MAMY „ROK KANTA”. W 2024 roku przypada trzechsetna rocznica jego urodzin oraz dwieście dwudziesta – śmierci. Niemieccy politycy, kiedy mówią dzisiaj o rosyjskiej wojnie w Ukrainie, przywołują najchętniej esej królewieckiego filozofa O wieczystym pokoju. W księgarniach możemy znaleźć nowe biografie myśliciela, dywagacje wokół jego filozofii, pojawiła się nawet powieść o nim. W akademiach i fundacjach – sympozja o sprzecznościach Oświecenia, a w mediach – eseje o aktualności myśli Kanta, o granicach kantowskiego uniwersalizmu…
Biografowie nicują ostatnie słowa Kanta – to jest dobre – podobnie wieloznaczne jak więcej światła Goethego: może umierającemu smakował ostatni łyk rozcieńczonego wina, a może miał już wszystkiego serdecznie dosyć. Przez dziesięciolecia zachodził w głowę: Co mogę wiedzieć? Jak powinienem postępować? Na co mogę mieć nadzieję? Czym jest człowiek? Czym Oświecenie? I nie znajdował jasnych, ostatecznych odpowiedzi. Minął czas obowiązujących dogmatów i prawd objawionych. Władza poznawcza człowieka okazała się irytująco omylna, a poczucie szczęścia – ulotne. Człowiek jest z rosochatego drewna, więc nie da się z niego wyciosać nic prostego. Ma wprawdzie wolną wolę, ale jest uwikłany w dziejowy chaos, podąża bez celu i porządku, pełen szaleństw, przymusu i niszczycielskich energii. Immanuel Kant nie był ani naiwnym oświeceniowcem, ani ślepym entuzjastą postępu, mimo że w rewolucji francuskiej 1789 upatrywał urzeczywistnienie swoich przemyśleń. Na wieść o zdobyciu Bastylii rzucił się do Biblii, choć w swych pismach twierdził, że niepodobna dowieść istnienia Boga. Ale wykazywał też, że nie da się dowieść Jego nieistnienia.
Urodził się w Królewcu 22 kwietnia 1724 roku, tam też zmarł 12 lutego 1804 roku. Dzieciństwo miał spokojne, choć krótkie. Ojciec był rymarzem i wpoił synowi punktualność i pracowitość. Matka była pogodna i pobożna. Gdy zmarła przy piątym czy szóstym porodzie, Immanuel miał 13 lat. Gdy miał 22 lata – został sierotą: Wyznaczyłem sobie ścieżkę, którą chcę podążać. Nic nie stanie mi na przeszkodzie… Biograf Kanta uznał to za prywatną deklarację niepodległości, dowód własnego ego, które uczyniło zeń mędrca.
Krążą dowcipy o starym kawalerze, który nie był zainteresowany seksem (ruchy niegodne filozofa), choć filozofował o commercium sexuale, wzajemnym korzystaniu z narządów płciowych dla przyjemności. Krzyk noworodka miał być przejawem niezadowolenia osoby ludzkiej z tego, że bez własnej zgody została powołana do życia. Zatem i biblijne wypędzenie Adama i Ewy z raju interpretował nie jako karę, lecz jako wyzwolenie z łona natury i przejście do królestwa wolności (jakkolwiek na razie bezwolne). Stąd prawny obowiązek rodziców. Muszą uporać się z konsekwencjami swej chwilowej przyjemności i realizować prawo dziecka do opieki, za co otrzymują emocjonalną rekompensatę. Ale z wychowywaniem łączy się sprzeczność: Jak przymusem rozwijać wolność? Należy przyzwyczajać ucznia do tolerowania ograniczeń jego wolności, a jednocześnie zachęcać go do dobrego korzystania z wolności.
Miał szczęście, do końca życia ciepło wspominał proste, rodzicielskie wychowanie, choć ponoć z mieszkającą w Królewcu siostrą nie widywał się przez dziesięciolecia. Nie był niesforny. Wcześnie nauczył się trzymać w karbach wrodzoną pasję wolności. Matka – pietystka – zdążyła mu zaszczepić podziw dla bezkresu natury i wrażliwość na niebo gwiaździste nade mną. A ojciec – wpoić wewnętrzną dyscyplinę: prawo moralne we mnie.
