteśmy już całkiem blisko urzeczywistnienia tej wyśnionej przez polskiego papieża demokracji „wartości”, w której zmaterializuje się nie wolność jakaś tam, lecz „wolność prawdziwa”, to znaczy wolność postępowania zgodnie ze wskazaniami etyki katolickiej. Dlatego oczekiwanie, że Kościół nagle z własnej i nieprzymuszonej woli nawróci się jednak na demokrację pojmowaną tak, jak ją pojmuje „bezbożny” Zachód Europy (który Polska ma przecież „reewangelizować”), jest równie naiwne jak namawianie wilka – jeśli wolno użyć skrzydlatej metafory, tak sugestywnie wprowadzonej do obiegu intelektualnego przez o. Jacka Prusaka – by z surowego mięsa przestawił się na tartą marchewkę i zielony groszek. Takie namowy mogą odnieść pewien skutek tylko pod warunkiem, że wilkowi najpierw wyrwie się zęby. Współczesne społeczeństwa zachodnie zabieg taki przeprowadziły na swoich Kościołach, wychodząc z nich po prostu dosłownie oraz w przenośni i osłabiając w ten sposób ich roszczenia do udziału we władzy. Te, przynajmniej oficjalnie, bardzo chwalą sobie nową dietę, choć chwilami trudno się oprzeć wrażeniu, że chętnie przy obiedzie zazgrzytałyby owymi powyrywanymi kłami, a ukradkiem, gdy nikt nie widzi, wspominając lepsze czasy, przeżuwają mozolnie kawałki rozdrobnionego owczego mięsa (oblicza się, że w Niemczech dokonuje się jednego egzorcyzmu dziennie, choć oczywiście, inaczej niż w Polsce, w głębokiej tajemnicy). Nad Wisłą na takie rwanie wilczych zębów na razie się nie zanosi: odpływ wiernych z kościołów postępuje stosunkowo powoli, głównie zresztą w większych ośrodkach miejskich. Tymczasem wszyscy apelują do wilka z należną atencją i pokorą, by jeśli nie sprawi mu to wielkiego kłopotu, był łaskaw choć trochę zmodyfikować swój jadłospis, a na pewno wyjdzie to na dobre jemu samemu: owce pokochają go jeszcze bardziej. Wygląda jednak na to, że wilk ma inne plany.
Ilu nam potrzeba egzorcystów?
W tych chóralnych suplikacjach nie mniej głośni od „oświeconych” publicystów liberalnych są tzw. „katolicy otwarci”, niestrudzenie przywołujący mocno już wytarte hasło Ecclesia semper reformanda. Kościół, zaklinają biskupów, winien wrócić do źródeł, do Ewangelii, do Chrystusa, zrezygnować ze „środków bogatych”, wyleczyć się ze swych nieprawości i grzechów. Trudno nie zauważyć, że powtarza się tu dokładnie sytuacja sprzed lat, kiedy to ideowi komuniści sporządzali długie listy ustrojowych „błędów i wypaczeń”, nawołując ówczesnych hierarchów – sekretarzy partii – do opamiętania, definitywnego porzucenia owych błędów, pogłębionej lektury brodatych klasyków i powrotu do „norm Leninowskich”. Ale przecież kończyli te wyliczanki, jak Leszek Kołakowski w słynnym eseju Czym jest socjalizm?, płomiennym aktem wiary w ustrój postępu i sprawiedliwości: „Socjalizm jest to ustrój, który … eh ! , co tu dużo mówić! socjalizm jest to naprawdę dobra rzecz”.
Błędne byłoby mniemanie, że historia powtarza się tu jako farsa, bo farsą była już w swojej pierwszej odsłonie. Jej wykonawcy w końcu to jednak zauważyli, dochodząc do oczywistego wniosku, że „błędy i wypaczenia” to nie jakieś przypadkowe zanieczyszczenie systemu, ale wręcz sama jego istota i że pozbyć się ich można jedynie wraz z nim samym. I stał się cud: Michaił Gorbaczow, który szczerze pragnął uwolnić realny socjalizm od jego schorzeń, niechcący uwolnił ludzkość od samego socjalizmu, bo lekarstwa zaaplikowane pacjentowi, choćby „głasnost”, okazały się dlań śmiertelne.
