Trzy powody, dla których lubię Berlin | Olga Tokarczuk

1. Déjà vu

Przyjechałam do Berlina zapakowanym po sufit samochodem w marcu 2001 roku na dwanaście miesięcy z tego samego powodu, z jakiego stawił się tutaj blisko czterdzieści lat wcześniej Witold Gombrowicz, a później także wielu innych pisarzy – twórcze stypendium DAAD. To było moje pierwsze dłuższe spotkanie z miastem.

Miasto od początku wydawało mi się znajome. Dziwne to uczucie, bo nigdy przedtem nie byłam tu dłużej niż kilka dni. Lecz nie mogło być inaczej dla kogoś, kto urodził się i wychował gdzieś pomiędzy Zieloną Górą i Wrocławiem. Znajome wydawało mi się światło, cienie, klimat, rośliny na skwerach, parki, piasek na parkowych ścieżkach, zapach mokrych liści. Ale i fasady z czerwonej cegły, kamienne murki i kościoły. W końcu też twarze ludzi, w gruncie rzeczy całkiem swojskie. Czułam się tak swojsko, że nieraz ze zdumieniem uświadamiałam sobie, że język, który słyszę, jest obcy.

Przywiozłam ze sobą rower i każdego tygodnia zapuszczałam się na nim coraz dalej od mojego placu. Często towarzyszyło mi wrażenie déjà vu: jakieś skrzyżowanie na Kreuzbergu, fasady kamienic przy uliczce na Prenzlauer Berg, skąpane w zieleni stare wille na Steglitz. Mówiłam sobie: o, to jest inna możliwość ulicy Mierniczej. To zupełnie jak to skrzyżowanie na Ołbinie, a to przecież Krzyki. Najpierw więc widziałam pod Berlinem Wrocław, było to naturalne, bo przyrównywałam nieznane do znanego. Później jednak wrażenie to znikło, a Berlin całkowicie zawładnął moją percepcją.

2. Berlin jest przekrojem poprzecznym przez Europę Środkową

Miasto widziane z okien kolejki przedstawiało się inaczej niż z roweru czy z chodnika dla pieszych. Ten pierwszy punkt widzenia odkrywał je jako sieć podwórek, kratę kwartałów i strzeliste perspektywy ulic. Rower pokazywał mi to samo z bliska i w szczegółach, rozbite na pojedyncze bramy, balkony i gzymsy. Dzięki zaś protestanckiej z ducha, powszechnej niechęci do firanek, mogłam przez okna na parterze zaglądać do mieszkań.

Piechotą zwiedzałam najbliższą okolicę. Fascynowały mnie resztki muru tuż przy moim domu, z każdym dniem zamazywane przez czas. Tkwiły w asfalcie ulicy, której nie ujarzmił jeszcze nadmierny ruch drogowy. Była to zaledwie betonowa szrama biegnąca w poprzek wszystkiego, absurdalna linia, której znaczenia trudno byłoby się domyślić przyszłym archeologom, o ile miałaby przetrwać pod popiołami. Chodziłam wzdłuż tej dziwnej blizny, próbując zrozumieć różnice w kolorach tynku, kształtach kamienic i chodnikowych płyt po obu jej stronach. Patrzyłam na ten fenomen trochę jak biolog, który jest świadkiem zadziwiającego przypadku dywergencji. Oto Berlin jest koralową rafą, wielkim organizmem, który za sprawą zbiegu morskich prądów dostaje się częściowo pod wpływ wody o innym składzie chemicznym, innym stężeniu soli. Odtąd rafa rośnie inaczej w obu jej częściach, przybiera inne barwy i kształty, trzyma się innych symetrii.

Można było w tej architekturze odnaleźć wszystkie możliwe środkowoeuropejskie tropy: ślady planowania i budowania, zachwyt potęgą rozumu i porządku, dowody niebywałego rozkwitu obok śladów zniszczenia i wojny. Widać wyraźnie niezdecydowanie architektów w czasach niejasnych, przejściowych i ich nowy entuzjazm, który rozsadza wszystko, co stare. Widać skutki oddzielenia od reszty świata, biedy i komunistycznej skłonności do triumfalizmu i przesady, jakby wszystko przygotowano już pod zwycięskie defilady. Jest przywiązanie do indywidualizmu i zaraz obok totalitarny rozmach.