Pruska szkoła zniweczyłaby zapewne bystrość umysłu wątłego chłopca, gdyby pedagogicznie utalentowany królewski kaznodzieja nie ściągnął ośmiolatka do Collegium Fridericianum. Chłopiec czuł się zniewolony, bo nauczyciele nie potrafili w nim rozpalić tych iskier filozofii i matematyki, jakie się w nim żarzyły. Przez osiem lat od siódmej rano do czwartej po południu, sześć dni w tygodniu i bez wakacji uczono tam katechizmu jako podstawy zbawienia, nakazując wkuwać biblijne sentencje. Nie było fizyki i chemii. Historia i geografia – śladowo. Natomiast solidnie uczono łaciny i tekstów klasycznych, greki i hebrajskiego. Ponadto szkoła miała na dachu własne obserwatorium.
Miał szesnaście lat, gdy uwolnił się od tego kieratu, wstąpił na miejscowy uniwersytet i wyprowadził się od ojca. Nie starał się o stypendium. Mieszkał kątem u znajomego, utrzymywał się z korepetycji i gry w bilard. Nie bardzo wiadomo, na co się immatrykulował. Nie było go na listach wydziałów teologii, medycyny, prawa. A wstępna nieprzydatną dla państwa filozofię był królewskim dekretem ograniczony. Być może studiował teologię, ale nie chciał zostać kaznodzieją. Interesowała go matematyka, filozofia, łacina, a także fizyka. Raz jeszcze miał szczęście – poznał o zaledwie jedenaście lat starszego od siebie profesora logiki i metafizyki. To Martin Knutzen umożliwił mu głębsze wejrzenie „w niebo gwiaździste”.
Podobno Kantowski geniusz wyzwoliły dwa impulsy. Pierwszy to kometa, którą w styczniu 1745 roku oglądał przez teleskop; drugi to spór Newtona z Leibnizem (1715) wokół matematycznej filozofii przyrody, który młodemu adeptowi nauki podsunął Knutzen. Matematyka pozwalała zrozumieć sztywne reguły czystego rozumu, nasuwając pytanie: a co z istnieniem Boga i duszy, jeśli cały kosmos można wyjaśniać według ścisłych zasad nauk matematycznych? W 1746 roku Kant przedłożył uniwersyteckiej cenzurze omówienie tego sporu,61dodając własną podróż przez „labirynt” metafizycznej filozofii przyrody. Te początki nie znalazły uznania.
Po studiach przez kilka lat utrzymywał się jako prowincjonalny nauczyciel domowy m.in. w Morągu, bywał także w Braniewie – po polskiej stronie pruskiej granicy. Przy czym polski charakter zrobił na nim nieszczególne wrażenie: Polacy i Rosjanie wydają się odporni na jakąkolwiek prawdziwą cywilizację. Oba ludy mają słowiańskie korzenie. Polska pragnie wolności bez silnej władzy, które to pragnienie jest przecież niedorzeczne. Polska jest krajem samochwałów, zaś Rosja krajem nikczemności, pisał po latach. Dziś w Niemczech toczy się ciekawy spór, na ile Kant – przy całej swej uniwersalnej etyce „obywatelstwa świata” – był rasistą w swych stereotypach odnoszących się do czerwono i czarnoskórych…
Profesorem Albertyny został w 1755 roku – gdy trzęsienie ziemi w Lizbonie zachwiało w Europie wiarą w metafizyczną harmonię natury. Przedtem złożył po łacinie dwa doktoraty i z coraz większą pewnością siebie publikował najpierw w Królewieckich tygodniowych wiadomościach z pytaniami i ogłoszeniami, a potem także w prasie berlińskiej. Wtedy był jeszcze dość dowcipnym stylistą. Zajmował się „teorią nieba” (tematyką z pogranicza matematyki i metafizyki), także – choć sceptycznie – „wędrówką dusz”, marzeniami sennymi, życiem na innych planetach etc. Dziś wskazuje się na te prace w związku z Freudem, UFO, a nawet z antropocenem. Jednak przez ćwierć wieku Kant był tylko lokalną wielkością, profesorem – według jego biografów – drugiego rzutu.
Jego „supernowa” wybuchła tuż przed rewolucją francuską. W 1781 roku ukazała się w Rydze Krytyka czystego rozumu. Słabo się sprzedawała. Przyjaciele narzekali, że mało zrozumiałe. Nawet Moses Mendelssohni Johann Hamann kręcili głowami na mroczny styl. Jednak bardziej przejrzyste recenzje zelektryzowały środowisko akademickie. Autorzy podkreślali bowiem wagę kluczowych kwestii podjętych w Krytyce…: Czym jest jaźń w swej duchowej tożsamości? Czym jest świat w swej absolutnej całości? Czym jest Bóg w swej najwyższej idealności? I w 1787 roku ukazało się zmienione wydanie jako rzeczywisty początek trylogii. W roku 1788 ukazuje się Krytyka rozumu praktycznego i w roku 1790 – Krytyka władzy sądzenia.
