Trzy miasta – trzy arcydzieła. Gdańsk – Lizbona – Stambuł | P. Huelle (PP 93/20009)


 

fot. Grzegorz Mehring

27 listopada 2023 roku zmarł Paweł Huelle – pisarz, poeta, scenarzysta i dramaturg.

 
 

Przypominamy jeden z jego wykładów, który opublikowaliśmy na łamach „Przeglądu Politycznego” w 2009 roku (nr 93).

 
 
 

Nie istnieje żadna interaktywna mapa literatury, na której po kliknięciu hasła Buenos Aires mielibyśmy dostęp do jednego z najpiękniejszych wierszy Borgesa o tym mieście, wiersza o przemijaniu, czasie, śmierci, miłości. Lub też po kliknięciu tegoż hasła wgląd w powieść Ernesto Sábato O bohaterach i grobach, w której wspomniany wiersz Borgesa recytuje główna bohaterka, szalona Aleksandra. Przez wiele lat jako czytelnik i krytyk literacki myślałem o takiej mapie, jak by wglądała i jak wyglądałyby na niej relacje pomiędzy pisarzami a miastami. Z biegiem lat przekonałem się, że znakomitą większość punktów na niej stanowiłyby miasta. Miasta, wśród których moje ulubione kreacje literackie i przygody czytelnicze to: Aleksandria Kawafisa i Durella, Dublin – Jamesa Joyce’a, Nowy Jork – Paula Austera, Petersburg – Josifa Brodskiego, Warszawa – Mirona Białoszewskiego, Łódź – Juliana Tuwima, czy  Moskwa – Michaiła Bułhakowa.

Oto garść refleksji o trzech fascynujących opowieściach, które stanowią fragment takiej mapy literacko-geograficznej. Pierwsza to Rok śmierci Ricarda Reisa, Jose Saramago (wyd. poi. 2000, przekład W Charchalisa, wyd. oryg. 1984). Drugą jest Stambuł. Wspomnienia i Miasto Orhana Pamuka (pol­skie wyd. 2008, przekład A. Polak, wyd. oryg. 2003), wreszcie trzecią Kot i mysz Guntera Grassa (wyd. poi. 1963, przekład I. i E. Naganowscy, wyd. oryg. 1961). Dla porządku historycz­no-literackiego przypomnę, że wszyscy ci trzej pisarze to no­bliści: Saramago w 1998 roku, Grass w 1999, Pamuk w 2006.

Kiedy w 1998 roku Jose Saramago odbierał Nagrodę No­bla, nie kto inny, jak Czesław Miłosz z lekkim dystansem wy­rażał się o tym werdykcie Akademii Szwedzkiej, wspominając o powodach pozaliterackich. Delikatnie dawał w ten sposób do zrozumienia, że być może za werdyktem nie stoi siła ar­tystyczna laureata, ale coś, co nazywamy poprawnością poli­tyczną. To zabawne, bo podobne komentarze pojawiły się, gdy Nobla odbierał Miłosz – właśnie jako polityczny emigrant, pi­sarz antykomunistyczny, zakazany przez reżim w rodzinnym kraju.

Można oczywiście Jose Saramago uważać za skandalistę, lewicowca – był członkiem partii komunistycznej i nie raz za­darł z Kościołem katolickim. Ktokolwiek jednak przeczyta choć jedną jego powieść, natychmiast przekona się, że jest to pisarz wybitny i niezwykły, o wielkim talencie narracyjnym i ogrom­nej skali poetyckiej wyobraźni, że jest wspaniałym kreatorem słowa i obrazu. Rok śmierci Ricarda Reisa to oczywiście książ­ka o Lizbonie. W lekturze naiwnej (gdy nie wiemy nic o sto­licy Portugalii, literaturze tego kraju, czy dyktaturze Salazara) czytamy tę opowieść jako historię życia dojrzałego mężczyzny. Zaczyna się ona w roku 1936, gdy dyktatura Salazara umac­nia się i tworzy tzw. nowe państwo portugalskie. Ricardo Reis, emerytowany lekarz, po 15 latach emigracji w Brazylii wysia­da ze statku w Lizbonie. Wdaje się w dwa romanse: seksualny z posługaczką hotelową – Lidią oraz idealny (przypieczętowa­ny jednym jedynym pocałunkiem w całej powieści) z Marcen- dą, która jest przeciwieństwem posługaczki, damą z towarzy­stwa. Lektura naiwna możliwa jest jednak tylko do strony 76 (w polskim wydaniu). Na stronie 76 bowiem Ricardo Reis wra­ca z cmentarza, gdzie był na grobie poety portugalskiego Fer­nanda Pessoa, który zmarł kilka miesięcy wcześniej (a który jest postacią historyczną). Po tej wizycie w pokoju hotelowym czeka na niego właśnie Fernando Pessoa. Duch poety portu­galskiego odzywa się pierwszy:

