Tragizm polityki | PP 179/2023

 

CZTERDZIEŚCI LAT pracy korespondenta nauczyło mnie, że zrozumienie sytuacji na świecie zaczyna się od map, ale kończy na Szekspirze – pisze Robert Kaplan w swojej najnowszej książce Tragizm polityki naszych czasów. Strach, fatum i brzemię władzy (2023, pol. tłum. Michał Gładki, Prześwity, Warszawa 2023). Kaplan zjeździł niemal cały świat – zaczynał jako reporter w Iraku pod brutalnymi rządami Saddama, a następnie zamieszkał na Bałkanach, których trudną historię opisywał, zanim ktokolwiek na Zachodzie się nimi interesował i zanim uśpione konflikty etniczno-religijne przerodziły się tam w krwawą wojnę na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia.

Gdy upadł mur berliński, Kaplan, szerzej nieznany wówczas amerykański korespondent, zauważał, że na gruzach bloku komunistycznego wyrastają dwa nowe organizmy: Europa Środkowa, która stanowi powszechny przedmiot zainteresowania, i Bałkany – czekające jeszcze na odkrycie przez zagraniczne media. I to właśnie on odkrył je dla Zachodu, co stanowiło dla niego powód do dumy, a następnie pozwoliło mu z wielką znajomością rzeczy zabierać głos na temat spraw, o których mało kto na Zachodzie miał pojęcie.

Jego słynna książka z 1993 roku zatytułowana Bałkańskie upiory, a następnie ważny esej The Coming Anarchy zamieszczony w The Atlantic Monthly przyniosły mu międzynarodowe uznanie. Książka o Bałkanach zrobiła furorę w USA. Czytał ją prezydent Bill Clinton i – jak wieść gminna niesie – lektura miała go ostatecznie utwierdzić w przekonaniu, że nie należy zbrojnie interweniować w tamtym regionie. Kaplan opisywał złożoność etniczną, religijną i kulturową Bałkanów, przekonywał, że dla toczących się tam konfliktów nie ma prostego rozwiązania, które można by wdrożyć z zewnątrz za pomocą czarodziejskiej różdżki. W tym samym duchu pisał o „nadchodzącej anarchii”, w której pogrążała się zachodnia część Afryki i która pod postacią uśpionych wcześniej konfliktów plemiennych, etnicznych, kulturowych i granicznych miała stać się wkrótce groźnym wyzwaniem dla reszty świata.

Bałkany i zachodnia Afryka początku lat dziewięćdziesiątych miały stanowić przestrogę dla Zachodu i w skali mikro zwiastować, z jakimi problemami będzie musiał się mierzyć. To wszystko w czasie, gdy Ameryka triumfalnie wchodziła w nowe tysiąclecie po udowodnieniu swojej wyższości nad Związkiem Radzieckim.

Pesymista wśród pesymistów

Robert D. Kaplan, Tragizm polityki naszych czasów. Strach, fatum i brzemię władzy, tłum. Michał Głatki, Prześwity, Warszawa 2023

Zazwyczaj przyjmuje się, że pierwsza dekada po zakończeniu zimnej wojny to dla Amerykanów czas optymizmu, triumfu i nadziei. A przecież tylko w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych miały miejsce: wojna w Zatoce, wojna w Jugosławii i ludobójstwo w Rwandzie. Te wszystkie wydarzenia nie dotykały jednak przeciętnego Amerykanina tak, jak to, co działo się w samych Stanach. Gospodarka rosła w szybkim tempie, bezrobocie i inflacja były na niskim poziomie, pęczniał rynek finansowy, a bywały lata, kiedy państwo nie musiało się zadłużać. Amerykanie nie obawiali się więc o swoje bezpieczeństwo, bo jedyny rywal geopolityczny się rozpadł, państwa europejskie pozostawały ich sojusznikami, a chińska gospodarka była jeszcze kilkanaście raz mniejsza niż gospodarka amerykańska.

Ale to właśnie niepokojące wydarzenia na świecie najbardziej zajmowały i wytyczały kierunek myślenia największych amerykańskich intelektualistów. Wbrew dominującej narracji „koniec historii” Francisa Fukuyamy – wówczas opromienionego sławą autora eseju pod takim tytułem – nie był jedynie optymistyczną opowieścią o przyszłym pokoju między narodami, które miały harmonijnie kroczyć ku ogólnoświatowemu szczęściu i dobrobytowi. Wbrew intencjom autora „koniec historii” został odczytany dosłownie: jako pean na cześć narodzin epoki posthistorycznej, w której wojny i konflikty nigdy nie będą już trapić człowieka Zachodu.