Bez mała pół wieku później Heinrich Heine – poeta i zadziorny publicysta, rówieśnik i paryski współemigrant Mickiewicza – porówna Kanta do… Robespierre’a, bo jeden zdekapitował króla, a drugi nawet więcej – bo Boga. Nie bardzo to prawda, bo jeśli już ktoś zdekapitował Boga, to Nietzsche; Kant bronił wiary, choćby na potrzeby swego służącego Martina Lampe… To właśnie Heine stworzył ten błyskotliwy, do dziś utrwalony stereotyp filozofa mieszczucha, który gdzieś tam na prowincji wiódł mechanicznie uporządkowane, niemal abstrakcyjne życie starego kawalera: wstawanie o tej samej porze, picie kawy, pisanie, czytanie, jedzenie, wyjście na spacer dokładnie o wpół do czwartej, tak że można było regulować zegarki. Ciężki styl Krytyki czystego rozumu – szelest brązowego, pakowego papieru – mógł być zamierzony, by wagą ciężką nauki odróżnić się od ulotnego tonu modnych filozofów. Niemniej jednak tym swoim stylem Kant – ciągnął Heine – wyrządził wiele szkód niemieckiemu myśleniu, ponieważ stworzył przesąd, że dobrze pisząc, nie jest się filozofem. Ta złośliwość poety była trafna, ale niezupełnie, skoro do dziś osoba Kanta inspiruje migotliwą grę szklanych paciorków.
Przykładem wydana w 2023 roku stuczterdziestostronicowa krotochwila Felixa Heidenreicha Sługa filozofa – zabawna i mądra mieszanka fikcji, faktów oraz filozofii opowiedziana z perspektywy dwóch rywali z otoczenia Kanta. Jednym jest wspomniany Lampe, były żołnierz i przez ponad czterdzieści lat służący filozofa, którego zresztą – pomiatany z powodu swej rzekomej głupoty – szczerze nienawidził. Zaczął więc potajemnie „używać własnego rozumu”. Wertował pisma Kanta, wynajdował słabe punkty i naiwnymi pytaniami doprowadza łmędrca do szału, ośmieszając go przed jego gośćmi.
Tym drugim jest teolog Andreas Wasiański, długoletni przyjaciel filozofa i jego sekretarz. W powieści uważa się za strażnika, a nawet mentora filozofa. Aby ewentualne małżeństwo nie zniszczyło czystego myślenia, zrzuca ze schodów jego narzeczoną, która odzyskawszy przytomność już ma dość całego tego towarzystwa. Po śmierci Kanta Wasiański okrasi swe wspomnienia – pierwszą biografię filozofa – niestworzonymi historiami i podfałszowanymi maksymami – jak owo to jest dobre wyszeptane ponoć tuż przed śmiercią. W istocie splagiatował to z zapisków Kanta o tym, co poza niebem gwiaździstym…
W czasie mszy żałobnej Wasiański próbuje dobić Lampego, pokazując mu kartkę Kanta z zapiskiem: nazwisko Lampe musi być wreszcie całkowicie zapomniane. W istocie była to jedynie notka ku pamięci, by przestać do następcy Lampego wołać nazwiskiem poprzednika. Jednak były służący jest nie do pobicia. Odpala: ale to ja sprawiłem, że jego dzieło jest niepełne…
Powieść Heidenreicha miała dobre recenzje. We Frankfurter Allgemeine Oliver Jung tę dowcipną satyrę na historię idei przyrównał do znanych i u nas Rachuby świata Daniela Kehlmanna oraz semiotycznych rozważań Umberto Eco Kant a dziobak. Zresztą tenże dziobak jest na okładce powieści – dziwny afrykański stwór, ani ptak, ani ssak, którego strapiony Kant, filozof i przyrodnik, nie potrafił sklasyfikować. W powieści zdumiony Wasiański zauważa, że ptak jest równie bezkształtny jak jego mistrz (Głowa Kanta wydawała się dziwnie duża, ale jego dłonie i palce były bardzo małe. Ciało było niewiarygodnie cienkie). Zimne spojrzenie zwierzęcia przeszyło i przeklęło sekretarza. Dawniej w groźnym ptaku jak we wszystkim, co obce, teolog widział Antychrysta, ale teraz można było dostrzec coś znacznie straszniejszego: upadek dawnej metafizyki i początek lub przekleństwo przytłaczającej dojrzałości człowieka. Przebudzenie rozumu rodzi potwory.