Obok tej fascynacji materią miasta, pociągali mnie ludzie. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nieustannie jestem tutaj poddawana technikom eksperymentalnego teatru, skomplikowanej zabawie w odgrywanie ról. Pamiętam, że odbywała się wtedy jakaś słynna rewia i z plakatów uśmiechały się do mnie twarze mężczyzn zrobionych na kobiety i kobiet udających mężczyzn.

Albo ludzkie ubiory. Szybko dotarło do mnie, że każda dzielnica ma swoje własne dress-cody rozpięte pomiędzy czernią eleganckich płaszczyków dam z Charlottenburga i ich czubatymi butami a świadomą antyestetyką punków z Kreuzbergu. Czasami fantazjowałam, że ta sama osoba mogłaby swobodnie uczestniczyć i w jednym życiu, i drugim. W squacie na Kreuzbergu i w eleganckim kawiarnianym ogródku.

Ta przebieranka zaczęła mi się kojarzyć z całym miastem. Doświadczałam wszechobecnej niejednoznaczności. Nic nie jest takie, jakie wydaje się być na pierwszy rzut oka, lecz nie ustaje w ruchu, w kreowaniu siebie, w zmienianiu masek, w przebieraniu się. Za starą fasadą mieści się przeszklona futurystyczna przestrzeń. W fabryce czekolady znajduje się turecki hamam. Tramwaje jeżdżą tylko w pewnej okolicy, nie zapuszczają się dalej poza nieistniejącą granicę, jak mądre zwierzęta, znające swoje rewiry. Penny Markt, gdzie robiłam zakupy, znika pewnego dnia i pojawia się na jego miejscu Aldi. Wielka budowa, która wydawała się trwać wiecznie z dnia na dzień zwija się i zostawia po sobie nowiutki kawałek ulicy.

Nie było się co przywiązywać do prawidłowości, które radośnie zaznaczałam sobie w myślach. Punki z Kreuzbergu preferują psy rasy mieszanej, większe, wilkowate, zaś średnia klasa z Charlottenburga woli yorki i białe teriery. Ale nie opuszczała mnie perwersyjna myśl, że są dni, kiedy i przynależność klasowa i psy zostają zamienione i że odbywa się to równie tajemniczo i nagle, co przemiana Georga Samsy.

Berlin ma swój wewnętrzny czas, tętno i jak na tak duże miasto jest to, chwała bogu, tętno dość powolne. Porównuję go teraz z tym wielkim miastem pode mną i przypływa mi przed oczy leniwe popołudnie na Heinrichplatzu z jego knajpkami, które przy pomocy odrapanych krzeseł wychodzą na ulicę i zatrzymują przechodniów na gazetę i kawę czy piwo. Stali bywalcy okupują je od rana, rozmawiając leniwie z podobnymi sobie, a potem po prostu patrząc w zamyśleniu na to, co dzieje się wokół nich. Na życie, można powiedzieć.

3. Miasto versus Metropolis

Nie ma dwóch zdań – Berlin to kultura wspólnej przestrzeni, kultura kawiarni, ławek w parku, drobnych i przytulnych miejsc dostępnych każdemu. To one czynią miasto. Nie centra handlowe czy giełdy. Nie nowoczesne estakady, przejścia, rozwiązania urbanistyczne i banki. Siedząc przy stoliku dostrzega się ludzi, ich gesty, stroje, sposób mówienia. Zaczepia się o nich wzrokiem, wymienia spojrzenia, krótko komentuje drobne sprawy, jak smak piwa czy stan pogody. Uprawiałam namiętnie właśnie taki sposób obcowania z mieszkańcami miasta. Zauważyłam też, że przyglądanie się, czasem nawet natarczywe, jest tu całkiem powszechne. Miałam wrażenie, że ludzie zatrzymują na sobie wzrok dłużej niż gdzie indziej. Nie było to jednak zaczepne ani w żaden sposób agresywne. Patrzyli z ciekawością i często zaraz się uśmiechali, jakby sami przyłapali się na dziecinnym zagapieniu. Ktoś po prostu przyglądał się dokładnie komuś innemu, a potem uśmiechał się. Interesują nas przecież inni i dopóki nas interesują, tak długo stanowimy społeczeństwo. Robiłam więc tak samo. Zawiązywałam miniaturowe przyjaźnie na kilka chwil, na jedno dłuższe spojrzenie, a potem ruszałam w swoja stronę.