W rzeczywistości optymizm Fukuyama był ograniczony. Koniec historii – nawiązujący do Hegla, a przede wszystkim Kojeve’a – oznaczał kres zmagań ideologicznych, a nie politycznych. Fukuyama twierdził jedynie, że w sferze idei demokracja liberalna dowiodła swojej wyższości, a ludzkość doszła do kresu rozwoju ideologicznego – swoistego „końca historii”. Nadal jednak miała się toczyć zwykła rywalizacja polityczna, a poza zachodnim kręgiem kulturowym wojny miały pozostawać naturalnym elementem krajobrazu. Co najważniejsze, Fukuyama proroczo ostrzegał, że człowiek Zachodu szybko może się znudzić w tych cieplarnianych warunkach i powrócić do „stanu historycznego”. Być może przesadą byłoby nazywać Fukuyamę pesymistą, ale nie będzie nadużyciem określenie go mianem sceptyka.

Swoim sceptycyzmem Fukuyama wpisał się w intelektualny trend, który już od początku lat dziewięćdziesiątych odrzucał triumfalizm pozimnowojenny. Najwięksi polityczni myśliciele czasu zimnej wojny – Henry Kissinger i George Kennan – przestrzegali przed pychą i nadmiernymi ambicjami w świecie, w którym Amerykanie mogą wszystko. Apelowali o pokorę, przypominając prorocze słowa Reinholda Niebuhra z 1952 roku, który już wtedy twierdził, że jeżeli USA wygrają zimną wojnę, to w przekonaniu o własnej wszechmocy mogą zatracić poczucie umiaru i podjąć zbyt ambitne kroki na rzecz powiększania swoich wpływów, co doprowadzi do roztrwonienia zdobytej przewagi.

W dodatku w 1990 roku szerzej wówczas nieznany profesor University of Chicago John Mearsheimer pisał w głośnym eseju o „powrocie do przyszłości” i przekonywał, że po zakończeniu zimnej wojny szanse wystąpienia kryzysów lub wojen w Europie znacząco wzrosną.

Dokładnie w tym samym czasie dziennikarz Washington Post Charles Krauthammer twierdził, że rozpoczyna się „moment jednobiegunowy”, co oznacza, że Ameryka pozostała jedynym globalnym mocarstwem. Ostrzegał jednak, że ten moment będzie trwał krótko, a polityka międzynarodowa rychło wróci na tory dobrze znane z przeszłości.

Samuel Huntington także prognozował, że państwa wyzwolone z okowów rywalizacji ideologicznej znajdą inne pole starcia, a linie konfliktów będą przebiegać wzdłuż podziałów cywilizacyjnych. Ścierać się ze sobą miały wielkie cywilizacje, a i Zachód – wbrew Fukuyamie – miał brać udział w tej rywalizacji. Pisząc o „zderzeniu cywilizacji”, Huntington chciał wytłumaczyć Amerykanom, że świat jest bardziej skomplikowany, niż zwykli przyjmować. Powtarzał tezy, które głosił przez kilkadziesiąt lat, a przede wszystkim, że Ameryka popełnia błąd, myśląc w kategoriach uniwersalistycznych. Powinna bowiem ograniczyć swoje ambicje i przyjąć do wiadomości multikulturalizm świata, którego stanowi tylko część. W innym wypadku „zderzenie” z innymi cywilizacjami okaże się tylko kwestią czasu.

Pesymista rozlicza się z optymizmu

Kaplan nie był więc wyjątkiem ze swoimi tezami o nadciągającej anarchizacji świata i skomplikowanej naturze polityki międzynarodowej, której – jak twierdził – Amerykanie nie rozumieli. Od większości wspomnianych autorów różniło go jednak to, że pesymistyczne prognozy nie skłaniały go do postulowania umiaru i pokory. Mimo że trafnie rozpoznawał złożoność świata, to pozostawał optymistą, jeżeli chodzi o możliwość „zarządzania” tym chaosem.

Przez lata zresztą żałował, że jego książka o Bałkanach przyczyniła się do bezczynności administracji Clintona, a w efekcie do zbrodni takich, jak ludobójstwo w Srebrenicy. Uważał, że dla niesprawiedliwości i tyranii nie tylko nie powinno być miejsca na świecie, ale że Stany Zjednoczone mają pewien moralny i polityczny obowiązek, by się im przeciwstawiać – nie tylko po to, by dać ludziom w innych częściach świata możliwość zaznania wolności, ale przede wszystkim po to, by kolejne konflikty i niestabilność nie zaczęły podważać pozycji Waszyngtonu jako hegemona. Właśnie dlatego Kaplan poparł inwazję na Irak, choć doszło do niej bez autoryzacji Rady Bezpieczeństwa ONZ, przy jawnym złamaniu prawa międzynarodowego i naruszeniu dobrych obyczajów międzynarodowych. Wszystko to – jego zdaniem – było uzasadnione walką z tyranią. Tyranią, która kosztowała życie tysięcy ludzi i którą trzeba było powstrzymać ze względu na zło, jakim była.