-Dowiedziałem się, że mnie pan odwiedził. Nie było mnie, ale mi powiedzieli, kiedy wróciłem.

A Ricardo Reis tak odpowiedział:

-Myślałem, że pan nigdy stamtąd nie wychodzi.

-Na razie wychodzę. Mam jeszcze osiem miesięcy na wol­ne przemieszczanie się – wyjaśnił Fernando Pessoa.

-Osiem miesięcy? Dlaczego? – zapytał Ricardo Reis i Fer­nando Pessoa wyjaśnił:

-Miesięcy tyle, ile spędzamy w brzuchu naszych matek. Wydaje mi się, że to kwestia równowagi. Zanim się urodzi­my nie mogą nas zobaczyć, ale codziennie o nas myślą. Po śmierci przestają nas widzieć i codziennie stopniowo o nas zapominają. Nie licząc szczególnych przypadków.

Dochodzimy tu do kluczowego rozumienia powieści, gdzie konieczne jest włączenie kontekstu. Trzeba uświadomić sobie, że Ricardo Reis jest jednym z tzw. heteronimów stwo­rzonych przez Ferdynanda Pessoę. Fernando Pessoa był poetą, który stworzył w swoim życiu kilkanaście postaci fikcyjnych, wprowadzając je w obieg słowa drukowanego literatury portu­galskiej. Wymyślał poetów i krytyków literackich, którym nada­wał żywot w następujący sposób: tworzył im całkiem konkret­ne biografie i fizis, publikował wiersze pod ich nazwiskami, następnie zatrudniał swoich fikcyjnych krytyków do publiko­wania artykułów na temat wierszy równie fikcyjnych poetów. Nie tylko wspomniani krytycy kłócili się ze sobą, bywały też polemiki pomiędzy poetami. Ta heteronomiczna sieć w twór­czości Pessoi jest niezwykła. Jedni historycy literatury określają to jako jednostkę chorobową – szaleństwo, drudzy, do których dołączam, skłonni są widzieć w tym głęboką strategię nie tylko literacką, ale także filozoficzną.

W znakomitym eseju biograficznym zatytułowanym Dra­mat i sen Fernanda Pessoi Ricardo Zenita podkreśla, że ta predylekcja właściwa była portugalskiemu poecie już od dzie­ciństwa: Pessoa już jako małe dziecko wytworzył pierwszego literackiego partnera, w którego imieniu pisał do siebie listy. Prawdopodobnie po francusku, w języku, którego nauczył się od matki. Czy w przypadku heteronimów Pessoi chodzi o zwielokrotnienie własnego życia? Stworzenie mu alternatyw­nych ścieżek i przebiegów? Ucieczkę przed jednowymiarową koniecznością każdej ludzkiej egzystencji?

Na razie zatrzymaliśmy się na tym, że bohater powieści Ri­cardo Reis jest jednym z tych heteronimów. Wśród swoich po­etów Fernando Pessoa wykreował trzech największych. Byli to: Alvaro de Campos, Alberto Caeiro i Ricardo Reis. Pessoa cha­rakteryzował swoich poetów w eseju pisanym po angielsku: Caeiro kierował się jedną zasadą: rzeczy trzeba czuć takimi jakie są. Zasada Ricardo Reisa była inna: rzeczy trzeba czuć nie tylko takimi, jakie są, ale również tak, aby dopasować się do pewnego ideału klasycznej miary i ram. W przypadku Alvaro de Camposa: rzeczy po prostu trzeba czuć.

Aby skończyć ten przypis zacytuję raz jeszcze Ricardo Ze­nita: Heteronimy współpracowały przy publikacjach, kryty­kowały się lub przekładały nawzajem na inne języki. Dziś powiedzielibyśmy, że utrzymywały rozległą sieć kontaktu.