Aby się przekonać, że ta powieściowa satyra dotyka dużo głębszych znaczeń, wystarczy ze stosu nowych książek poświęconych Kantowi wyciągnąć Niebo gwiaździste nade mną – rozmowę rzekę Omri Boehma i Daniela Kehlmanna o kondycji ludzkiej we Wszechświecie, Złu i moralności Boga, Wolnej Woli, Eichmanniei Einsteinie, Nietzschem i Tołstoju; czytamy tam ponadto o przewagach Kanta nad Heideggerem i Sartrem, a także o przydatnej dziś Kantowskiej krytyce Oświecenia właśnie w imię ideałów oświeceniowych.
Niespełna pięćdziesięcioletni Daniel Kehlmann jest obecnie najbardziej znanym w świecie niemieckim prozaikiem, scenarzystą i eseistą. W Polsce ukazały się jego Beerholm przedstawia, wspomniana Rachuba świata oraz Tyll. Kehlmann chodził do szkoły w Wiedniu. Studiował filozofię i zabrał się za doktorat z Kanta, ale po sukcesie swej powieści zarzucił szelest szarego papieru języka nauki. Swój filozoficzny nerw odnalazł w prozie…Cztery lata młodszy Omri Boehm jest wprawdzie w Polsce niezbyt znany, ale ten izraelski profesor filozofii i publicysta, po studiach w Tel Awiwie, Yale i Monachium, jest nie tylko autorem solidnej pracy o filozofii Kanta, ale także cenionym publicystą. Jego prowokacyjny esej z 2020 roku Republika Hajfa – demokratyczna przyszłość Izraela był głośny w Izraelu, USA, Niemczech. Na tegorocznych targach książki w Lipsku otrzymał nagrodę za książkę w duchu Kanta – Radykalny uniwersalizm. Poza tożsamością, esej przynoszący rozważania nad sprzecznością między uniwersalnymi prawami człowieka a tzw. polityką przebudzenia tożsamości etnicznej, genderowej czy socjalnej.
Kehlmann i Boehm zaczynają od osobowości Kanta, co bardziej pociąga pisarza niż filozofa, którego już nudzi wciąż powtarzana anegdota Heinego o pedanterii Kanta i mieszczanach królewieckich regulujących zegarki podług spacerów filozofa. Może by spojrzeć na nią inaczej, zastanawia się Boehm. Kant zmagał się przecież z ogromem większym niż rewolucja francuska i, aby nie oszaleć, musiał sam się trzymać w ryzach. Francuzi w swej rewolucji działali w masie – na zewnątrz. On natomiast w liberalnych, ale autorytarnych Prusach był w swojej – skierowanej do wewnątrz – rewolucji „trzech krytyk” niemal całkowicie osamotniony. Mając pięćdziesiątkę, narzekał, że już jest stary, a jeszcze wiele musi domyśleć do końca. Całe życie walczył z naturą i „w końcu to ona zwyciężyła”, umarł w demencji…
Z kolei Kehlmann – jak to pisarz – ten moment starzenia się filozofa uchwycił w epizodzie zawartym w Rachubie świata. Carl Friedrich Gauss – genialny matematyk, odkrywca geometrii nieeuklidesowej – odwiedza Kanta w Królewcu, mając nadzieję na rozmowę o wszechświecie. A słyszy jedynie: Niech Lampe kupi kiełbasę. Recenzenci powieści zżymali się na tę kpinę. Niesłusznie, to literacki przerywnik o straconej szansie, odpowiada teraz Kehlmann. W postmodernistycznej powieści dwaj giganci rozprawiali, każdy sobie, o geometrii i czystym rozumie. U niego Gauss liczy na poparcie swego odkrycia, którego w Prusach nie może ogłosić drukiem. Ale nie pojmuje, że swym odkryciem podważył kantowską filozofię przyrody, której trzymają się pruscy cenzorzy…
Filozofowie chętnie patrzą w rozgwieżdżone niebo, ale także z nieba na ziemię. Niemal dwieście lat przed przesłaniem przez sondę Voyager zdjęć naszej kuli ziemskiej jako bladego punktu gdzieś w przestworzach Kant w Krytyce praktycznego rozumu zapisał pamiętne słowa:
Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i rosnącym podziwem i pełnym pokory szacunkiem, im częściej i trwalej zastanawiamy się nad nimi: Gwiazdami okryte niebo nade mną i prawo moralne we mnie. Niepotrzebuję ich szukać i domyślać się tylko jako spowitych w ciemnościach lub leżących poza granicami mego widnokręgu w nadzmysłowej sferze; widzę je przed sobą i łączę bezpośrednio z świadomością mego istnienia[…] Ten pierwszy widok niezliczonej mnogości światów niszczy niejako moją wartość jako stworzenia natury zwierzęcej, które materię, z jakiej się poczęło, musi zwrócić znów planecie (tylko punktowi we wszechświecie), będąc na krótki czas (w niewiadomy sposób) obdarzonem siłą życiową. Drugi, przeciwnie, podnosi moją wartość jako inteligencji, nieskończenie, dzięki mej osobowości, w której prawo moralne objawia mi życie niezależne od zwierzęcości, a nawet od całego świata zmysłów, przynajmniej o ile mogę wnosić z celowego przeznaczenia mego bytu mocą tego prawa, które nieogranicza się do warunków i granic tego życia, lecz sięga w nieskończoność.
