Tomasz, czyli patron sceptyków | PP 166/2021

Powątpiewaj we wszystko choćby tylko raz jeden, nawet gdyby było to zdanie: dwa razy dwa jest cztery.

Georg Christoph Lichtenberg

TOMASZ APOSTOŁ JEST PATRONEM ARCHITEKTÓW I TEOLOGÓW, CO WYDAJE SIĘ na pierwszy rzut oka połączeniem dość odległym i przypadkowym. Pierwszy patronat da się wyjaśnić apokryficzną legendą, wedle której Tomasz był genialnym budowniczym i podczas swojego pobytu w Indiach miał nawet zaprojektować rezydencję dla jednego z tamtejszych książąt. Drugi wydaje się nieco podejrzany: Tomasz to przysłowiowy niedowiarek, a sceptycyzm w powszechnym mniemaniu nie ułatwia kariery teologicznej. Ale powszechne mniemania nie zawsze odzwierciedlają wiernie stan faktyczny. Teologia – powiadają teologowie – to nauka, bo przecież gdyby nią nie była, to nie wykładano by jej na uniwersytetach, więc sceptycyzm i myśl krytyczna muszą być jej nieodłącznymi składnikami (Co prawda już w XIX wieku złośliwcy i nihiliści, jak choćby Giacomo Leopardi, skłonni byli przypisywać jej status zbliżony do alchemii). Gdzie zaś myśl krytyczna i wątpienie, tam – przynajmniej teoretycznie – wynik dociekań otwarty, a to potencjalnie niebezpieczne, zwłaszcza w dziedzinie, w której granice eksploracji wyznacza urzędowo zatwierdzony dogmat. Więc czujny patron i orędownik potrzebny bardziej niż gdzie indziej. A tu Tomasz okazuje się właściwym świętym na właściwym miejscu.

Semper infidelis

Ostatnia wieczerza w predelli późnośredniowiecznego ołtarza św. Anny Samotrzeciej w katedrze we Frankfurcie nad Menem z całą pewnością nie jest arcydziełem sztuki: postacie są niezgrabne, formowane naiwnie i schematycznie, najpewniej niewprawną dłonią jakiegoś lokalnego samouka. Mimo to przyciąga wzrok, a to za sprawą jednego z biesiadników, przedstawionego dość nietypowo: apostoł zdaje się smutno zaglądać do pustego kielicha, jak gdyby – nie bacząc na podniosłość chwili – chciał powiedzieć: „Ech, ja wszystko rozumiem, Ostatnia Wieczerza, transsubstancjacja, ustanowienie Eucharystii, ale co by to komu zaszkodziło, gdyby tak wypić jeszcze łyczek?”. Czyżby prowincjonalny artysta pozwolił sobie na niewybredną parodię, komiczny wtręt w jednym z najbardziej szacownych przedstawień sztuki chrześcijańskiej?

Mało prawdopodobne. Niemal w tym samym czasie wielki Paolo Veronese gęsto się tłumaczy przed wenecką inkwizycją z powodu swojej Ostatniej wieczerzy dla klasztoru San Giovanni e Paolo, zaludnionej postaciami żołnierzy, pijaków i karłów, nielicującymi z powagą tematu. (Ostatecznie musi zmienić tytuł dzieła na Uczta w domu Lewiego). Ikonografia chrześcijańska zna co prawda motywy, które dzisiejszego widza mogą wprawić w zdumienie albo wręcz oburzyć: gdyby jakiemuś współczesnemu artyście przyszło do głowy wyobrazić Trójcę w postaci trzech zajęcy splecionych uszami, to ani chybi Ordo Iuris zawlekłoby na ławę oskarżonych z paragrafu o „obrazę uczuć”. A przecież przedstawienia takie nie należały w średniowieczu do rzadkości (jak choćby w maswerku jednego z okien katedry w Paderborn). Wątpliwe jednak, czy średniowiecznego snycerza trzymały się żarty. Jego zamysł był chyba – wbrew pozorom spowodowanym nieporadnością formalną – całkiem poważny. Uczeń zerkający do kielicha to bowiem prawdopodobnie nikt inny jak nasz Tomasz, który właśnie usłyszał, że w jego kielichu znajduje się już nie wino, lecz krew Nauczyciela i z pewnym niedowierzaniem – jak to niewierny Tomasz – zagląda do środka, ściskając drugą dłonią chleb, również rzekomo niebędący już chlebem.