W ten sposób doświadczałam w Berlinie niestałej rzeczywistości każdego wielkiego, ogromnego miasta. Takiego miasta nie da się przecież opisać, ono płynie, zmienia się, przelewa przez zmysły. Składa się z obrazów i wrażeń. W tym strumieniu są stałe punkty: obraz ulubionego muzeum, knajpka na rogu i jej charakterystyczne krzesła, sklep, który ma na wystawie palącego skręta Ufoludka, ale nie wiadomo nawet, co się w tym sklepie sprzedaje.

Berlin jest „ucywilizowany”, jeżeli przez to słowo rozumiemy to, co w istocie ono znaczy – uobywatelnienie. Polega na nieustannym komunikowaniu się, pozostawaniu we wzajemnych relacjach, pod wzajemnym wpływem. Proste podziały topnieją, bierze się je w cudzysłów i poddaje miękkiej kawiarnianej dekonstrukcji. To właśnie tak fascynuje młodych Polaków czy Czechów – wyprawa do Berlina na jakiś event pełni rolę małej pielgrzymki ku światu bez granic. I wydaje mi się, że jest to dziś bardziej znaczące miejsce niż Londyn czy Dublin, a nawet Warszawa, ponieważ Berlin jest swojski i światowy równocześnie. Przytulny i metropolitalny. Zdefiniowany i otwarty.
W definicji pojęcia Wielkiego Miasta powinno się znaleźć i to określenie – że nie mieści się w głowie, że zawsze wykracza poza to, co potrafimy ogarnąć naszym zmysłem przestrzeni. Czyli, że umyka całościowemu pojęciu.

Lecz na szczęście Berlin nie stał się Metropolis.

Piszę to teraz w wielkim, ogromnym mieście przyszłości, jakby przeniesionym wprost z filmu Fritza Langa. Jestem na dziesiątym piętrze hotelu przypominającego termitierę. Po horyzont mój wzrok kaleczy się o kanciaste kształty drapaczy chmur. Oto prawdziwe Metropolis. Ludzka rafa koralowa, racjonalnie zbudowana przez mózg i ręce. Ulice służą komunikacji i handlowej wymianie. Metro przewozi ludzi i rozmiaru tłumu nie mierzy się już ilością jednostek, lecz nazywa się ludzi „falą”, „natężeniem”. Tutaj człowiek staje się rzeczownikiem niepoliczalnym.

Miasto jest tak duże i wysokie, że istota ludzka nigdy nie wychodzi poza rozmiary poruszającego się punktu. Wymyśliłam tutaj mój własny eksperyment optyczno-psychologiczny. Jeżeli chce się ogarnąć jakąś przestrzeń jednym spojrzeniem, które ma zawrzeć całość, trzeba przyjąć ku temu odpowiedni dystans. We Wrocławiu będzie to kilkanaście metrów – i już będzie się miało „w kadrze” kamienice na Rynku i wlot w Świdnicką. W Berlinie – niewiele więcej. Tutaj zaś, gdzie teraz jestem, dystans musi pozostać duży, trzeba cofnąć się na inną wyspę, żeby móc zamknąć nasz kadr. Z tej jednak odległości ludzie wydadzą się maleńcy, ot, niezindywidualizowane kropki, plamki.

Stąd naprawdę tęskni się do Berlina, miasta, w którym ludzie zachowali swoje normalne rozmiary.

Hong Kong, grudzień, 2008

Olga Tokarczuk

Tekst ukazał się w Magazynie Polsko-Niemieckim DIALOG.

Skip to content