Dlaczego z tych wielu heteronimów i trzech najsławniej­szych poetów stworzonych przez Fernanda Pessoę, Saramago wybrał akurat Ricardo Reisa? Czyżby dlatego, że Ricardo Reis był tym klasycyzującym poetą, który napisał ponad 200 ód w stylu horacjańskim, w tym wiele ód erotycznych do Lidii? Być może tak, ale chyba nie tylko. Trzeba powiedzieć, że ten klasycyzm i spokój Ricardo Reisa służy w powieści Saramago czemuś innemu. Jest to powieść nie tylko o kontakcie nie­żyjącego poety z jego fikcją – heteronimem, ale także bar­dzo poważna i najważniejsza powieść portugalska o faszyzmie, o dyktaturze Salazara. Kiedy zsumuje się to, o czym piszą ga­zety, o czym mówią ludzie, co nadawane jest przez radio, jak śmieszne faszystowskie przedstawienia wystawia się teatrze, jak działa tajna policja, to widać, że wprowadzenie tego, a nie innego heteronimu, takiego, a nie innego poety miało znacze­nie. Ten jego klasyczny chłód, powściągliwość w ocenie służy doskonałemu i anatomicznemu wręcz opisaniu dyktatury Sala- zara. Akcja powieści dzieje się w roku 1936, kiedy faszystowska władza mocno się utwierdziła i wbijała pale pod konstrukcję tzw. nowego państwa, którego hasłem była, nomen omen – solidarność.

Najciekawszym pytaniem filozoficznym dla tej powieści jest pytanie o status ontologiczny bohatera. Kim jest Ricardo Reis? Powiedzą Państwo: figurą literacką, fikcją. Tak! Ale w sce­nie kiedy Ricardo Reis i Pessoa spotykają się na ulicach Lizbo­ny (tych spotkań jest kilkanaście) agent tajnej policji, który ich śledzi, widzi dwóch mężczyzn, ale jeden cień… Widzimy, że cienia nie rzuca autentyczny nieboszczyk – duch, czyli Pes­soa, cień rzuca natomiast heteronim, co sugeruje, że istnieje on bardziej realnie niż jego stwórca. Co więcej, kobieta, z któ­rą on, heteronim Ricardo Reis, podżywa nielegalnie w hote­lu – jakby powiedziały nasze prababki – zachodzi w ciążę. Czy można zajść w ciążę z heteronimem? W powieści Jose Saramago można. Pasjonujące pytanie o granice życia i śmierci staje się przy okazji spotkań Reisa i Pessoi pytaniem o status ontologiczny bohatera literackiego i literatury w ogóle. O ile niecodziennym jest Fernando Pessoa, wychodzący z grobu na wędrówki po Lizbonie poeta, tak jeszcze bardziej intryguje nas jego twór – Ricardo Reis: czysto wirtualny – chciałoby się po­wiedzieć, lub – po Ingardenowsku – intencjonalny.

Opis Lizbony, po której Ricardo Reis nieustannie krąży i przemieszcza się jest bardzo realistyczny: port, ulice, hotele, knajpy, bary, parki, to wszystko jest w tej powieści niezwykle plastyczne, dotykalne, barwne, kolorowe, opisane z ową po­wściągliwością klasycyzującego poety.

Jaki jest zatem klucz do tej powieści? Saramago nie tylko składa w niej hołd wielkiemu poecie i swojemu rodakowi Fer­nando Pessoi. Autor odkrywa w niej także swoją specyficzną metodę literacką. Polega ona na tym, że literaturę tworzy się nie tylko obserwując i ewokując w słowach rzeczywistość, ale tworzy się ją także z wielkiej literatury poprzedników, co widać tutaj jak na dłoni. Przy czym sprzężenie to jest tutaj wielorakie, wielopiętrowe, niezwykle skomplikowane – niemal jak gąszcz heteronimów Pessoi. Zastanawia, ale zarazem daje do myślenia fakt, że jedna z najlepszych książek o portugalskim faszyzmie, o dyktaturze Salazara, a może nawet o faszyzmie w ogóle, nie jest – bynajmniej – prostą (powiedzielibyśmy Hemingwayowską) notacją rzeczywistości, ale wynika ze skomplikowanej gry autora z fragmentem jego ojczystej literatury. Cały legion na­turszczyków w polskiej krytyce literackiej miałby z Samargo nie lada jaki kłopot. Ale to inna historia.