Czytaj także: Tadeusz Zatorski, Przepis na Lewiatana (PP 159/2020)

O Tomaszu, choć Ewangelie kanoniczne, zwłaszcza „synoptyczne” nie poświęcają mu wiele uwagi, wiadomo niemało, jeśli za dobrą monetę przyjmie się źródła apokryficzne, przede wszystkim Ewangelię Tomasza i Dzieje Świętego Tomasza Apostoła. Jego imię, a właściwie przydomek, didymos, wspomniany przez Jana Ewangelistę, oznacza „bliźniaka”. Czyim miałby być bliźniakiem, Ewangelie nie informują, ale wśród gnostyków rozpowszechnione było przekonanie, że mógł być bratem samego Nauczyciela – jego podobieństwo do Jezusa sugerują choćby wspomniane Dzieje Świętego Tomasza z III wieku: wskrzeszony przez apostoła młodzieniec mówi o Jezusie, jako o Tym, co jest bliźniaczo podobny do jego wybawcy. Wyobrażenie takie nie byłoby niczym nadzwyczajnym w mitologii antycznej, która znała rodzeństwa złożone z syna boga i dziecka ludzi śmiertelnych (Herakles, syn Zeusa i Alkmeny, oraz Ifikles, syn tejże i Amfitriona) i która – jak to dziś wiadomo – dostarczyła sporo wątków ewangelistom kanonicznym i niekanonicznym.

Dla ortodoksji tego rodzaju pokrewieństwo między Chrystusem a jednym z uczniów było jednak z oczywistych względów nie do przyjęcia. Mimo to koncepcja taka żyła chyba w chrześcijaństwie utajonym nieco życiem i inspirowała niekiedy także artystów do zaszyfrowanych spekulacji: na sławnym Sądzie Ostatecznym Hansa Memlinga jeden z apostołów, zasiadający – chyba nie przypadkiem – tuż obok Marii i Jana, a więc wysoko w hierarchii niebieskiej, zwraca ku widzowi twarz uderzająco podobną do oblicza zasiadającego na łuku tęczy Jezusa. Nawet ich charakterystycznie rozdwojone brody są identyczne.

Tomasz ze sceptyczną rezerwą śledzący wydarzenia Ostatniej Wieczerzy to jednak przedstawienie nader rzadkie. Nieco dwuznaczną sławę niedowiarka apostoł zyskał sobie bowiem przede wszystkim wątpieniem w Zmartwychwstanie. Gdy Uczniowie oznajmili mu radosną nowinę, odparł hardo: Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę. I wkrótce dane mu jest to uczynić, a oględziny kończą się pokornym wyznaniem: Pan mój i Bóg mój! Niewiele mu to pomoże: „niewiernym Tomaszem” pozostanie in saecula saeculorum.

Jak bardzo epizod ten zaciążył na obrazie Tomasza, dowodzą komentarze Doktorów i Ojców Kościoła do J11, 16, gdzie apostoł zdaje się manifestować postawę wręcz przeciwną: niezłomne przywiązanie do Nauczyciela i gotowość oddania wraz z nim życia. Gdy mianowicie Jezus chce udać się do domu zmarłego właśnie Łazarza, co wiąże się ze sporym ryzykiem, Tomasz deklaruje: Pójdźmy i my, abyśmy razem z nim [Jezusem] pomarli. Jednak Akwinata, za Chryzostomem, nawet tu dopatruje się słabości w wierze: wszyscy uczniowie bali się Żydów, a najbardziej z nich Tomasz. Przed męką bowiem był słabszy niż inni i mniej wierzący, choć później stał się silniejszy od innych i nie do pokonania, i sam przebiegł cały okrąg ziemi. Tak więc, powodowany tymi wątpliwościami, rzekł do współuczniów: Pójdziemy także i my, aby razem z Nim umrzeć. Jakby chciał powiedzieć: On nie boi się śmierci i z pewnością, chce iść, aby siebie i nas wydać na śmierć. Nawet imię apostoła autor Summy usiłuje – dość pokrętnie i mało przekonująco – objaśnić jego sceptycyzmem. Nie przypadkiem też świętem Tomasza Apostoła ustanowiono pierwotnie dzień przesilenia zimowego, 21 grudnia, bo to najdłuższa noc w roku, tak jak najdłuższa była „noc” jego niedowiarstwa.

