Wiadomość o wojnie dopadła mnie w Grecji. Przyjechałem na kilka dni. Zaczerpnąć wiosny i zaczerpnąć spokoju, których u nas jest ciągły deficyt. Bo żyjemy tak, jakbyśmy byli ofiarami niekończącego się przednówka. Przedwiośnie w nieskończoność. Rozpisane na zmienne tony depresji i agresji, rozpaczy i jałowego wzmożenia. Podszyte skrywanym przed samymi sobą poczuciem bezsensu, jałowości, niekończących się przymrozków i roztopów ducha. Czekania na wojnę. Nieumiejętności pokoju.
Putin pierwszego poranka wyskoczył z mojego iPhone’a. Jeszcze przed kawą, zaraz po przebudzeniu. Putin wojenny. Niedowierzanie i dezorientacja. I kontrast względem greckiej wiosny, spokoju i pogody wpisanej w jej oszałamiający krajobraz.
Peloponez, morze i góry, błękit i zieleń, proste, napawające szczęściem czynności. Zbieranie pomarańczy, wyciskanie cytryn, spacery przez łąki pełne kwiatów, przez oliwne gaje. W czasie wojny to wszystko wcale nie znika. Jeszcze bardziej wybrzmiewa. Jeszcze bardziej dociera i ogarnia. Lecz prócz zachwytu sprawia ból.
Ta wojna jest tak blisko Polski, dotyka ludzi, którzy wśród nas żyją, dzieje się w miastach, dla których nierzadko przechowujemy w pamięci jeszcze dawne polskie nazwy. To wbrew pozorom nie jest bez znaczenia. To wyjątkowo istotne. Istotne dla sposobu, w jaki przeżywamy tę wojnę. Tę bestialską, potworną napaść. Budzi w nas wiele umarłych wspomnień, wiele uśpionych duchów. Jest wielkim wstrząsem naszego wewnętrznego świata. Powrotem tego, co najboleśniej i najtragiczniej naznaczyło losy tej części Europy. Powrotem wypartego.
Myślę o tym, stojąc na scenie wielkiego teatru w Epidauros.
Jest czwarty dzień wojny. Teatr jest całkiem pusty, lecz w tej pustce naznaczony stężoną obecnością. Coś we mnie wzbiera i zaczynam krzyczeć. Krzyczę, stając sam na środku antycznej sceny. Głos w tej obłędnej akustyce sam się obniża, zwielokrotnia, rezonuje z otchłanią. Wzmacniany jest głosem nie-z-tego-świata. Z otchłannej i krwawiącej rany, jaką jest odwieczne zmaganie się wolności z tyranią.
Czuję w tym swoim rozpaczliwym krzyku wszystkich, którzy broniąc wolności, musieli mierzyć się z imperialnym szaleństwem. Z „dumą szaloną”, jak pisał Mickiewicz, „wielkich samowładników”, do których grona tak bardzo chciałby należeć Putin.
Ukraińcy mają pełne prawo czuć się dziś jak Grecy stawiający opór Persom pod Maratonem, pod Termopilami, pod Salaminą.
Tak, kochane siostry i kochani bracia Ukraińcy, macie do tego prawo! I każdy dzień wojny, wasze bohaterstwo i cierpienie potwierdzają to przekonanie. Wasze idi na chuj to przekład greckiego molon labe. Krzycząc na scenie w Epidauros, czułem, że wszystkie te duchy, które umiłowały wolność przeciwko tyranii, dzisiaj są z wami. I one sprawią, że napastnicy was nie przemogą.
* * *
Zaraz po powrocie z Grecji zanurzam się w naszą zamgloną (ta mgła jest czarna jak popiół i jak krew czerwona) zbiorową nieświadomość. Tak, Polska jest swoim własnym Hadesem. Zwłaszcza teraz. Właśnie teraz, gdy tak pała entuzjazmem, mobilizacją, z których – uwierzcie – jestem szczerze dumny.
Co to są za pokłady, które ta wojna uruchamia w nas, Polakach, i zapewne też w innych wschodnich Europejczykach? Nie będę pisał o tym, o czym wszyscy wiemy. Tak, na pewno empatia, na pewno gościnność, na pewno solidarność etc. Z tego wszyscy zdajemy sobie sprawę. Ale to nie wszystko. To tylko powierzchnia naszego psychospołecznego życia pełnego fantazji i pragnień, o których od bardzo dawna wolimy nic nie wiedzieć.