Pozwolą Państwo na małą dygresję autobiograficzną. Kie­dy w tym roku miałem przyjemność być w Lizbonie, wędrowa­łem po tym mieście pieszo i jego staroświeckimi tramwajami, czując na sobie spojrzenie nie tylko Ricardo Reisa. Wydawało mi się, że w zaułkach i wąskich uliczkach co rusz spotykam któregoś z heteronimów Fernando Pessoi, że jest ich bardzo dużo, o wiele więcej niż tych, których znamy. Lizbona jest, moim zdaniem, pełna duchów Pessoi, tych, o których wie­my z historii literatury i tych, o których nie wiemy. Wrażenie obecności tych duchów wzmaga fakt, że ulice Lizbony są ulica­mi pełnymi elegancji. Lizbończycy wychodzą na miasto ubrani bardzo staranie, elegancko, co – w jakimś przenośnym oczywi­ście sensie – nawiązuje do znanych nam wizerunków Pessoi, ale także – jego heteronimów.

Przejdźmy do Stambułu Orhana Pamuka. Książki wydanej po polsku niedawno, w 2008 roku. Wciąż ukazują się jej re­cenzje. Pośród nich trafne wydaje się omówienie Marty Cuber z Polityki, która pisze, że esej Pamuka to „poezja ruin”, opo­wieść o wielkiej nostalgii narratora za świetnością imperium osmańskiego, a także ruin rodziny Pamuka, która usiłuje za­chować turecko-burżuazyjną obyczajowość i spoistość, co się oczywiście nie udaje. Rodzina rozpada się na oczach dorasta­jącego chłopca, a później mężczyzny, tak jak rozpada się stary Stambuł. Obserwujemy równoległość losów Pamuka i jego ro­dzinnego miasta. W obu tych przemiennie prowadzonych wąt­kach czytelnik znajduje niezwykłe bogactwo obrazów, sytuacji, anegdot i odsyłaczy historyczno-literackich, jak choćby o fran­cuskich pisarzach i chorobach wenerycznych, jakie w Stambu­le złapali. Czy pogromach Greków i Ormian, które odbywały się niemal na oczach małego Pamuka, w latach sześćdziesią­tych ubiegłego stulecia. Niezwykłe bogactwo kultur, języków i przeszłości tego miasta, a równocześnie jego ogromna, hybrydyczna przestrzeń skomunikowana siecią tramwajów szyno­wych i wodnych, stanowi nie lada natłok informacji w książce Pamuka, którą czytać można trochę tak jak Księgę: w dowol­nie wybranym fragmencie, posuwając się następnie wstecz, do początków, lub przeciwnie – ku finałowi. Jednak nie samo bo­gactwo informacji i szczegółów stanowi o wartości, czy też – niezwykłości tej książki. Jest nią konstrukcja lustrzanych odbić i powtórzeń.

Klucza interpretacyjnego dostarcza nam rozdział Matka i ojciec zniknięcia. Pamuk wspomina w nim toaletkę stojącą w pokoju jego matki, pełną flakonów perfum i szminek. Ma­ły chłopiec przychodził do niej po to, aby grać w lustra. Trzy zwierciadła ustawione pod odpowiednim kątem wywoływały pożądany efekt. Pisze o tym Pamuk: Nagle wokół mnie po­jawiały się tysiące Orkanów, poruszających się w głębokiej, zimnej, szklanej nieskończoności. Podobny, jeśli nie identycz­ny efekt nieskończoności lustrzanego odbicia znamy z leśmia- nowskiej obsesji echa, odbicia, powtórzenia, wreszcie najdo­kładniej tunelu, zwierciadlanego labiryntu nieskończoności. Świat w świecie, a ten w następnym świecie i tak bez końca. Leśmian bardzo obawiał się tego „bez końca”. Pamuk wykorzy­stał ten motyw jako zasadę kompozycyjną swojej opowieści. Można znaleźć pewne analogie pomiędzy tak ułożonym tek­stem, a kompozycjami fug Bacha.