Dzisiaj Kaplan myśli inaczej o swoich wyborach. Jego najnowsza książka – Tragizm polityki naszych czasów to przede wszystkim rozliczenie z przeszłością, zwłaszcza z poparciem dla inwazji na Irak. Do napisania tej książki skłoniła mnie wieloletnia kliniczna depresja wywołana przez mój błąd oceny zasadności wojny w Iraku. Nie ma co ukrywać – w najważniejszej sprawie naszych czasów nie zdałem egzaminu na realistę – wyznaje Kaplan.

Rozrachunek zaczyna od Iraku, który widział w latach osiemdziesiątych i który – do pewnego czasu – był dla niego najbardziej przerażającym doświadczeniem, bo groźba użycia przemocy była równie dusząca, jak upał i kurz na zewnątrz długich, strzeżonych przez karabiny maszynowe murów pałacu prezydenckiego. Myślał, że nic bardziej przerażającego w życiu nie zobaczy, ale zmienił zdanie, kiedy pojechał do Iraku w 2004 roku i na własne oczy zobaczył skutki amerykańskiej inwazji: Doświadczyłem wtedy czegoś znacznie gorszego niż Irak lat osiemdziesiątych, zaznałem krwawej anarchii, walki wszystkich przeciwko wszystkim, którą reżimowi Saddama udawało się przez lata tłamsić swoją wielką brutalnością.

Porządek toruje drogę wolności

Doświadczenie wojny w Iraku w 2004 roku i lata lektur napełniły Kaplana nie tylko pesymizmem, ale przede wszystkim poczuciem tragizmu. Kaplan przyznaje, że w polityce najbardziej obawia się powrotu do „stanu natury”, w którym nie wiadomo, co jest prawem, kto je stanowi i kto powinien je egzekwować. Anarchia była największym i najgłębszym źródłem strachu starożytnych Greków – przypomina, a na potwierdzenie szerokiego zastosowania tej tezy przytacza słowa średniowiecznego perskiego filozofa Abu Hamida al-Ghazaliego, że jeden rok anarchii jest gorszy niż sto lat tyranii.

Anarchia to stan nieznany współczesnym Amerykanom – i w ogóle człowiekowi zachodniemu. Współczesne pokolenia Amerykanów i Europejczyków żyją w świecie relatywnie uporządkowanym, w świecie lepiej lub gorzej działających – ale działających – instytucji i w świecie, w którym istnieją służby odpowiedzialne za utrzymywanie porządku. Porządek jest czymś naturalnym, oddychamy nim jak powietrzem.

Ale nie wszystkie społeczeństwa mają to samo szczęście. Dlatego Kaplan stwierdza wprost, że porządek jest ważniejszy od wolności, ponieważ bez niego nikt nie może być wolny. I tłumaczy, że w Stanach Zjednoczonych osobom urodzonym w okresie wyżu demograficznego i w kolejnych latach trudno jest pogodzić się z tą koncepcją, ponieważ należą one do pierwszych pokoleń w historii ludzkości wychowanych w poczuciu fizycznego i finansowego bezpieczeństwa. Brak doświadczenia sprawia, że nie mają pojęcia, jak wygląda życie bez takiego poczucia. Przyjmują porządek za pewnik, dlatego troszczą się wyłącznie o to, żeby był mniej uciążliwy.

By wytłumaczyć, dlaczego porządek rzeczywiście powinien mieć pierwszeństwo przed wolnością i że tak naprawdę ma to służyć samej wolności, Kaplan sięga do starożytnych Greków – przede wszystkim Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa. Z ich dzieł wywodzi, że prawdziwy tragizm losów ludzkich nie polega na nieuchronności zmagań dobra ze złem, tylko jednego dobra z drugim dobrem. Mając do wyboru dobro i zło, nietrudno jest wybrać. Problem zaczyna się, gdy musimy zważyć za i przeciw równoprawnych racji i jedną z nich odrzucić, a z drugą się utożsamić i ponosić konsekwencje jej wyboru.