Dzisiejsi (nieświadomi) katoliccy naśladowcy „dobrych” komunistów, nawet nie próbują się zastanawiać, co by to było, gdyby ich postulaty zostały spełnione. Swoboda głoszenia poglądów w Kościele? Jakże boleśnie przeżywali „katolicy otwarci” zakaz występowania w mediach, nałożony na ks. Adama Bonieckiego! Więc od zniesienia takich zakazów oraz cenzury kościelnej trzeba by zacząć. Tyle że pewnie już następnego dnia do rozmowy zgłosiłoby ze dwudziestu teologów, którzy – teraz już niezagrożeni utratą emerytury kościelnej, a to właśnie taką groźbą skutecznie przed laty uciszono zbuntowanego biblistę ze Sri Lanki, Tissę Balasuriyę – ogłosiliby osłupiałej owczarni, że historie opisane w Ewangeliach to metafory i legendy, „dokumenty wiary”, nie zaś reportaże z życia Jezusa, że zmartwychwstanie to nie wydarzenie „historyczne”, lecz „nadhistoryczne”, a więc takie, które – cokolwiek ta „nadhistoryczność” znaczy – na pewno nie zaszło w naszej czasoprzestrzeni, lecz w jakimś innym wymiarze, „metafizycznym”, że anioły i diabły to jasełkowe dekoracje, że liczy się tylko etyczne i moralne przesłanie Ewangelii, zinterpretowane w jakichś mętnych kategoriach egzystencjalnych, słowem powtórzyliby wszystkie te rewelacje, którymi kiedyś taki skandal wywołał Rudolf Bultmann, a które do tej pory wolno im było publikować co najwyżej w fachowych pismach teologicznych, których poza teologami, od dawna już przecież i tak w istocie „wierzącymi inaczej”, nikt normalny nie czyta, bo pisane są ezopowym językiem, niezrozumiałym poza kolegami po fachu dla nikogo. I jak niegdyś Bultmann zostaliby wyśmiani przez filozofów-ateuszy, którzy zamiast z radością powitać to światełko racjonalności w cienistych murach Kościoła, objaśniliby te „odkrycia”, przez protestantów dokonane już po części w wieku XVIII, chęcią i koniecznością dramatycznej „ucieczki do przodu”, ratowania czego się da z coraz mniej wiarygodnego „depozytu wiary”, naiwną apologetyką ukrytą nieudolnie pod dziurawą maską krytyki. Mało prawdopodobne, by taka katolicka „głasnost” i „demitologizacja” przywróciły kościelnej owczarni owce wątpiące i chadzające już własnymi drogami, ale z całą pewnością zrujnowałyby doktrynalną i ideową tożsamość katolicyzmu, wokół której wciąż skupiona pozostaje, topniejąca co prawda, ale nadal liczna społeczność, a ona takie nowinki przyjęłaby bardzo źle – katolicyzm, czy to się podoba katolickim intelektualistom czy nie, to religia cudownych obrazów, krwawiących hostii, egzorcyzmów i relikwii, która bez nich rozpływa się w niebycie jak kot z Cheshire, zostawiając po sobie zamiast uśmiechu zdziwioną minę działacza Klubu Inteligencji Katolickiej. Nie odzyskano by niedowiarków, a utracono „zelotów”. Na reformację czas był pięćset lat temu.