Sto lat później Nietzsche to lodowato uprościł:
W jakimś odległym zakątku wszechświata, rozlanego w niezliczone mieniące się układy słoneczne, istniała kiedyś gwiazda, na której sprytne zwierzęta wymyśliły poznanie. Była to najbardziej arogancka i kłamliwa minuta w „dziejach świata”, ale wciąż jedynie minuta. Po kilku oddechach natury gwiazda zamarła i sprytne zwierzęta musiały wyginąć. Ktoś więc mógłby wymyślić bajkę, a mimo to nie zilustrowałby tego dostatecznie, jak żałosny, jak mroczny i ulotny, jak bezsensowny63i arbitralny jawi się ludzki intelekt w przyrodzie. Przez całe wieczności go nie było; a kiedy on znowu przeminie, to nic się nie stanie. Nie ma bowiem dla tego intelektu żadnej dalszej misji, która wykraczałaby pozaludzkie życie.
Jesteśmy więc pyłem na wietrze. Natura nie zna żadnych praw moralnych. Gwiazdy rodzą się i giną, a wraz z nimi bez śladu giną wszelkie formy życia. Boga niema: hulaj dusza! Wszystko wolno! A nawet jeśli jest jakaś praprzyczyna wszystkiego i są wieczne prawa matematyki – to poza Dobrem i Złem. Jak u Darwina, liczy się siła i spryt przetrwania, choćby na chwilę. A wzniosłe jest tylko uczestnictwo w walce o życie – dopowiadał już w XX wieku Ernst Jünger, który z kieliszkiem szampana w ręku przyglądał się z hotelowego balkonu alianckiemu bombardowaniu Paryża. Trzeba być na pokładzie tonącego żaglowca, by odczuć majestat chwili, a nie przyglądać się temu z nadbrzeżnej skały. Taką uwagę Jüngera Kant – zdaniem Kehlmanna – zbyłby jako neurotyczny nonsens… Według Kanta wzniosłe jest to, że każdy z nas, przywiązany do swego umierającego ciała, może widzieć siebie z zewnątrz i nadal być tym, kim jest – rozumieć świat i wypełniać uznane przez siebie obowiązki etyczne. To prawda, że sztorm nas pochłonie. Ale natura zwycięża tylko w świecie fizycznym. Nie w moralnym.
Ten sztych pod adresem Jüngera Boehm przenosi także na Heideggera: u Kanta wzniosłość przemijania otwiera nas na nieskończoność, natomiast heideggerowski strach odsłania tylko naszą skończoność. Gwiazdy nie są wzniosłe… Wzniosła jest nasza zdolność ogarniania nieba naszymi zmysłami. Dla Kanta odpowiedzią na myśl o wiecznej ciszy nieskończonych przestrzeni nie jest ani powrót Pascala do Boga, ani strach Heideggera, ani wołanie Nietzschego o nadczłowieka w umierającym ciele zwierzęcia, lecz jest nim – powrót do człowieka.
Czy Kant naprawdę był ukrytym ateistą? Boehm wytyka Heinemu, że przypisując Kantowi wykonanie egzekucji na Bogu, przemilczał istotne dopowiedzenie filozofa: Musiałem obalić wiedzę – czyli obalić ontologiczne dowody na istnienie Boga – aby zrobić miejsce wierze. Bo po odrzuceniu dowodów ontologicznych Kant wprowadza argument moralny. Nie przyjmujemy absolutnych norm etycznych dlatego, że tak nam nakazał Bóg. Odwrotnie: ponieważ takie normy uznajemy, możliwe jest, że Bóg istnieje, choć – żywy czy martwy – nie może już mieć władzy. Stąd kopernikański przewrót Kanta bardziej przypomina rewolucję angielską niż francuską: Bóg może pozostać, podobnie jak angielski król – panuje, ale nie rządzi. Wcale nie trzeba go ścinać. Zatem to Tołstoj, a nie Dostojewski ma rację: skoro nie wszystko jest dozwolone, to Bóg istnieje.