Dlatego Kaplan nie opowiada się po prostu za porządkiem, odrzucając anarchię. To dwie skrajności, które w realnym świecie w zasadzie nie występują w czystej postaci. Kaplan waży argumenty, zastanawia się: z jednej strony mamy ład, z natury bardziej opresyjny, w ramach którego to państwo bierze na siebie ciężar stanowienia prawa, egzekwowania go i karania za jego nieprzestrzeganie; z drugiej wolność, która nie kwestionuje co prawda istnienia ograniczeń, ale rości sobie prawo do odrzucania pewnych wspólnotowych fundamentów na rzecz samorealizacji.

W prawnej i politycznej filozofii Zachodu dąży się współcześnie do osiągnięcia jak najlepszej równowagi między dwiema wartościami: porządkiem i wolnością. Ale nie wszędzie na świecie jest tak samo. Wiele innych kultur i cywilizacji w mniejszym stopniu ceni wolność jednostki i poddaje ją sztywnym ograniczeniom wspólnotowym. Nauczony tragedią Iraku, Kaplan apeluje o większe zrozumienie dla takich systemów i niepodejmowanie przez Zachód kroków, które mogłyby je zdestabilizować, jeżeli alternatywą ma być droga ku anarchii.

Dopiero zrozumienie, że ład jest najwyższą wartością w życiu społeczeństwa pozwala zająć się wolnością. Gdy porządek zostanie już zaprowadzony, należy sprawić, żeby miał jak najmniej despotyczny charakter – przekonuje Kaplan. Żeby jednak wykrajać miejsce dla wolności, konieczna jest świadomość istniejących ograniczeń. Inne są warunki brzegowe w społeczeństwach demokratycznych, gdzie jednostka cieszy się dużym zakresem wolności i można ją godzić z istniejącym porządkiem, a inne w społeczeństwach, dla których wyzwolenie jednostki spod kurateli tradycji i prawa wspólnotowego jest koncepcją zupełnie obcą.

Działanie w tych ramach wymaga tego, co Kaplan nazywa „umysłem tragicznym”. Nie jest on tożsamy z fatalizmem; nie jest też równoważny kwietyzmowi stoików. Gdy ktoś myśli tragicznie, zawsze lęka się przyszłości i jest świadomy własnych ograniczeń. Dzięki temu można działać skuteczniej. Pobrzmiewają w tym stwierdzeniu pierwsze próby filozoficzne młodego Henry’ego Kissingera, który na początku lat pięćdziesiątych pisał, że człowiek nie ma prawa bawić się w Boga, że musi istnieć tolerancja dla różnorodności gatunku ludzkiego i że trzeba stawiać granice swoim dążeniom.

W hierarchii pożądanych wartości wolność stoi więc niżej niż porządek, ale jest prawdziwym, być może ostatecznym celem. Trzeba jednak pamiętać – o czym Kaplan nieustannie przypomina – że nie całe zło na świecie da się naprawić. A przynajmniej nie tu i teraz. Nigdy nie potrafiliśmy sobie przyswoić tego, co dobrze rozumieli starożytni Grecy: nie wszystko da się naprawić, musimy więc zaakceptować wiele spraw na tym świecie takimi, jakimi są – pisze. I znowu wraca do kwestii irackiej: walka ze złem jest dobra, ale dobrze jest też nie nadużywać swoich politycznych i militarnych możliwości w walce przeciwko niemu. A to może oznaczać pogodzenie się z istnieniem pewnej sumy zła […] Prawość, jakkolwiek moralnie satysfakcjonująca, może być wrogiem mądrych rządów.

Tezy Kaplana są dalekie od dominującej obecnie orientacji w polityce amerykańskiej. U jej podstaw leży nie tylko dążenie do zapewnienia stabilności i bezpieczeństwa państwa, ale też uniwersalizm wyznawanych wartości. Uniwersalizm nie zna jednak ograniczeń, a stąd wynika pokusa radykalnych – a nie ewolucyjnych – zmian. A choć te pierwsze dają poczucie większej sprawczości, to ich logika bardzo szybko weryfikuje tę ułudę. Myślenie w kategoriach tragizmu losów ludzkich – jak chce Kaplan – ma temu zapobiec.

*

Czy uzmysłowienie sobie ograniczeń jest równoznaczne z negowaniem roli jednostki w historii? Nie sądzę […] wielkim człowiekiem czynu jest ten, kto dokładnie zdaje sobie sprawę z granic swych możliwości, działa w ich wąskich ramach i stara się skorzystać z tego, co nieuchronne. Każdy czyn niezgodny z prądem historii – nie zawsze jest nim ten najbardziej widoczny – z góry skazany jest na niepowodzenie. – Fernand Braduel, 1949.

Łukasz Gadzała (1995) – redaktor portalu Onet.pl

Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 179/2023

 

Skip to content