Znieść celibat postrzegany jako najpoważniejsze źródło przestępczości seksualnej księży? Z pozoru nic prostszego. Istniejące prawo cywilne zapewne całkiem skutecznie chroniłoby integralność majątków kościelnych przed zakusami proboszczów próbujących się na nich uwłaszczyć, by zapewnić potomkom lepszy byt kosztem „firmy” (w końcu nie słychać, by Kościoły protestanckie czy prawosławne były jakoś masowo rozkradane przez swoich duszpasterzy, skrupulatnie kontrolowanych przez ich gminy). Choć i tu rodziłyby się nieznane dotąd problemy. Co zrobić z rodziną księdza zajmującego mieszkanie służbowe i nagle zmarłego? Wyrzucić na bruk jakoś niesporo. Zapewne Kościół, jeden z największych właścicieli nieruchomości i potentatów finansowych w Europie, jakoś by sobie i z tym poradził (ułatwiając swoim funkcjonariuszom nabywanie własnych mieszkań, udzielając im tanich kredytów, podejmując działalność deweloperską itd.), ale nie to jest największym zagrożeniem, jakie niesie ze sobą zniesienie celibatu. Człowiek mający oparcie w rodzinie, choćby tylko psychiczne i moralne, jest trudniejszy do podporządkowania, wymyka się dyscyplinie. Z jednej strony łatwiej go co prawda zaszantażować, bo ktoś mający na utrzymaniu żonę i dzieci, bywa mniej skłonny do narażania się zwierzchności, ale z drugiej… Wyobraźmy sobie sytuację, gdy dorastający syn mówi ojcu-proboszczowi to, czego nie ośmieli się mu powiedzieć żaden parafianin: „Tata, ty nie opowiadaj na tych swoich kazaniach takich farmazonów, bo chłopaki robią sobie ze mnie bekę”. Dyskusja z własnym potomkiem mogłaby być często bardziej stresująca niż „dywanik” u biskupa. Szybko przyszłoby też zapewne wycofać się z zakazu antykoncepcji, ale to dałoby się zrobić jednym pociągnięciem papieskiego pióra, tak jak jednym papieskim podpisem „zamknięto” limbus puerorum (chyba nawet prawie nikt tego nie zauważył) i „poprawiono” Ojcze nasz (nawiasem mówiąc, wbrew oczywistym świadectwom biblijnym, potwierdzającym kusicielskie ciągoty Jahwe – zob. np. 2 Sm 24, 1 nn.).
Z tych samych przyczyn wynika niechęć do zezwolenia na „komunię rozwodników”. Cóż by to komu szkodziło? Ano, szkodziłoby, i to niemało. Lenin definiował niegdyś komunizm jako „władzę i elektryfikację”. Katolicyzm daje się zdefiniować jako władza bez elektryfikacji: władza sprawowana nad ludzkimi sumieniami, a przede wszystkim nad ludzkim poczuciem winy („teolog uwalnia cię od grzechu, który sam wymyślił”, zauważył dawno temu Goethe). A władzy nie oddaje się ot, tak sobie, z dnia na dzień i bez oporów.
Krótko mówiąc: ewentualna kościelna pieriestrojka byłaby dla Watykanu zabójcza dokładnie tak samo, jak zabójcza okazała się dla jego późnego bliźniaka, Związku Radzieckiego.