Tym, co wyłania się z tych odmętów i objawia tak wspaniale jako empatia i wsparcie, jest nasza własna niezałatwiona sprawa z Rosją, nasza rosyjska trauma. Ledwie i jakby z łaski wycofała z Polski wojska. Usunęła się – została do tego zmuszona – ale nigdy tego nie zaakceptowała. Żywi wciąż swoją imperialną pretensję. Nie umie i nie chce się zmieć. Kult Stalina jest dzisiaj w Rosji cnotą. W swej istocie Rosja pozostaje tym, czym była. I chce tego. Nie odpokutowała, nie przepracowała. Z pewnością nie dotyczy to wszystkich Rosjan. Ale zbiorowej rosyjskiej pamięci i tożsamości – tak. Rosja imperialna i agresywna to wciąż realność, a Putin jest tylko jej twarzą.
I właśnie dlatego nie pojawiła się w nas dotąd ani satysfakcja ze zwycięstwa, ani poczucie sprawiedliwości, jakie daje wymierzona kara, ani poczucie bezpieczeństwa wynikające z tego, że rosyjskiego imperializmu już nie ma. Lęk przed Rosją, brak odpłaty, brak kary. Wszystko to wciąż żyje w naszej zbiorowej psychice, przypudrowane tylko z zewnątrz poczuciem przynależności do Zachodu (z jednej strony) i antyzachodniego „powstania z kolan” (z drugiej).
W ukraińskiej wojnie cała ta wyparta trauma i frustracja odkryły dla siebie wreszcie szansę. Szansę na przezwyciężenie i zaspokojenie, które dokona się rękami Ukraińców. To oni ukarzą Rosję, złamią jej imperialną potęgę, obnażając jej kruche podstawy, obalając jej mocarstwowy mit. I tak rzeczywiście się dzieje na naszych oczach.
W pierwszych dniach tej wojny Ukraińcom udało się więc coś, czego nam się nigdy nie udało zrobić. Reprezentują skuteczność i entuzjazm, i romantyczność. W nich się odrodziło to, co myśmy stracili. I dzięki nim chcemy to jakoś odzyskać. A nie możemy tego odzyskać, nie ponosząc ofiar i nie będąc realnie z nimi. Dlatego chcemy uratować ich, ale ratując ich, chcemy też uratować i odrodzić siebie samych, innych-ale-swoich.
Wojna na ukraińskiej ziemi przenosi się wraz z uchodźcami na wyjałowioną glebę polskiej „duszy”, co daje realną szansę, że coś się w nas przesili. Że coś odzyskamy, otwierając się na nich, czyli na samych siebie jako Innych. Na Inną w sobie możliwość. Od dawna jestem zdania, że jeśli coś zmieni Polskę, to napływ Ukraińców. A co dopiero walczących i uciekających przed wspólnym, archetypicznym wrogiem.
Ten psychospołeczny mechanizm nie dotyczy jednak tylko Polski. Jest również oparciem dla Ukrainy. Bo Ukraińcy czują ten nasz – im zawdzięczany – entuzjazm. Czują naszą, dzięki nim, przemianę. I czerpią z niej siłę do walki. Siłę do oporu.
* * *
To wszystko sprawia, że Polska już walczy w tej wojnie. Od pierwszego jej dnia. Jak żaden inny kraj Europy. Decyduje o tym nieświadoma, psychiczna nieuchronność. Na poziomie archetypicznych struktur polskiej „duszy”, jej najbardziej pierwotnych fantazmatów wojna Ukrainy z rosyjskim najeźdźcą to wojna o oderwanie Rusi od Moskwy. I nie chodzi o to, że ktoś chciałby znowu Ruś anektować, przyłączać do Polski. Nie! Na poziomie realnym i świadomym ta fantazmatyczna gra nie oznacza nic innego niż wejście, niż wprowadzenie Ukrainy do Europy. Chodzi o głęboką, psychiczną potrzebę „odzyskania” Ukrainy jako partnera, jako sojusznika, jako kraju bliskiego, uwolnionego z imperialnego rosyjskiego jarzma. Mówiąc inaczej, potencjalne zwycięstwo Ukrainy na poziomie tego fantazmatu będzie oznaczać podniesienie się Polski. Tak samo jak przejęcie Ukrainy przez Rosję było śmiertelnym ciosem dla niej. Silna i odrodzona, wspierana przez Polskę i zaprzyjaźniona z Polską Ukraina, to na poziomie naszych psychospołecznych energii nic innego niż Ukraina „odzyskana”, a co za tym idzie odrodzona Polska. To przecież rosyjski zabór Ukrainy, to jej utrata, sprawiły, że staliśmy się tak pustym, ponurym i zdegradowanym narodem. W to również gra nasza zbiorowa nieświadomość.