Co w takim razie jest dozwolone, a co nie? Imperatyw kategoryczny Kanta głosi: należy zawsze postępować wedle takich reguł, co do których chcielibyśmy, aby były one stosowane przez każdego i zawsze, co można przełożyć na potoczne – nie rób innemu, co tobie niemiłe. Brzmi znakomicie i zakłada istnienie wolnego podmiotu, a zatem również wolnej woli i naszej zdolności do „myślenia”. Sapere aude – to była kluczowa fraza eseju Kanta Czym jest oświecenie? – miej odwagę myśleć samodzielnie, na własny rachunek. Albo inaczej – miej odwagę wiedzieć, być mądrym. Lecz myślenie i wiedza to nie to samo. Wiedza opiera się na niepodważalnych faktach i naukowych dociekaniach. A samodzielne myślenie to proces dojrzewania, stopniowe uświadamianie sobie, że jeszcze nie wiem. Stąd dwie różne koncepcje Oświecenia. Jedna fetyszyzuje naukę – także tę zredukowaną do ram ideologii, która staje się świecką religią pozwalającą unikać odpowiedzialności za myślenie. Druga – bliska Kantowi – łączy się z krytyką, a nie z nauką. Zakłada radykalne kwestionowanie wiedzy, otwierając tym samym drzwi myśleniu. Zatem miej odwagę wiedzieć i myśleć, puentuje Boehm, już Sokrates bardzo dobrze wyraził ten etos wyjścia z samozawinionej niedojrzałości, stawiając na samodzielne myślenie w publicznych rozmowach, co Habermas znacznie później wiązał z genezą „opinii publicznej” i późniejszym fenomenem kawiarni i salonów literackich, gdzie toczyły się publiczne dyskusje –tak istotne dla epoki oświecenia. Ten oświeceniowy etos trzeba odróżniać od – odrzucanego dziś za „dialektykę Oświecenia” – historycznego ruchu umysłowego osiemnastowiecznych philosophes, tych wszystkich „Rousseauz rynsztoka”, którzy marzyli, by odmienić świat. Ruchu umysłowego – dodajmy – który zmienił oświeceniowy etos we własne przeciwieństwo…
To dlatego Kehlmanna bardziej niepokoją antysemickie zapiski Kanta niż jego rasistowskie uwagi o „czarnych”, „czerwonych”, czy „rasie mongolskiej”. Kant Żydów znał, utrzymywał bliskie kontakty z Mojżeszem Mendelssohnem. Mimo to najwyraźniej uważał ich za ogólnie gorszych. Jak można żywić rasistowskie uprzedzenia i reprezentować jednocześnie przekonanie o różnych „porządkach ras”, a przy tym opowiadać się za uniwersalizmem? Niektórzy dzisiejsi krytycy Kanta twierdzą wręcz, że jego uniwersalizm otwiera drzwi kolonializmowi i wykluczeniu tych, którzy nie spełniają wyśrubowanych, idealistycznych kategorii człowieczeństwa „białych”, a więc wszystkich tych kultur i grup etnicznych, które osiągnęły stan wolności i etycznej samowiedzy. Boehm łagodzi tę krytykę, wskazując na pomijaną konstatację Kanta z jego eseju O pojęciu rasy ludzkiej: Klasa białych nie może być odróżniania jako szczególny rodzaj ludzkiego rodzaju, różny od czarnych; i w ogóle nie ma różnych rodzajów człowieka.