Wśród „katolików otwartych” hasło „reform” wywołuje ekscytację podobną tej, jaką wzbudzała dawniej każdorazowa zmiana na stanowisku pierwszego sekretarza PZPR. Z nadzieją witano Gomułkę, z radością Gierka i kolejnych ich następców, nie zastanawiając się nawet nad tym, że wszyscy oni ulepieni byli w gruncie rzeczy z tej samej gliny. Tak jak z tej samej gliny ulepieni są hierarchowie Kościoła. I cóż by to zmieniło, gdyby „dobry” biskup Ryś zastąpiłby „złego” Jędraszewskiego? „Dobry” biskup Ryś w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” nie dopatrzył się niczego złego w – de facto przecież przymusowej – spowiedzi organizowanej podczas rekolekcji wielkanocnych w szkole w Suchej Beskidzkiej (zob. rozmowę z Błażejem Strzelczykiem, TP z 14.04. 2017). Abp Ryś też zapewne nie miałby nic przeciwko temu, by mu władza zapędzała niesforne owieczki do zagrody, tyle że – nieco bystrzejszy od swych współbraci w biskupstwie – jest chyba zdania, że mogłaby się w tym celu posługiwać środkami nieco subtelniejszymi. Korzystanie z usług zbrojnego w miecz „ramienia świeckiego” to odwieczna praktyka Kościoła, sięgająca jego zarania w czasach Konstantyńskich. Wielce znamienna była niedwuznaczna aprobata, z jaką „dobry” arcybiskup Polak powitał haniebną akcję policyjną wobec Elżbiety Podleśnej. A był to przecież świetny moment, by przynajmniej „dobrzy” biskupi dowiedli: nie chcemy pomocy policji w głoszeniu Ewangelii. Fryderyk Wilhelm III, gdy przestrzegano go przed zatrudnianiem w Berlinie podejrzewanego o ateizm Johanna Gottlieba Fichtego, miał odpowiedzieć: „Ponoć ma jakiś spór z dobrym Panem Bogiem. Skoro tak, to niechże dobry Pan Bóg się z nim rachuje, mnie nic do tego”. Na taki gest nie zdobył się żaden z polskich hierarchów, co daje niezły wgląd w ich prawdziwe intencje oraz w ich mentalność, i to zarówno „jastrzębi”, jak i tych, których – chyba zbyt pochopnie – uznano za „gołębie”.
Nie wiadomo też kto miałby te wymarzone reformy przeprowadzić. Gołym okiem przecież widać, że papież niewiele może (ale mógł na przykład mianować kogoś takiego jak Marek Jędraszewski arcybiskupem Krakowa). Więc kto? Kardynałowie opisani tak barwnie przez Frédérica Martela w Sodomie? Czy może ich następcy werbowani według podobnego klucza? Instytucje takie jak Kościół, oparte na autorytarnej władzy sprawowanej przez swego rodzaju „partię wewnętrzną”, mają zawsze skłonność do samopowielania się z pokolenia na pokolenie, przy czym właśnie ta wewnętrzna struktura sprawia, że w doborze kadr preferuje się wciąż te same cechy: uległość, posłuszeństwo i donosicielstwo, a przede wszystkim bezwzględną wierność Instytucji. Możliwy zakres wewnętrznych kościelnych reform najtrafniej opisał swego czasu Hans Küng, zauważając ironicznie, że po II Soborze Watykańskim skrócono bajecznie długie treny kardynalskie, „ale ich nie obcięto”.
Polskim odpowiednikiem tak pojmowanych reform mogłoby być zuchwałe wystąpienia pewnego katolickiego psychoterapeuty. Ów doktor habilitowany psychologii (!) stwierdził mianowicie, że „opętania diabelskie” oczywiście się zdarzają – tak przecież naucza Matka-Kościół – ale nie tak często, jak tego chce miesięcznik „Egzorcysta”, a być może zdarzają się jedynie wśród pogan (nie wyjaśnił jednak, dlaczego diabeł miałby sobie nakładać takie samoograniczenia). Dlatego egzorcyści są niezbędni, choć nie potrzeba ich aż tylu. Na tym polega poniekąd dramat katolickich reformistów: chcą się pokazać jako rzecznicy racjonalności, możliwej jakoby i w Kościele, pozostając jednak w zgodzie z ortodoksją. Ich fatalnej opinii w oczach „zelotów” to nie poprawia (śmiałek stał się przedmiotem prawdziwej nagonki w mediach katolickich), a wśród sceptyków naraża na niewybredne porównania z ową udręczoną katechetką, bohaterką brodatego szkolnego dowcipu („Psze pani, czy ksiądz sika? – Tak, Jasiu, ale bardzo rzadko”). Z Partii Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa natrząsał się już Jaroslav Hašek.