Ta fantazmatyczna rozgrywka pomiędzy Rosją, Ukrainą i Polską, która dokonuje się w czasie tej wojny, to coś bardzo realnego, co może zdecydować o przyszłości nie tylko tego regionu. I Polska to czuje, dlatego dwoi się i troi. W tej wojnie walczymy rękami Ukraińców – i dzięki bogu wspieramy i zbroimy te ręce, jak się da – o odzyskanie siebie z ponad dwustuletniego zaboru. Dopiero teraz się to dzieje. Teraz ma szansę się to zakończyć. Bo zabór mentalny, o którym myślę, jest głębszy i trwalszy niż terytorialny. Sama myśl o tym wydaje mi się wstrząsająca. Bo być może nasze kłopoty z Europą i europejskimi wartościami, ciągoty do quasi-rosyjskiego autorytaryzmu, nacjonalizm i ksenofobia podszyte agresją, uprzedzeniem oraz pogardą – być może wszystko to stanowi o niezakończonym sporze z imperialną Rosją. O pozostawaniu pod jej ukrytym, lecz przemożnym wpływem, tak jak ofiara, która uzależnia się od oprawcy i kata.
Innymi słowy, wcale nie jesteśmy eurosceptyczni, naprawdę chcielibyśmy być Europejczykami, ale coś nas trzyma. Właśnie niezałatwiona sprawa z Rosją, która nas przez wieki kolonizowała, gnębiła, upadlała. I wydobyć nas z tego mają szansę dziś Ukraińcy, pod warunkiem że się w ich walkę zaangażujemy. Właśnie tak, jak to robimy. I jeszcze bardziej. Ta sytuacja jest jak wielka narodowa terapia szokowa. Ich wojna z Putinowską Rosją to ich i nasza wojna o nas samych. To nasza wspólna wojna z rosyjskim imperializmem, który nie tylko fizycznie, ale też psychicznie wyniszczył naszą część Europy. Nasze wsparcie i nasza aktywność to szansa dla nas na podniesienie się z upadku, którego zatrzymać nie było w stanie nawet członkostwo w Unii Europejskiej. Parafrazując tytuł książki Marii Janion: Do Europy tak, ale tylko z naszymi Ukraińcami!
W ten sposób gra dzisiaj ze światem nasza zbiorowa nieświadomość. I to jest gra o najwyższą stawkę. O bycie w Europie naprawdę podmiotowe. O wolność od zżerających nas upiorów. Jeśli Ukraina przegra – w sensie mentalnym przegra – lub jeśli wygra, ale bez nas u swego boku, już się nie podniesiemy w Unii. Już nie wrócimy na ścieżki demokratycznego państwa prawa. Rosja nie będzie musiała wcale tu do nas przychodzić. Bo sami się nią ostatecznie staniemy.
Nasza zbiorowa psychika, żeby ozdrowieć, musi więc wygrać z imperializmem rosyjskim. Wygrać razem z Ukrainą. Nie ma to nic wspólnego z rusofobią. Chodzi o złamanie jej imperializmu, co jest dla Rosji i Rosjan szansą. Choć nie nam wyrokować, czy z tej szansy skorzystają nasi „przyjaciele Moskale”.
* * *
Nawiązuję już kolejny raz do wieszcza nieprzypadkowo. Bo mam wrażenie, że tej wojny nikt inny nam nie wytłumaczy. Nikt prócz Mickiewicza. Ani politologia, ani socjologia, ani krytyka kulturowa. Wiem, że to myśl zupełnie szalona. Ale wystarczy przeczytać Redutę Ordona, żeby zobaczyć, że od początku XIX wieku nic się nie zmieniło. Wciąż fundamentalną sprawą dla naszego społecznego zdrowia i rozwoju jest sprzeciw i pokonanie widma rosyjskiego imperializmu. Nic jaśniej niż ta wojna nie pokazuje, że on jest już dziś tylko widmowy. Ale jako widmowy wcale nie mniej – jak się okazuje – zbrodniczy i groźny.