Sama scena oględzin dokonanych przez Tomasza jest przy tym – gdy zastanowić się głębiej – dziwna. A jeszcze dziwniejsza jej późniejsza recepcja. W monumentalnym komentarzu do Ewangelii Jana Rudolf Bultmann zauważa przytomnie: Czyż zarzut odnoszący się do Tomasza nie dotyka wszystkich innych uczniów? Przecież wszyscy, jak i Maria Magdalena, uwierzyli dopiero wtedy, gdy zobaczyli […] Tomasz nie domagał się żadnego innego dowodu, jak tylko takiego, jaki Jezus dobrowolnie okazał pozostałym. A gdy dodać do tego relacje innych ewangelistów, np. Łk 24, 11, albo 25, 37 nn., to nie wydaje się wcale, by Tomasza należało uważać za niedowiarka zatwardzialszego od innych towarzyszy Jezusa. Dlaczego więc autor Ewangelii Jana akurat jego obsadza w niewdzięcznej roli sceptyka wśród fideistów?

W opowieści Janowej nie ma jednak, jak wiadomo, zdarzeń przypadkowych, każde ma niejako drugie dno, jest znakiem. Jeśli twórca tego wieloznacznego tekstu rozproszone i rzucone jakby mimochodem wzmianki o niedowiarstwie uczniów kondensuje w osobie jednego wybranego Apostoła, to ma w tym zapewne jakiś cel, podobnie jak ma taki cel, gdy wspomniane u Synoptyków uzdrowienie paralityka umiejscawia nad sadzawką Betesda, zapewne w sanktuarium uzdrowiciela Asklepiosa, by wykazać, że Jezus był taumaturgiem potężniejszym niż pogański Syn Boży (ojcem Asklepiosa był Zeus). Takim znakiem, spersonalizowanym, a przez to wyrazistym staje się i Tomasz. Jest świadkiem, który wierzy, dopiero gdy już zobaczył, a przy tym świadkiem nie byle jakim, bo nie tylko naocznym, ale zarazem krytycznym i początkowo niedowierzającym. Bez takich świadków nie może się obyć żadna Nowina. To dlatego Ewangelie taki nacisk kładą na naoczne świadectwa, potwierdzające obecność zmartwychwstałego Jezusa. A i każde wydanie Księgi Mormona rozpoczyna się od deklaracji podpisanej przez ośmiu szanowanych obywateli, potwierdzających, że widzieli złote płytki, z których Joseph Smith miał ją spisać.

W malarstwie przedstawiano tę scenę dziesiątki razy. W bardzo znamienny sposób namalował ją w latach czterdziestych XVII wieku Matthias Stom (1600–1650): na Tomasza wkładającego palec w bok Jezusa spogląda inny apostoł, a wyraz jego twarzy to mieszanina zgorszenia i wściekłości (Stom był uczniem Gerrita van Honthorsta, prawdziwego mistrza w oddawaniu takich nastrojów i emocji na twarzach bohaterów drugiego planu). Wierzący nie lubią wątpiących nie dlatego, że sceptycyzm tych ostatnich obraża jakieś rzeczy dla nich święte, lecz dlatego, że obrażeni czują się sami: sceptyk podaje wszak w wątpliwość przedmiot ich wiary, a tym samym powątpiewa w ich zdolność krytycznego osądu jego prawdziwości, to zaś oznacza przecież zakwestionowanie in toto kwalifikacji umysłowych tych wszystkich, którzy tę prawdziwość uznają za bezdyskusyjną. W ich umysłach pojawia się wówczas nieznośne podejrzenie: „Pewnie nami gardzi”. Niedowiarek obraża zatem nie tyle „uczucia religijne” wierzących, ile raczej ich miłość jak najbardziej własną. Z pociechą przychodzi im sam Jezus, który spóźnione Tomaszowe credo kwituje sławną sentencją: Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli.