Czy polski katolicyzm wyda z siebie ludzi takich jak Jacek Kuroń i Karol Modzelewski? Ludzi, którzy w pewnym momencie przestaną pisać „listy do biskupów” albo do współbraci w wierze, po raz nie wiadomo który wyliczać księże „błędy i wypaczenia”, apelować pokornie o powrót ad fontes, lecz odrzucą kolportowany tak szeroko mit „świętego Kościoła grzesznych ludzi”, przemyślą samodzielnie i przewartościują to wszystko, co od dzieciństwa wkładano im do głów w ramach „wychowania religijnego” i zbiorą się na odwagę, by twardo powiedzieć sobie i innym, czym jest naprawdę „realny katolicyzm”, tak jak tamci zrewidowali w końcu gruntownie najpoważniejsze dogmaty swojej ideologii i powiedzieli nam, czym naprawdę był „realny socjalizm”. I którzy zrozumieją, że zagrożeniem jest on sam jako taki, nie zaś usuwalne rzekomo przywary i skażenia „czystej” nauki. Jednego co prawda już wydał. Tadeusza Bartosia, który mówi wprost: „Katolicyzm jako najbardziej wpływowa instytucja wychowawcza, sama zdemoralizowana do szpiku kości, demoralizuje nam społeczeństwo nie od dziś, nie od wczoraj. Są oczywiście wspaniali księża, szukamy ich niekiedy z lupą w ręku, wynajdujemy gdzie się tylko da, cieszymy się jak dzieci, jeśli choćby jeden się znajdzie. Nijak nie zmienia to obrazu całości”(GW, Magazyn 16 lipca 2016). Czy wyda następnych? Na razie wydaje z siebie raczej katolickie wersje niezapomnianej Zofii Grzyb, która dawno, dawno temu miała wnieść powiew „nowego” do KC PZPR. „Katolickimi feministkami” obrodziło latoś nad podziw.
Co robić?
Prostej odpowiedzi na to wciąż powracające rewolucyjne pytanie udzielił już w latach osiemdziesiątych ubiegłego wielu Wojciech Młynarski: „swoje”. Trzeba mieć przede wszystkim świadomość, że polska demokracja będzie ułomna i chybotliwa tak długo, jak długo będzie demokracją „wartości” oktrojowanych przez Kościół katolicki. Czyli, innymi słowy, demokracją kontrolowaną przez biskupów (a polską demokrację kontrolowali oni właściwie za rządów wszystkich ekip, sprawujących władzę po 1989 roku). Dojrzeć ma szansę jedynie w Polsce gruntownie zlaicyzowanej. Bardzo wymowne było tu świadectwo Tadeusza Mazowieckiego, zaangażowanego, głęboko wierzącego katolika. W rozmowie z Teresą Torańską pierwszy premier „wolnej Polski” tłumaczył tak szybkie wprowadzenie religii do szkół tym, że „rząd, który przeprowadzał tak wiele rzeczy trudnych, nie mógł mieć w Kościele przeciwnika”, przyznając pośrednio, że Kościół byłby gotowy utopić raczkującą polską wolność, gdyby nie dostał, czego chciał. I tak trzeba tę instytucję postrzegać: jako formację realizującą wyłącznie własne interesy, jeśli trzeba, kosztem interesu społecznego. Posługującą się przy tym kwiecistym językiem moralności i troski o wieczne „zbawienie” i doczesne „dobro wspólne”, „trzeźwość Narodu” i „trwałość rodziny”, słowem o nasze szczęście, wyłącznie w celu zrealizowania tych interesów i zneutralizowania ewentualnego oporu. Gotową wreszcie sprzymierzyć się z każdym, kto zapewni jej maksymalny udział we władzy i dostęp do państwowej kasy, a nadto pomoże w sprawowaniu kontroli nad „owczarnią”. Politycy z kolei będą się tym oczekiwaniom podporządkowywać dopóty, dopóki kościoły znacząco nie opustoszeją. Podczas pierwszej wizyty Jana Pawła II w Polsce w 1979 roku jedna z telewizji zachodnich pokazała tłumy zgromadzone na krakowskich Błoniach, opatrując te zdjęcia komentarzem nawiązującym do szyderczego pytania Stalina: „Ile papież ma dywizji?”