Tylko Mickiewicz tłumaczy tę wojnę. A jego Reduta Ordona brzmi równie mocno po polsku jak po ukraińsku. Tylko Mickiewicz tłumaczy jej prawdziwą grozę i prawdziwą stawkę. Nie tylko geopolityczną, ale mentalną. Mickiewicz, czyli pisany po polsku wschodnioeuropejski romantyzm. Romantyzm, który politycznie oparty jest na sprzeciwie demokratycznej „wiosny ludów” wobec knuta imperialnej tyranii „carów”. To jest w istocie wojna, która powinna odbyć się w XIX wieku. Ba, która toczy się nieprzerwanie od powstania listopadowego.
I dlatego zachodnia Europa tej wojny nigdy do końca nie zrozumie. Tak jak nie umiała zrozumieć polskich powstańczych zrywów. Wykazuje się w tej wojnie niezwykłą jak dla siebie determinacją, co warto docenić, ale ponosi też odpowiedzialność za jej wywołanie. Odpowiedzialność, którą nakłada na nią utrzymywanie przez ostatnie dekady „pragmatycznych” relacji z Putinowskim reżimem. Co zresztą było kontynuacją bardzo długiej tradycji niedrażnienia Rosji, „rozumienia” inności Rosji itp.
Nie umiem zrozumieć lęku i podziwu Zachodu dla Rosji. Wiele o tym napisano i powiedziano. Czy przesili się to teraz? Oby… ale to zależy również od procesów, które zachodzą w zachodniej nieświadomości. Najważniejsze kraje zachodniej Europy mają przecież imperialną przeszłość. Nic więc dziwnego, że w dwuznacznej relacji do imperialnej Rosji dochodzi do głosu ich własna imperialna, wyparta i nieprzepracowana trauma. Nie trauma tragicznych, antyimperialnych zrywów, daremnych prób wywalczenia sobie społecznej podmiotowości, demokratycznej z ducha. To było doświadczeniem Europy wschodniej i wywołało w efekcie – w obliczu ciągłych porażek – tę społeczną miazgę, którą u siebie mamy, przerywaną coraz rzadszymi zrywami wolnościowego entuzjazmu. Nie, w Europie zachodniej jest to wielka trauma utraty imperialnego znaczenia i imperialnych mocy. Widmowe, złamane zachodnioeuropejskie imperia, skolonizowane przez amerykański kapitał, przerażone uchodźcami, zatrwożone Chinami, rozleniwione nieprzyzwoitą sytością i bezpieczeństwem, sprzyjają więc nieświadomie Rosji. Rosji, która wciąż imperialnie pręży muskuły. Pokazuje wszystkim dokoła obscenicznego, wulgarnego fucka.
Zachód jest tym nie tylko zniesmaczony, ale też pełen nieświadomej zazdrości i podziwu. Znaczące i dojmujące jest w tym kontekście zachodnie rozdwojenie pomiędzy naprawdę dotkliwymi sankcjami, wymuszonymi przez Putinowskie zbrodnie wojenne, a podskórnym niezdecydowaniem i dystansem wobec europejskich aspiracji Ukrainy.
Kiedy o tym myślę, dochodzę do naprawdę skrajnych konstatacji. Jeśli idea zjednoczonej, solidarnej i wolnej Europy ma wygrać, zachód kontynentu musi stanąć jednoznacznie po stronie Ukrainy i przyjąć ją, całkowicie i ostatecznie wyzbywając się swoich sympatii do rosyjskiego imperium. Jeśli tak się nie stanie, Europa się już nie podniesie. Okaże się po prostu żywym trupem. Żałosnym błaznem, który niczego istotnego już nie pojmuje.