Błogosławieni i sceptycy

Nie widzieli, a uwierzyli. Ale co to właściwie znaczy? Wiara to – jak wiemy – nadawanie dużego prawdopodobieństwa prawdziwości twierdzenia w warunkach braku wystarczającej wiedzy. Jednak głębszy namysł musi nas doprowadzić do wniosku, że właściwie wszystko, co wypełnia nasze umysły, to jakaś postać wiary. „Rzecz sama w sobie” jest nam wszak, jak dowiódł już sławny myśliciel z Królewca, niedostępna, na końcu naszych postrzeżeń zmysłowych jest zatem co najwyżej wiara w prawdziwość postrzeganych zjawisk, zakwestionować da się przeto właściwie wszystko, ale konsekwentne niedowiarstwo prowadzi do nieprzezwyciężalnych paradoksów: Dzieje filozoficznego sceptycyzmu – pisze Andreas Urs Sommer w swojej Sztuce wątpieniaokazują się dziejami krytyki, kompromitującej naturalne siły poznawcze ludzi, by zrobić miejsce dla wiary. Prawdy, które osiągalne są przez rozumny wgląd, stają się przedmiotem wątpienia, by tym jaśniej pozwolić rozbłysnąć jako jedynie pewnym ponadrozumowym objawieniom bożym. Gdybyż jeszcze te objawienia same nie były wytworami rozumu, o których jakiś inny rozum orzeknie, że to „słowo boże”!

Niepewne jest, jak wiadomo, nawet samo istnienie świata, w które możemy wierzyć, ale którego dowieść niełatwo. Żyjemy jednak tu i teraz, w jakimś „świecie życia”, w którym zmuszeni jesteśmy każdego dnia dokonywać prostych wyborów i podejmować proste decyzje. Jak ów „znakomity filozof” z Głosu Pana Stanisława Lema, wyznawca solipsyzmu, któremu kiedyś podczas podróży samochodem pękła opona. Wówczas to uczony ów mąż, tak samo jak nieuczeni prostaczkowie, przerwawszy dyskurs na temat feerii złudzeń, jaką wszelki byt stanowi, zabrał się zupełnie zwyczajnie, stękając nieco nawet, do windowania wozu, wytaczania koła rezerwowego […] używając złudzenia-klucza, zakręcał kolejno nakrętki-fantasmagorie, potem spojrzał z rozpaczą na ręce pokryte brudem, właściwie mającym tylko wartość snu, wedle jego doktryny – ale jakoś mu to wcale do głowy nie przychodziło.

W tym to realnym świecie poruszamy się ciągle między biegunami wiary i niewiary. Wierzymy w istnienie „ciemnej materii”, choć nikt jej nigdy nie widział i nie wiadomo wcale, czy kiedykolwiek zobaczy. Tylko nielicznym wybrańcom dane jest ujrzeć dowody na istnienie bozonu Higgsa, wszyscy pozostali śmiertelnicy zaś muszą im wierzyć, nawet jeśli nie bardzo wiedzą, co to takiego ów „bozon”. Wierzymy nauce, choć rozumiemy tylko bardzo niewielki jej wycinek i wcale nie uważamy za konieczne rozgrzebywać pól Grunwaldu, by się przekonać, że sławna bitwa miała przebieg taki, jak go opisał Jan Długosz, a za nim uczeni historycy. Nauka zmienia co prawda czasem poglądy, te same leki, raz pomagają, raz wręcz przeciwnie, ale naszej zasadniczej w nią wiary to przecież nie rujnuje. Paradoksalnie to właśnie ta jej zdolność do niedogmatycznej rewizji własnych mniemań gwarantuje nam w jakiejś mierze, że to, co nam „podaje do wierzenia”, można uznać za jeśli nie „prawdziwe”, to przynajmniej „prawdopodobne”. Nowożytna kultura umysłowa zaczyna się, jak dowodził niemiecki filozof Hans Blumenberg, w momencie, gdy ludzkość odkrywa, że nie potrzebuje już „prawdy” i zadowala się „prawdopodobieństwem”, które doskonale wystarcza, by zbudować wielokilometrowy most, wylądować na Księżycu albo odpalić bombę wodorową.