. Dywizjami Kościoła są wszyscy, którzy wciąż wypełniają jego świątynie. Dopiero gdy te zaświecą pustkami, nawet najbardziej cyniczni politycy zrozumieją, że nie wystarczy już kupować za każdą cenę poparcia biskupów i proboszczów sterujących decyzjami wyborczymi swojej „owczarni”, lecz trzeba szukać porozumienia, także z tymi wyborcami, którym status kościelnych owiec przestał się podobać i których weekendowe plany nie obejmują już uczestnictwa w niedzielnym nabożeństwie. A ich raczej nie przyciągnie się obietnicą nieratyfikowania europejskiej Karty Praw Podstawowych czy odmową zalegalizowania związków partnerskich. Zwłaszcza że wykonawszy już pewną samodzielną krytyczną pracę intelektualną, jakiej wymaga rewizja treści wszczepionych za młodu jako „prawdy wiary”, nie będą już tak podatni na prymitywną propagandę serwowaną im przez rozmaitych politycznych magów i cudotwórców. Dlatego tak jak w latach stanu wojennego mówiliśmy: „Nie ma wolności bez ‘Solidarności’” (teraz należałoby raczej powiedzieć: „Nie ma wolności przy ‘Solidarności’”), tak dziś aktualne byłoby hasło: „Nie ma demokracji bez laicyzacji”. Nie jest chyba dziełem przypadku, lecz następstwem głębszej refleksji, że w Konstytucji francuskiej z 1946 roku przymiotnik „laicki” poprzedza „demokratyczny: „La France est une République indivisible, laïque, démocratique et sociale”.
Ale przecież, powie ktoś znowu, nie cały Kościół to zło. Są przecież owi „wspaniali duchowni”, są „dzieła miłosierdzia”, Caritas, zakonne sierocińce itd. I jest ks. Adam Boniecki. Zgoda. Żadna formacja społeczna nie jest monolitem. „Wspaniałych ludzi” nie brakowało i w PZPR (gdyby ich nie było, „refolucja” nie przebiegłaby tak gładko i bezkrwawo). Czy to dostarcza alibi realnemu socjalizmowi? Nie zapominajmy też, że owe „dzieła miłosierdzia” dystrybuują przede wszystkim środki pochodzące ze zbiórek społecznych i dotacji państwowych. Oraz że historia kościelnych zakładów opiekuńczych, np. w Irlandii, to historia nie zawsze budująca (my też się dorobiliśmy naszej siostry Bernadetty). Nie deprecjonuje to w żadnym razie autentycznych i godnych najwyższego podziwu wysiłków i poświęcenia ludzi takich jak choćby siostra Małgorzata Chmielewska czy dominikanki z Broniszewic. Trudno czasem jednak nie zadać pytania, co jest pierwotne: wywiedzione z Ewangelii zalecenie czynienia dobra „braciom moim najmniejszym”, przykład Samarytanina, czy raczej pewna ogólnoludzka wrażliwość na cierpienie drugiego człowieka, gotowość niesienia mu pomocy – bez ludzi o takiej podwyższonej wrażliwości nie przetrwa żadne społeczeństwo i w każdym można ich znaleźć. To dlatego Kościół katolicki i sprzymierzeni z nim politycy tak wrogim okiem patrzą na działalność Wielkiej Orkiestry, dowodzącej, że nie tylko Ewangelia potrafi wyzwalać w ludziach chęć uczynienia bezinteresownie jakiegoś dobra innym. Znamienne też, że świecki wolontariat, niemotywowany bynajmniej religijnie, to zjawisko cieszące się coraz większą popularnością wśród młodych ludzi, gotowych często zaryzykować w dobrym celu podróż do bardzo odległych i nie zawsze bezpiecznych zakątków świata. Pamiętajmy też, że dobroczynność jest jednym z „filarów” islamu, co też nie zawsze czyni tę religię bardzo przyjazną wszystkim ludziom. A zresztą pomyślmy: gdyby kolosalne, wielomiliardowe środki, topione dziś bezproduktywnie w finansowanej przez państwo katechizacji, obrócić mocą ustawy na przemyślaną walkę z nędzą, wykluczeniem społecznym, bezdomnością, na pomoc dla niepełnosprawnych, opiekę nad seniorami, stypendia dla najzdolniejszych uczniów ze wsi i małych miast, wreszcie na rozwój tego młodzieżowego wolontariatu – czy nie dałoby to lepszych efektów społecznych niż religijne formatowanie kolejnych pokoleń? Często w duchu wrogości wobec demokratycznego ustroju państwa, które te nauki finansuje.