Co więcej – filozof nie poprzestaje na odwołaniu do słów Kanta, opatruje bowiem jego słowa istotną refleksją. Powiada tak: zwykle seminaria o Kancie czy Nietzschem, kiedyś na uniwersytecie Yale, zaś od 2010 roku w nowojorskiej New School for Social Research, zaczynałem od pytania, kto zgadza się z preambułą amerykańskiej Deklaracji Niepodległości, zgodnie z którą wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi, z niezbywalnymi prawami do życia, wolności i dążenia do szczęścia. Trzynaście lat temu wszyscy podnosili rękę, szczerze lub nieszczerze. Dziś wyczuwalny jest nowy konformizm, przekonanie, że konsekwencją wolności jest nieuchronnie mord na wyzwoleniu. „Ojcom założycielom” USA lewicowi studenci zarzucają utrzymanie niewolnictwa, Kanta mają za rasistę, a idee wolności i sprawiedliwości – uważają za naznaczone piętnem kainowym, jak gdyby problem z uniwersalistycznym projektem Oświecenia polegał nie tyle na tym, że się nie udał, ile na tym, że go w ogóle spróbowano…
W Niebie gwiaździstym Boehm powtarza swą krytykę takich tuzów myśli liberalnej jak John Rawls, Richard Rorty czy Mark Lilla. Zarzuca im, że porzucili „prawdy” zapisane przez Jeffersona w Deklaracji Niepodległości, lękliwie wierząc w ulotne „my” wspólnoty narodowej, konsensusu społecznego i opinii publicznej. Oszczędza natomiast Jürgena Habermasa za jego świadomość, że religia jednak przechowuje prawdy niezupełnie dające się przełożyć na świecką rzeczywistość. Zawołanie Rorty’ego dbajcie o wolność, a prawda sama się obroni dobrze brzmi, ale to złudzenie. Prawda musi być powiązana z czymś bezwarunkowym, radykalnie uniwersalnym, dopowiada w książce nagrodzonej w Lipsku w 2024 roku.
Radykalny uniwersalizm – poza tożsamością ukazał się dwa lata wcześniej. W swych rozważaniach Boehm łączy analizę amerykańskiej Deklaracji Niepodległości z 1776 roku z programowym szkicem Kanta Czym jest Oświecenie? z 1784 roku oraz z… biblijną przypowieścią o ofiarowaniu Izaaka przez Abrahama.
Ten klasyczny przykład bezwzględnego posłuszeństwa Bogu filozof interpretuje jako wręcz „oświeceniowy” akt wolnej woli, a nawet – jako akt buntu. Ofiary z syna domaga się głos Boga jako najwyższego majestatu – Elohim. Jednak anioł – wysłannik Jahwe, najwyższej istoty – nakazuje mu się powstrzymać przed złożeniem ofiary. Od Abrahama zależy, którego głosu wysłucha – Boga czy pośrednika. To rozróżnienie – zapożyczone zresztą od Majmonidesa, żydowskiego myśliciela z XII wieku – Boehm uważa za fundamentalne, gdyż podkreśla rolę wolnej woli w monoteizmie (filozof nazywa je rozróżnieniem Abrahamowym). Jest to powtórka polemiki z tezą sformułowaną przed laty przez Jana Assmanna (PP 171/ 2022). Assmann mówił o mojżeszowym rozróżnieniu między prawdziwym Bogiem izraelitów i fałszywymi innych, co w monoteistycznych religiach mojżeszowych (przede wszystkim w islamie i chrześcijaństwie)prowadziło do nietolerancji i przemocy wobec odstępców i niewiernych. Tymczasem właśnie świadomość rozróżnienia abrahamowego – twierdzi Boehm – mogłaby skłaniać dzisiejszych Izraelczyków i Palestyńczyków do wyjścia z zaklętego kręgu przemocy…
Na ten esej obszernie zareagowały czołowe niemieckie dzienniki i tygodniki. Thomas Assheuer w hamburskiej Die Zeit: Subtelna polemika, z jaką Boehm wspomina wspaniały początek uniwersalizmu, wynika niewątpliwie z obawy, że Zachód wkrótce się skończy i że zrobi to, co robił tak często: zdradzi własne zasady i – tym razem nieodwołalnie – porzuci swe założycielskie ideały. Boehm zna ten zarzut i mu zaprzecza. Dla niego Izrael jest krajem, który może pokazać światu, jak tchnąć nowe życie w uniwersalizm. Aby tego dokonać, rząd Izraela musiałby zrobić pierwszy krok i wraz z Palestyńczykami wdrożyć rozwiązanie jednopaństwowe, za sprawą którego wyeliminowana zostanie sprzeczność między państwem żydowskim a demokracją. Dokładnie w tym miejscu, gdzie dwa i pół tysiąca lat temu biblijni prorocy zerwali z archaiczną przemocą i przynieśli światu nadzieję na równość i sprawiedliwość.