Nie znaczy to jednak, że wierzyć mamy we wszystko. Błogosławieństwo, którym Jezus obdarza tych, którzy uwierzyli, choć nie widzieli, brzmi w „świecie życia” nader dwuznacznie, bo w tym świecie praktycznych działań i przyziemnych wysiłków rzadko podejmuje się ważne decyzje bez jakiejś analizy danych, a ktoś, kto kupiłby pierścionek z tombaku, płacąc za niego cenę złota, raczej nie usprawiedliwiałby takiej transakcji „uległością wiary”. Co ciekawe, także stosunek głosicieli Nowin do tych, którzy „wierzą, choć nie widzieli”, wydaje się nie całkiem wolny od pewnej ambiwalencji. Pochwała wiary niepoprzedzonej żadną weryfikacją dotyczy wyłącznie wiary w jedyną Nowinę prawdziwą, to znaczy tę głoszoną przez nich samych. Kto chciałby wiarę taką dać Nowinom cudzym, zasługuje co najwyżej na politowanie, jakie okazuje się „łatwowiernym” niedoukom, gotowym z właściwą im prostodusznością traktować poważnie rewelacje na przykład jakiegoś New Age. W konfrontacji z tymi cudzymi Nowinami, skądinąd rzeczywiście czasem dość fantastycznymi, kapłani i katecheci okazują się nieoczekiwanie niezłomnymi obrońcami nieufnego racjonalizmu i krytycznego myślenia.

Nie jest jasne, w jakiej relacji z błogosławieństwem dla tych, którzy nie widzieli, a uwierzyli, pozostają mnożące się ostatnio w Polsce „wydarzenia eucharystyczne” i nadzwyczajne fenomeny w rodzaju „cudu jarosławskiego”. Zachęcając do wiary znakami tak sugestywnymi, Niebo zdaje się pozbawiać wiernych tej niezwykłej łaski, albowiem teraz wierzą oni, ponieważ zobaczyli. Co dziwniejsze, nie słychać o takich zdarzeniach na Zachodzie naszego kontynentu, choć zważywszy na stopień niedowiarstwa tamtejszych społeczeństw, znaki takie byłyby im może bardziej przydatne niż polskiemu, chętnie podkreślającemu swoje niezłomne przywiązanie do wiary przodków. A może jest wręcz odwrotnie? Może, jak chcą niektórzy, nie tyle wierzymy, ponieważ zobaczyliśmy, lecz musimy najpierw wierzyć, by zobaczyć? Niech to rozstrzygają uczeni teologowie.

Prostą wiarę „błogosławionych”, będącą jakoby przejawem szczególnej łaski Boga, której nie zawsze dostępują hamletyzujący intelektualiści, sławi się przy tym co prawda oficjalnie i ad usum Delphini, ale głosicielom Nowin zdaje się na tych drugich zależeć, kto wie, czy nie bardziej niż na pierwszych. Co przychodzi łatwo, rzadko bywa cenione przesadnie wysoko. „Błogosławieni” garną się sami, po niedowiarków trzeba się pofatygować. A są niezbędni, bo wspólnota wiary złożona z samych „błogosławionych” musiałaby – zwłaszcza oglądana z zewnątrz – wywoływać tak zwane mieszane uczucia. Dlatego choć sceptycy nie wnoszą wiele do kościelnych statystyk, to przecież warto o nich zabiegać. Wiara sceptyka, który porzuca swój sceptycyzm, jest bowiem bezcenna, ponieważ stanowi najlepszy dowód na prawdziwość Nowiny. Dobrze wiedział o tym już papież Grzegorz Wielki, który o sceptycyzmie niewiernego ucznia wyraził się zaskakująco życzliwie: Więcej pomaga naszej wierze niewiara Tomasza, niż wiara apostołów.

Jeden nawrócony sceptyk jest w istocie nabytkiem cenniejszym niż 99 „błogosławionych”. Już choćby dlatego, że zawsze można go przeciwstawić innym sceptykom – ku ich zakłopotaniu i sromocie. Zwłaszcza jeśli to sceptyk wybijający się ponad przeciętność. No bo jeśli w naszego Boga uwierzył (albo choćby prawie uwierzył) jakiś „książę filozofów”, to kimże jesteś ty, ze swoim dyplomem magistra zbiorowego żywienia, by w Jego istnienie powątpiewać?

Jak pomóc Tomaszowi?