U Pamuka wygląda to mniej więcej tak: punkt a – wpro­wadzenie tematu, punkt b – wariacja na temat pierwszego te­matu, punkt c – powtórzenie tematu pierwszego w innej tona­cji, punkt d – wariacja na temat powtórzonego tematu, punkt e – powrót do tematu pierwszego, a następnie – wariacja na temat powrotu do tematu pierwszego i wreszcie – wprowadze­nie tematu drugiego w tonacji tematu pierwszego. Tak skon­struowana jest opowieść, w której obcujemy z kulturą znaną i nieznaną. Na co dzień przecież wydaje nam się, że o Stam­bule, Turcji, czy konflikcie islamu ze świeckim światem wiemy już dość dużo, przy lekturze tej książki wciąż jednak jesteśmy zaskakiwani nowymi faktami i nową perspektywą. Pamuk po­chodzi z rodziny całkowicie świeckiej, burżuazyjnej. Islam – już w latach dzieciństwa – wydawał mu się czymś w rodza­ju pociechy dla ludzi biednych, bezradnych, zacofanych. Jego turecka tożsamość poszukuje korzeni między innymi właśnie w micie Stambułu, literackich poprzednikach, całkowicie nato­miast ignoruje islam jako punkt orientacyjny. Nie jest wszakże Pamuk antyislamistą, przypisującym religii całe zło tego świa­ta. Doskonale pokazuje to w powieści Śnieg, gdzie konflikt po­między zwolennikami świeckiego państwa tureckiego, a brac­twem muzułmańskim rysuje się tragicznie, w znaczeniu jego nieuchronności, podzielnych – czasem nawet równoważnych – racji. Rzuca w dodatku ponury cień na przyszłość nie tylko Turcji… Esej Pamuka o Stambule przypomina jednak bardziej inną jego powieść Nazywam się czerwień, w której szkatułko­wa kompozycja narracji stanowi swoisty wariant zwierciadla­nego systemu odbić. W obu tych tekstach mamy do czynienia z kosmosem miasta, które jest labiryntem.

Po Lizbonie i Stambule przenieśmy się do Gdańska, za sprawą krótkiej powieści Guntera Grassa – Kot i mysz. W mo­jej osobistej hierarchii to najwybitniejsza część Gdańskiej Try­logii, znacznie ciekawsza od Blaszanego Bębenka i bardzo rozgadanych Psich lat. Kot i mysz działa na czytelnika nie tylko niezwykłością historii jej głównego bohatera – Joachi­ma Mahlkego. Działa także swoją zwięzłością, sekwencją bar­dzo gęstych obrazów, które znamionuje poetycka wrażliwość narratora. W jednym z licznych wywiadów powiedział kiedyś Grass, że cała Gdańska Trylogia zawarta była wcześniej w jego jednym wierszu – Polnische Fahne (Polski sztandar – w tłu­maczeniu Ryszarda Krynickiego). To, jak z piętnastu linijek wiersza rozwinęło się epickie dzieło liczące grubo ponad ty­siąc stron, należy do tajemnic literatury, nie mniejszych niż eksplozja materii podczas Wielkiego Wybuchu. Wiersz Polski sztandar to obraz – mocno zmetaforyzowany – polskiej klę­ski w 1939 roku, śmierci, odchodzenia, unicestwienia. W kon­trastach zimowej bieli i czerwieni krwi pojawia się widmowo postać Piłsudskiego oraz „wilczy trop wiodący do Warszawy”. Nie ulega wątpliwości, że właśnie Kot i mysz jest tą powieścią z Gdańskiej Trylogii Grassa, która z Polskim sztandarem ma najwięcej wspólnego.