Myślę o tym wszystkim bardzo zaniepokojony. Z narastającym poczuciem nie do końca czystej gry wobec Ukrainy. Być może Zachód wydał już wyrok na Putina (oby), ale wciąż nie jest w stanie zrewidować swoich postimperialnych rosyjskich zauroczeń i wyrzec się ich raz na zawsze. Te więc łatwo mogą po jego odejściu powrócić. Póki jednak trwa ta wojna, jest szansa. Czas krytyczny, chwila sposobna. Moment ostatniej szansy na spektakularny przełom i ozdrowienie również dla Zachodu.
* * *
Oto myśli, które się rodzą we wnętrzu polskiego Hadesu. Przyznaję się do nich nie bez konfuzji. Lecz Ukraińska wojna nie daje innego wyboru. Jest tak przemożna w swoim oddziaływaniu, że człowiek traci grunt pod nogami i się zapada. A jednak trudno w tym wszystkim nie odczuć też niepokoju, że daję się porwać wschodnioeuropejskiej paranoi, której skądinąd bardzo się boję. Wybuchowi manii w obliczu bezradności, jaką rodzą rosyjskie bomby, rosyjskie rakiety, rosyjskie zbrodnie wojenne, rosyjska skandaliczna i bestialska determinacja, żeby zabić Ukrainę, żeby ją całą wysadzić w powietrze i unicestwić.
Może więc te myśli to tylko jakieś wojenne majaki, złudy i próżne nadzieje, bo widmo tyranii, widmo wschodniego imperium znowu wygra i zatriumfuje nad życiem. Może w Europie wschodniej duch wolności i demokracji nigdy z tym widmem się nie rozprawi. I nawet potencjalne przebudzenie Zachodu nam w tym skutecznie nie pomoże. Jakim absurdem jest imperialna przemoc i wojna, do której to widmo prowadzi. Chora ambicja, chora duma, chora dusza. Może nic się z tym nie da zrobić?
* * *
Jestem znów w Grecji. Wracam pamięcią. Jest ostatni dzień przed powrotem. Byliśmy na wulkanie. W Kameni Chorze, wiosce na zboczu wielkich zastygłych kamieni lawy. I jechaliśmy wyżej, krętą drogą między wulkanicznymi szczytami, przez żyzne, choć księżycowo wyglądające, kratery. Aura kosmiczna, archaiczna i pozaświatowa. Miejsce wypalonego początku. Wielki i wieczny pokój w miejscu pradawnej eksplozji świata. Idąc w tej dudniącej ciszy po wulkanicznym żwirze i śliskich, omszonych kamieniach, weszliśmy na Świętego Eliasza. Wierzchołek z malutkim kościołem. Fascynujący widok otwiera się stamtąd. Wyspy Sarońskie na zamglonym morzu: Egina, Angistri i maleńkie wysepki Pelopsa, porozrzucane na morzu jak szczątki jakichś monstrualnych, archaicznych stworów.
Dlaczego jest tak strasznie na świecie? Z oszalałym Putinem. I z głupim Zachodem, który nagle zszokowany próbuje się przebudzić. Co to za dno, co za kloaka, co za szambo. Strach pomyśleć. Strach. Dlaczego? Dlaczego na Świętym Eliaszu nie może spotkać się choćby na chwilę cała ludzkość? Spotkać się i uciszyć. Zamilknąć. Poczuć, że wcale nie trzeba tyle mocy, tyle siły, tyle władzy, tyle cierpienia, tyle głupoty, tyle nonsensownego uporu. Jest strasznie, strasznie. Strasznie… A wystarczyłoby na chwilę stanąć na Świętym Eliaszu. Przejechać przez Kameni Chorę. Dotknąć stopą wulkanicznego krateru. Jakim otumanionym zwierzęciem jest dzisiejszy człowiek. Każdy. Nie tylko Putin. Zaprawdę Putin jest everymanem. Jest paranoidalnym adoratorem własnej wielkości, a więc każdym z nas i każdą. Stojąc na Świętym Eliaszu, zrozumiałem. Zrozumiałem to.
Piotr Augustyniak (1977) – filozof, eseista, tłumacz. Autor m.in. „Homo polacus. Eseje o polskiej duszy” (2015). Ostatnio opublikował „Wyspiański. Burzenie polskiego kościoła” (2019) oraz „Jezus Niechrystus” (2021).
Tekst pochodzi z przygotowywanego do druku „Przeglądu Politycznego” nr 171/2022, który ukaże się w kwietniu.