We Frankfurter Allgemeine Peter Schäfer, profesor studiów judaistycznych i były dyrektor muzeum żydowskiego w Berlinie, kręcił głową na abrahamowe rozróżnienie: Judaizm w prawdziwym znaczeniu tego słowa powstaje dopiero poprzez przymierze synajskie; przymierze abrahamowe jest jedynie wstępem. Stawiając jena pierwszym miejscu, Boehm wywraca do góry nogami całą taksonomię Biblii hebrajskiej. W końcowej części swoich rozważań ma nadzieję znaleźć sposób na rozwiązanie problemów politycznych na Bliskim Wschodzie poprzez odwołanie do bezwarunkowego uniwersalizmu, wyrażonego po raz pierwszy w przymierzu abrahamowym. Bo gdyby zarówno Izrael, jak i państwa arabskie oparły się na tym zrekonstruowanym przez niego przymierzu i leżącym u jego podstaw uniwersalizmie etycznym, to można by znaleźć wspólny fundament dla propagowanego przez Boehma państwa dwunarodowego, co samo w sobie pozwoliłoby przezwyciężyć wojnę pozycyjną dwóch nieprzejednanie przeciwstawnych tożsamości. To złudzenie. Jak dobrze wiadomo, islam zawłaszcza Abrahama jako przodka swojej religii, prawdziwej i właściwej religii w odróżnieniu od judaizmu i chrześcijaństwa. Tenże islam narzucał i narzuca swoje przekonania, jak znów widzimy teraz w Gazie i Iranie, nie poprzez apele moralne, ale brutalną siłą. W Iranie szyicka wersja islamu praktykuje islamską teokrację opartą na Koranie, co ośmiesza wszelki uniwersalizm. A w Izraelu propaństwowe partie religijne, niektóre bardziej, inne mniej jawnie, dążą do żydowskiej teokracji opartej na Torze i przymierzu synajskim. Z pewnością można znaleźć związek między Kantem a Biblią, na czym tak zależy Boehmowi. Jednak wątpliwe jest wykorzystanie do tego Abrahama i jego syna Izaaka. Ta biblijna przypowieść jest i pozostanie podstawowym tekstem bezwarunkowego zaufania Abrahama do Boga. Moja sugestia dla filozofa: A gdyby tak sięgnąć do tak zwanego upadku człowieka w przypowieści o raju? Jest także taki tekst u Kanta.
Także w monachijskiej Süddeutsche Zeitung Jens Christian Rabe nie jest pewien, czy taka obrona uniwersalizmu, jaką proponuje Boehm, może się udać: Boehm chce ponownie wzmocnić obowiązki w stosunku do praw. Przy czym nie chce argumentować ani w sposób konserwatywny, ani liberalno-demokratyczny. Jego radykalny uniwersalizm ma być czymś w rodzaju trzeciej drogi, starym i nowym, słowem – dobrym powodem do sprawiedliwości. A w dodatku jedynym nienihilistycznym sposobem rozwiązania sprzeczności powstających wtedy, gdy każdy upiera się przy własnej tożsamości, a potem chce jedynie, aby druga strona została „unieważniona”. W istocie, „Radikaler Universalismus” to mądra i porywająca książka – a ponadto jest to głęboko umotywowana humanistycznie próba ponownego zaangażowania ludzi w „absolutną miłość do ludzkości”, co przynajmniej teoretycznie jest przeciwieństwem fanatyzmu. Ale oczywiście jest także czymś karkołomnie marzycielskim.
Czytane nad Wisłą debaty niemieckiego „roku kantowskiego” mogą budzić zazdrość. Tyle tu żartu, satyry, ironii i głębszego znaczenia. To tytuł głośnej w Niemczech XIX wieku komedii napisanej tuż przed śmiercią Kanta. Ponieważ w piekle było wielkie sprzątanie, wiec diabeł zstąpił na ziemię, gdzie zamarzł mimo letniego żaru i został uratowany przez czterech historyków, by się uwikłać w aktualne spory literackie… U nas rok 2024 ustanowiono Rokiem Witolda Gombrowicza i Czesława Miłosza, okazja zgoła wyjątkowa, by przetrzepać nasze żarty, satyry, ironię i głębsze znaczenie. Ale nic z tego nie wyszło. W naszych sporach jakoś tak więcej swojskiego Boruty niż nieba gwiaździstego nad nami i uniwersalnego prawa moralnego w nas…
Adam Krzemiński (1945) – germanista, dziennikarz, redaktor „Polityki”; autor m.in.: „Zbrodnia & Kara & Duma& Uprzedzenie” (z Łukaszem Trzcińskimi Gunterem Hofmannem, 2007); „Lekcje dialogu” (2010).
Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 186/2024