Rzecz w tym, że procesów laicyzacyjnych nie da się przyspieszyć. To zrozumiałe: próby zniechęcania ludzi do ich religii, namawianie ich, by krytycznej rewizji poddali obraz świata wszczepiony im w dzieciństwie, są zwykle całkowicie nieskuteczne, a w naszym kręgu cywilizacyjnym uchodzą za wysoce nieetyczne, nieestetyczne, wręcz żenujące i dowodzące braku kultury. (Co ciekawe, ci sami ludzie, którzy swoją wiarę nabyli w procesie socjalizacji, poprzez prowadzoną od dzieciństwa katechizację, gdyby po raz pierwszy zetknęli się z misjonarzami chrześcijańskimi jako ludzie w pełni ukształtowani intelektualnie, przyjęliby dziś ich przesłanie zapewne tak, jak zwykle przyjmują przesłanie np. Świadków Jehowy albo sympatycznych młodych mormonów, coraz częściej ewangelizujących gładką polszczyzną na ulicach naszych miast: wzruszeniem ramion). Znamienne przy tym, że ta powściągliwość działa tylko w jedną stronę: podejmowane przez misjonarzy chrześcijańskich wysiłki, mające na celu przekonanie „pogan”, by porzucili swoje dotychczasowe wierzenia i przeszli do ich kościołów, są w pełni aprobowane. Podobnie rzecz się ma z „nawracaniem” niewierzących. Gdy ks. Jan Kaczkowski opowiada Jarosławowi Mikołajewskiemu o udanym „nawróceniu” przed śmiercią pewnego ateisty, jego rozmówca woła prostodusznie: „Jak można nie nawracać, rozmawiając o śmierci?”
Wolno dziś bez wielkiego ryzyka wyrazić pogląd, że w Europie zachodniej chrześcijaństwo jest formacją obumierającą, pamiętając jednak, że religie umierają inaczej niż formacje polityczne, unicestwiane niekiedy jednym dokumentem z konkretną datą. Wątpliwe, by ktoś chciał się pokusić o datowanie aktu zgonu antycznych religii pogańskich. Po części wtopiły się one w chrześcijaństwo i w nim przetrwały, jak w Hodegetrii przetrwała Izyda z Horusem. Dość trafnie opisał to zjawisko umierania religii Heinrich Heine w swoich Listach o Niemczech: „Na gruncie teorii dzisiejsza religia […] została pobita na głowę, uśmiercona w swej idei, i wiedzie jeszcze tylko mechaniczny żywot, niczym mucha, której odcięto łebek, a która zdaje się tego wcale nie zauważać i wciąż radośnie lata wokoło”. I latać będzie zapewne jeszcze bardzo długo. Odchodzenie religii ma bowiem własny rytm i własną dynamikę, a przed próbami wywierania na nie bezpośredniego wpływu przestrzegał już Gotthold Ephraim Lessing w Ernst i Falk, apelując, by spokojnie oczekiwać „wschodu słońca” i pozwolić „świecom palić się, jak długo chcą i mogą”, nie zaś „gasić światła i, gdy już są zgaszone, dbać o to, by powtórnie zapalić ogarki albo ustawić światła całkiem nowe”.