Nie jest więc chyba przypadkiem, że legenda uczyniła Tomasza architektem, to znaczy kimś na podobieństwo ówczesnego intelektualisty. I w tej to roli Tomasz doczeka się nieoczekiwanie swojego jeszcze innego bliźniaka już w czasach bardzo nam bliskich, a będzie nim jeden ze stałych, niemal wystandaryzowanych protagonistów powieści socrealistycznej, „wahający się inteligent”. Takim socrealistycznym bratem Tomasza jest choćby Stefan Morawiecki w powieści Kazimierza Brandysa Obywatele z 1954 roku, przedwojenny inteligent, nauczyciel. On także przeżywa moment swoistego nawrócenia, gdy 1 maja, po pochodzie spaceruje przez świętującą Warszawę i oto nagle odkrywa swoją przynależność i swoje miejsce na ziemi. Widok rozbawionych tłumów, doświadczenie bliskości klasy robotniczej, zdaniem Nikołaja Bierdiajewa będącej w marksizmie czymś na podobieństwo zbiorowego zbawiciela ludzkości, sprawia, że czuje się jakby przygarnięty przez miasto. Wyzbywa się wreszcie ostatecznie swoich niepartyjnych wątpliwości, dokonuje, zasiedziały tubylec w krainie inteligenckich pomyłek, zdecydowanej inwentaryzacji swego gospodarstwa wewnętrznego, które odziedziczył po przodkach, wyrzuca rzeczy bezużyteczne i w wyimaginowanym dialogu z zaprzyjaźnionym komunistą Jaroszem wyznaje swoje zafascynowanie śmiałą myślą i surową sprawiedliwością nowych czasów. Jego niespokojne serce znajduje wreszcie ów opiewany przez Hipponitę spoczynek, tyle że nie w Bogu, lecz w leninowskiej wizji nowego człowieka.

A gdyby nie znalazło? Alternatywę takiego szczęśliwego nawrócenia, którego dostępuje niewierny Tomasz wczesnego PRL-u, opisał jeden z najbardziej chyba frapujących świadków tamtego czasu, Leopold Tyrmand, w Dzienniku 1954. Można komunistę spytać: „lecz są ludzie, którzy sądzą, że światłość i kultura to nie tylko abecadło, bez względu na jaki składające się katechizm, ani przyzwoite zachowanie w miejscach publicznych, ani biologiczno-psychiczna formuła. Co zrobić z takimi ludźmi?” Komunista […] uśmiechnie się z łagodną wyrozumiałością: „Należy ich przekonywać, że nie mają racji. Pomóc im zrozumieć naszą słuszność. Czyli po prostu pomóc im…” A jeżeli nie uda się ich przekonać, to „należy wytoczyć im proces. Z którego jasno wyniknie, że są oni agentami obcego mocarstwa, szpiegami, imperialistami, dywersantami, byłymi miliarderami, wielokrotnymi mordercami, trucicielami, żydowskimi doktorami, zbiegłymi esesmanami, najemnymi żołdakami, ukrywającymi się quislingowcami, narkomanami, handlarzami walutą i żywym towarem, pederastami, sodomistami, jezuitami, gwałcicielami nieletnich dziewcząt i ciężarnych kobiet, dusicielami podrzutków, trędowatymi, syfilitykami, bądź członkami band leśnych.” Na pytanie, co by było, gdyby taki proces nie mógł dojść do skutku komunista rozjaśni się promiennie, jakby z ulgą: „Proszę bardzo i żaden kłopot. Wtenczas należy rozmiażdżyć im czaszki obcasami, odbić nerki i płuca, zamorzyć głodem, pozbawić snu, wypruć bebechy, wystrzelić mózg przez potylicę, wydrzeć paznokcie, połamać stawy […] Jesteśmy ze wszech miar przygotowani do rozmów z ludźmi, którzy myślą inaczej niż my.”