Historia opisana w Kocie i myszy jest oczywistym sko­kiem, zanurzeniem się w polskość. Główny bohater Joachim Mahlke, uczeń gdańskiego gimnazjum „Conradinum”, dziwak i odmieniec, zajmuje się nurkowaniem do pomieszczeń okrę­tu wojennego ORP Czajka, zatopionego w 1939 roku, którego wrak spoczywa w okolicy Brzeźna. Mahlke wyławia z niego co­raz to inne magiczne przedmioty, z których najważniejsze są dla niego nie słuchawki telegrafisty ani inne przyrządy wojsko­we, tylko ryngraf Matki Boskiej Częstochowskiej i podobizna Piłsudskiego. Mahlke uprawia kult maryjny. Ksiądz Guzewski (do którego narrator i Mahlke przychodzą służyć do mszy) zaczął mówić zaraz po mszy o nadmiernej pobożności. Po­wiedział, że kult, jakim Mahlke obdarza Matkę Boską grani­czy z pogańskim bałwochwalstwem, niezależnie od tego, jaka wewnętrzna potrzeba sprowadza go do stóp ołtarza. I dru­gi cytat niesłychanie ważny to wypowiedź głównego bohatera, którą narrator przytacza tuż przed finałem, tuż przed znik­nięciem Mahlkego w odmętach wraku polskiego statku: Oczy­wiście nie wierzę w Boga, to zwykłe oszustwo, żeby ogłupić lud. Wierzę jedynie w Marię Pannę. To jest, jeżeli można tak powiedzieć – serce polskości w widzeniu Grassa. Zważmy, że tematem tej powieści, podobnie jak tematem wiersza grassow- skiego jest to, co przyniosła mu, jako młodemu człowiekowi, historia. Historia, która wymazała jeden z trzech elementów kaszubsko-niemiecko-polskiego trójkąta rodzinnej tożsamości pisarza. To, co odebrane i unicestwione w życiu, powraca w li­teraturze w postaci skumulowanych, gęstych obrazów z ży­cia Mahlkego. Dodajmy, że jego ojciec zginął w katastrofie – „jak bohater” – będąc maszynistą Pofskich Kolei Państwowych w Wolnym Mieście Gdańsku. Zimą 1940 roku Mahlke przy­chodzi do szkoły z przypiętym polskim odznaczeniem woj­skowym, które wyłowił z wraku ORP Czajka.

Co łączy te trzy historie? Wszystkie dzieją się w miastach portowych. Każda opowiada o przeszłości, która poprzez akt narracji staje się teraźniejszością. Ruch statków – choć w róż­nym stopniu – jest w nich metaforą upływającego czasu. Każ­dy ze wspomnianych pisarzy dokonuje własnego obrachunku z historią. Dla Saramago i Pamuka istotny jest spadek po wiel­kich imperiach, jakim były Turcja i Portugalia. Pamuka i Grassa łączy z kolei pożegnanie się z dzieciństwem i młodością. Sa­ramago i Grass muszą się zmagać z faszystowską przeszłością swoich krajów. Pamuk nie ma za sobą wprawdzie takiego do­świadczenia, ale wprowadza do pamięci miasta pogromy Or­mian i Greków dokonane przez jego rodaków w latach sześć­dziesiątych.

Każda z tych opowieści jest arcydziełem. Oznacza to ni mniej ni więcej, że do każdej z nich czytelnik, czy krytyk – mu­si znaleźć osobny klucz interpretacyjny. Powieść seryjna, po­wieść popularna, przypadkowy esej wspomnieniowy nie wy­magają takiego narzędzia, ponieważ są – „jak wszystkie inne”. Do sensu historii Ricardo Reisa docieramy poprzez heteronimy Pessoi. Pamuk otwiera swój stambulski sezam zwierciadlanym labiryntem luster. Grass zanurkowaniem w serce polskości: podobiznę Piłsudskiego i pogański – jak to sam określa – kult Czarnej Madonny.

Z trzech wymienionych miast portowych największe nie­szczęścia dotknęły Gdańsk. Uświadamiam to sobie zawsze na Rybackim Pobrzeżu, na którym od ponad półwiecza nie sprzedaje się już ryb. Ale zakończyć pragnę innym akcentem. Mó­wiłem na początku o Buenos Aires i powieści Ernesto Saba- to O bohaterach i grobach, którą tak szczerze zachwycał się Gombrowicz. Cytowany na jej kartach wiersz Borgesa stanowi esencjonalny przykład tego, czym jest miasto, nostalgia i pa­mięć – zamknięte w słowie pisarza.

Oto Buenos Aires. Czas, co przynosi ludziom

Miłość albo złoto, mnie pozostawia tylko

Tę zgaszoną różę, to puste pasmo

Ulic powtarzających imiona mojej krwi,

Które przeminęły: Laprida, Cabrera, Soter, Suarez… Imiona, w których rozbrzmiewają tajemne pobudki, Republiki, konie i poranki,

Radosne zwycięstwa, żołnierska śmierć.

(tłum K.A. Jeżewskiego)

 

Paweł Huelle

Wykład wygłoszony na inauguracji roku akademickiego 2008/2009 na Wydziale Filologiczno-Historycznym Uniwersytetu Gdańskiego.

Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 93/2009

 

Skip to content