Dlatego ważniejsze jest pytanie, czego nie robić. Przede wszystkim nie przyjmować pewnej już utrwalonej „narracji”, narzuconej bardzo zręcznie publicystom podejmującym dyskusje o polskim Kościele. Dyskusje te zwykle zaczynają się od solennych zapewnień, że w żadnym razie nie zamierza się występować przeciwko niemu samemu, a jedynie zastanowić się, jak można by uczynić jego „misję” lepszą i skuteczniejszą. Jeśli dyskutantami są „katolicy otwarci”, dorzucą jeszcze niekiedy zapewnienie o swojej „miłości do Kościoła”. Tu znów powtarza się sytuacja sprzed lat: wolno było krytykować pewne niedomogi socjalizmu, ale nie wolno było występować przeciwko „ustrojowi” jako takiemu. Krytyka musiała być „konstruktywna”, to znaczy niepodważająca jego fundamentów. Można było ostatecznie poddać takiej krytyce nawet sekretarza powiatowego, ale nie założenia doktrynalne, które w rzeczywistości umożliwiały opisywane patologie. Te założenia były poza dyskusją. Przestrzeganie tego rytuału miało chronić przez uznaniem za agenta „sił antysocjalistycznych”. Miało też uspokoić moskiewskiego niedźwiedzia, który raz po raz nerwowo przebierał łapami, zawsze gotów pośpieszyć z „bratnią pomocą”. Dziś wolno już otwarcie mówić o pedofilii wśród duchownych, ale zbyt dociekliwe poszukiwanie jej przyczyn nie tylko w celibacie, lecz także w specyficznym rozumieniu relacji między „pasterzami” a „owczarnią”, wynikającym wprost z autorytarnej struktury Kościoła, będącej rdzeniem jego tożsamości, naraża w mediach katolickich na zarzut „nienawiści do Kościoła i ludzi wierzących”, a w „Gazecie Wyborczej” zapewne na oskarżenie o „jaskiniowy ateizm”. Nie ma jednak dostatecznych powodów ukrywać, że Kościół katolicki postrzega się jako instytucję wrogą demokracji i wolności z samej jej istoty i, co ważne, niereformowalną, której negatywnemu wpływowi wolno i należy się przeciwstawiać. Czy ktoś ma dziś pretensje do opozycjonistów z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, że występowali przeciwko „realnemu socjalizmowi” i że ustroju bynajmniej już nie „kochali”?
Nie ma też najmniejszych powodów, by utrwalać przekonanie o jakichś nierozerwalnych związkach Polski z chrześcijaństwem i katolicyzmem oraz o ich niezbędności dla polskiego społeczeństwa. Coraz więcej ludzi będzie od Kościoła odchodzić nie tylko dlatego, że wstręt będą w nich budzić afery pedofilskie i sposoby ich tuszowania przez hierarchów, pazerność proboszczów, buta biskupów i agresywność katolickich mediów. Będą odchodzić także po prostu dlatego, że współczesnemu Europejczykowi coraz trudniej przychodzi połączenie nowożytnej zasady krytycznego myślenia, wpajanej mu w procesie edukacji, z sacrificium intellectus, wymaganym odeń przez religię. Nie należy ich od tego kroku odwodzić.
A na pewno nie powinni ich od niego odwodzić ci, którzy sami dawno go już uczynili.
Tadeusz Zatorski – germanista, tłumacz, publicysta. Autor bloga „Brulion bez linii” – www.brulionbezlinii.net
Czytaj też:
Tadeusz Zatorski, Przepis na Lewiatana (PP 159/2020)
Tadeusz Zatorski, Tomasz, czyli patron sceptyków (PP 166/2021)