Tomaszowi trzeba bowiem niekiedy pomóc w przezwyciężeniu jego inteligenckich wahań i hamletyzmów. Radosny powrót zbłąkanej owcy, służący zbudowaniu wyznawców i zawstydzeniu niepoprawnych sceptyków, wymaga czasem pewnego wysiłku i od pasterza, a zatroskana twarz apostoła towarzyszącego Tomaszowi na obrazie Stoma to nieme świadectwo tych starań, podejmowanych przez zawodowych strażników wiary, zawsze gotowych dać duchowym potomkom Tomasza i przodkom Stefana Morawieckiego szansę przemyślenia niemądrych wątpliwości. W 1764 roku Johann Joachim Winckelmann – pół żartem, a więc i pół serio – pisze z Rzymu: To ludzki kraj, gdzie każdy robi, co chce, jeśli tylko nie występuje publicznie i nie mówi, że papież jest Antychrystem. Ale nawet to nie jest nieszczęściem dla kogoś, kto jest w potrzebie, albowiem takiego nierozsądnego człowieka przetrzymuje się u inkwizycji, daje mu dobry pokój i dobrze go karmi, ma tam też swój ogródek, by zaczerpnąć świeżego powietrza, a gdy dojdzie się do wniosku, że nabrał przeciwnego przekonania, puszcza się go wolno sub Sigillo Silentii.

Współcześni głosiciele Nowin nie mają już takich możliwości, bo też owej władzy, o której pisał Leopold Tyrmand, nie zostało im w rękach zbyt wiele. O „wahających się inteligentów” muszą więc zabiegać innymi środkami. To chyba z myślą o nich wykuto na Vaticanum II zagadkowe pojęcie „hierarchii prawd wiary”. Niewtajemniczani w arkana logiki teologicznej mogliby w tym momencie nabrać podejrzeń: Czyżby to oznaczało, że istnieją jakieś prawdy mniej prawdziwe albo waloru prawdziwości zgoła pozbawione czy też posiadające go w ilościach śladowych? Podejrzenie to jednak całkowicie fałszywe. Jak wyjaśnia m.in. Sławomir Pawłowski SAC na łamach Studia Theologica Varsaviensia: w swych wypowiedziach Magisterium, podkreślając zobowiązujący charakter „hierarchii” prawd, unika pozoru relatywizowania prawd wiary. Nie używa nigdy stopniowania „w dół” i nie mówi o prawdach drugorzędnych, nieistotnych, mniej centralnych, peryferyjnych, mniej ważnych. Stwierdza raczej, że wszystkie prawdy nie zajmują takiego samego centralnego miejsca i stopniuje je zawsze „w górę”, wskazując na prawdy główniejsze, najbardziej istotne, które są źródłem, światłem, oparciem, fundamentem dla innych prawd.

Patron teologów

Teologowie nie mogli sobie wymarzyć lepszego patrona. Bo przecież teolog jako uczony wątpić może, powinien, a nawet musi – w przeciwnym razie od razu demaskowałby się jako co najwyżej dworski ideolog, powtarzający bezustannie te same formuły dogmatyczne. We współczesnym świecie – może poza Polską – niewielu zapewne znalazłby słuchaczy. Z drugiej strony porusza się po obszarze, którego granice wytyczono bardzo wyraźnie. I tych granic przekroczyć mu nie wolno, jeśli nie chce się narazić na podejrzenie o „błąd” (tak w teologii nazywa się odstępstwo od obowiązującej akurat ortodoksji), utratę missio canonica (a wraz z nią możliwości zarobkowania), a w skrajnych przypadkach także emerytury (casus ekskomunikowanego Tissy Balasuriyi). Nie wolno przynajmniej do momentu, w którym „urząd nauczycielski” podejmie decyzję polityczną, że w jakimś miejscu granice te trzeba nieco przesunąć. Wówczas teolog może dokonać zaskakujących odkryć, na przykład obalić tezę Augustyna o istnieniu limbus puerorum. Mówiąc innymi słowy: postawić „urząd nauczycielski” wobec jakiegoś problemu w momencie, w którym urząd dysponuje już jego gotowym rozwiązaniem. Także w takich chwilach teolog może czerpać z przykładu patrona, który podczas Ostatniej Wieczerzy przyznaje się do nieznajomości „drogi”, co daje Jezusowi sposobność do wypowiedzenia sławnej sentencji: Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Tomasz wskazuje zatem teologowi ścieżki, którymi winien podążać: wolno mu wątpić i „poszukiwać” pod warunkiem, że to wątpienie i poszukiwanie ma już z góry wyznaczony finał, a tym finałem jest wyznanie wiary: Mój pan i mój Bóg. Oraz, co nie mniej ważne: „mój Kościół”. Co w praktyce oznacza: „mój cenzor”, bo Kościół katolicki, to chyba jedyna jeszcze instytucja, która wcale się nie wstydzi przyznać publicznie, że działa w niej oficjalnie cenzura – oczywiście cenzura zatroskana nie, jak to zwykle cenzura, o spokojny sen władzy, lecz wyłącznie o zapewnienie wiernym dostępu do doktryny nieskażonej i czystej. Tomasz okazuje się zatem rzeczywiście patronem sceptyków, ale wyłącznie tych, którzy sceptykami wcale być nie chcą. Albo gotowi się zgodzić na nieco dwuznaczny status sceptyka urzędowego, czyli koncesjonowanego. Na członkostwo w Partii Umiarkowanego Wątpienia w Granicach Wiary.

Jak bardzo ten patronat jest teologom potrzebny, dowodzi przykład teologów protestanckich. Wraz z kultem świętych odrzucili oni, zdaje się, i opiekę świętego Tomasza Apostoła, co skończyło się tak, jak się skończyć musiało.

W tej wiedzy drogach nie każdy się wyzna,
Niejedna ci się kryje tam trucizna,
Którą niełatwo odróżnić od leku,

diagnozował Goethe ustami Mefistofelesa, który na teologii znał się, jak mało kto. Teologia z samej swej natury stanowi dla religii śmiertelne zagrożenie, bo w sferę emocji i mitu wprowadza technikę naukowego dyskursu, a to połączenie dla tych pierwszych zabójcze. Teologia jest grabarzem religii, jak to już dawno odkrył Franz Overbeck. Przynajmniej wówczas, gdy wydostanie się spod kontroli kościelnej władzy. A to właśnie przytrafiło się protestantom. Gdy Luter zadekretował, że źródłem Objawienia jest sola scriptura, naturalne stało się pragnienie, by dociec, co właściwie Pismo zawiera i jak należy je odczytywać. A nie sposób było tego dokonać, nie poddając go chłodnej wiwisekcji filologicznej, archeologicznej, krytycznoliterackiej itd. Od pewnego momentu ta wiwisekcja dokonywała się nadto w warunkach względnej swobody. Kalwin zdołał jeszcze w 1553 roku w Genewie doprowadzić do spalenia Miguela Serveta, z powodu jakichś jego „błędów” w wykładni doktryny o Trójcy Świętej. Osiemnastowieczni pastorzy niemieccy musieli się już ograniczyć do groźnych pohukiwań wobec kacerzy i mogli mówić o szczęściu, jeśli niepokornego profesora udało im się przegnać z uniwersytetu – delikwent zwykle szybko jednak znajdował zatrudnienie na nowym. Był to w gruncie rzeczy proces frapujący. Tak opisał go Peter Berger: Protestantyzm powołał do życia nowoczesne nauki biblijne i stworzył przez to historycznie dotąd nieznany typ uczonych, którzy z jednej strony byli uznanymi reprezentantami pewnej tradycji religijnej, z drugiej wszelako zastosowali przeciwko świętym pismom tejże tradycji aparat kognitywny o wielkiej ostrości krytycznej. Widać tu przejaw intelektualnego heroizmu. Finał tej ewolucji trafnie przepowiedział już Heinrich Heine, stwierdzając, że w Niemczech koniec zgotują Bogu teologowie – zdradzonym można wszak zostać jedynie przez swoich.

Budujący przykład patrona ustrzegł przed taką zdradą większość teologów katolickich. Bo też modlitewna inwokacja, wieńcząca jego oględziny ran Jezusa, jest wymownym znakiem, że w katolicyzmie – jak swego czasu na łamach Znaku wywodził pewien reprezentant tej dyscypliny – bycie teologiem to nie tylko refleksja nad swoją wiarą, ale również rozmowa z Bogiem, modlitwa. A chyba nic tak skutecznie jak modlitwa nie chroni uczonego przed burzeniem obiektu jego dociekań. Czy Einstein zburzyłby ludzkie wyobrażenia o czasie i przestrzeni, gdyby modlił się do Newtona?

Tadeusz Zatorski (1960) – germanista, tłumacz, autor bloga Brulion bez linii (brulionbezlinii.net)

 


Przegląd Polityczny
166/2021
Skip to content