WOJNĘ OPISANO na tyle różnych sposobów, że biorąc do ręki trzy kolejne książki reporterów wojennych na ten temat, nie sposób uwolnić się od pytania, jak zrobić to kolejny raz, ale inaczej? Inaczej, czyli jak?
Na przykład tak jak trójka reporterów wojennych – Elizabeth Becker, Clarissa Ward i Wojciech Jagielski – których książki ukazały się w ostatnich miesiącach. Co nam daje lektura książek autorstwa osób ryzykujących życiem, by pisać o miejscach i ludziach, od których świat odwraca wzrok? Daje niemało, o ile wiedzy niezbędnej do opisywania coraz to innych zakątków świata towarzyszy empatia wobec cierpienia, nędzy i śmierci. W czasach mediów społecznościowych, kiedy sprawozdawcą wojennym może zostać właściwie każdy, oferując swoje usługi w charakterze wolnego strzelca dowolnemu tytułowi, to połączenie przypomina, po co wymyślono dziennikarstwo.
Zbiorowa niepamięć
Nim omówię książki, cofnę się o kilka dekad. Jest niedziela 27 października 1929 roku. W dzienniku Robotnik, organie prasowym Polskiej Partii Socjalistycznej, na drugiej stronie idą takie wersy: Gdy „do ludności”, „do żołnierzy” / Na alarm czarny druk uderzy […] Że trzeba iść i z armat walić / Mordować, grabić, truć i palić. Wiersz Do prostego człowieka uderza niczym miarowy krok wojskowych szeregów: Gdy wyjdzie biskup, pastor, rabin / Pobłogosławić twój karabin, / Bo mu sam Pan Bóg szepnął z nieba / Że za ojczyznę – bić się trzeba […] Wiedz, że to bujda, granda zwykła, / Gdy ci wołają: „Broń na ramię!”, / Że im gdzieś nafta z ziemi sikła / I obrodziła dolarami.
Julian Tuwim, autor wiersza, rzucał słowa niczym kamienie. Najpewniej wiedział, że trzy dni przed publikacją utworu, 24 października, doszło do krachu na nowojorskiej giełdzie. Raczej nie mógł przewidywać, bo niewielu to wiedziało, że „czarny czwartek” rozpocznie Wielki Kryzys, który obejmie wiele regionów na świecie połączonych więzami gospodarczej zależności. Intuicja poety pozwoliła mu jednak zaryzykować podejrzenie, że problemy gospodarcze łatwo rozegrać w sposób, który postawi ludzi w przeciwstawnych szeregach z rozkazem strzelania do siebie. Polemiści Tuwima zamiast pacyfizmu dostrzegli jednak w strofach defetyzm. Poeta pisał o pokoju, który jest ważniejszy od patriotycznych tromtadracji i opowieści o spodziewanych korzyściach. Czytelnicy widzieli w tych samych słowach nawoływanie do rozbrojenia – w czasie, kiedy pełną parą szła w Europie produkcja bomb i armat.
Upatrując zdrajcy w pacyfiście, zachowywali się tak, jakby wyparli z pamięci wojnę sprzed niewiele ponad dekady. Wojnę, która rozpoczęła się w sierpniu 1914 roku i miała trwać najdalej do świąt Bożego Narodzenia. I tak się stało – kilka tygodni po zawieszeniu broni była Gwiazdka. Tyle że 1918 roku. W ciągu ponad czterech lat zginęło 14 milionów ludzi na całym świecie. Niemal pięć milionów z tej liczby stanowiła ludność cywilna. Biorąc pod uwagę, że przytłaczająca większość mężczyzn była na froncie, ofiarami chorób, głodu, ale także działań wojennych, były kobiety, dzieci i osoby starsze. Blisko 30 milionów żołnierzy po zakończeniu wojny wróciło do domu z zaleczonymi ranami. Siedem milionów z nich było trwale okaleczonych, także psychicznie. Rozpoczęte podczas Wielkiej Wojny badania nad syndromem okopowym (m.in. przez prof. Jana Piltza z Kliniki Psychiatrii i Neurologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, choć zarzucone niemal od razu po ustaniu działań wojennych) liczbę ofiar wojny poszerzały do niepoznanej liczby. Aż za dobrze była za to znana liczba ofiar cholery, czerwonki, a przede wszystkim grypy hiszpanki oraz powojennych konfliktów granicznych. Według najbardziej ponurych szacunków zbliżała się ona do nawet 60 milionów. Jak zapomina się o takich liczbach?
Zawsze stałem, stoję i stać będę niezachwianie na stanowisku, iż walka z bronią w ręku o całość i wolność mojej ojczyzny jest prostym i niepodlegającym żadnym dysputom obowiązkiem każdego obywatela Rzeczypospolitej, a tem samem i moim – bronił się Tuwim w maju 1939 roku, kiedy zarzuty o defetyzm pojawiły się ponownie. Nawet Jerzy Turowicz, wówczas dwudziestosiedmioletni publicysta ukazującego się w Krakowie dziennika Głos Narodu, słowa: Rżnij karabinem w bruk ulicy!, wyjęte z wiersza Do prostego człowieka, skomentował tekstem, pt. Nie chcemy Tuwima w szkole. Ciekawy świata człowiek, przywiązany do chrześcijańskiej tożsamości, który znał języki i dużo czytał (w 1945 roku zostanie redaktorem naczelnym Tygodnika Powszechnego), nie zobaczył w wierszu Tuwima ostrzeżenia przed destrukcją i demoralizacją niesionymi przez każdą wojnę. Nawet tę, którą uznaje się za sprawiedliwą, bo prowadzoną w obronie granic ojczyzny oraz wolności własnej i współobywateli. Wydawał się nie dostrzegać w niej tego zła, o którym pisał George Orwell, korespondent prasy brytyjskiej z dopiero co zakończonej wojny domowej w Hiszpanii: wszystkie wojny z upływem każdego miesiąca ich trwania rodzą coś w rodzaju postępującego zła.
Kłamstwa dziennikarzy
Cytat pochodzi z reportażu Orwella pt. W hołdzie Katalonii, którego fragmenty znalazły się w antologii reportaży wojennych zatytułowanej po prostu Wojna (Znak, 2023), a przygotowanej przez Wojciecha Jagielskiego – jednego z najważniejszych polskich reporterów wojennych, autora nagradzanych i wznawianych książek: Modlitwa o deszcz, Wieże z kamienia, Wszystkie wojny Lary.
Antologia zawiera relacje najlepszych reporterów wojennych z dwudziestowiecznych konfliktów zbrojnych. Zestawienie otwierają reportaże pisane z wojny burskiej przez Winstona Churchilla. Potem Ferenc Molnár, autor Chłopców z placu Broni, opisuje starcia frontów w Galicji z początku Wielkiej Wojny, a John Reed pierwsze dni nowych porządków w Rosji po wybuchu rewolucji październikowej. Czas pozornego spokoju lat międzywojennych przypominają teksty m.in. Egona Kischa czy Anne O’Hare McCormick. Zbiór reportaży z II wojny światowej zawiera takie perły jak depesze Clare Hollingworth, która jako pierwsza poinformowała świat o inwazji Niemiec na Polskę. Są reportaże – autorstwa Marthy Gellhorn, Wasilija Grossmana, Ernesta Hemingwaya, Antoine’a de Saint-Exup´ery’ego, Johna Steinbecka – z kolejnych odsłon światowego konfliktu. W meandry wojen pokolonialnych wprowadzają czytelnika Albert Camus, Frederick Forsyth czy Ryszard Kapuściński. M´arquez pisze o Chile, Tim Page i Michael Herr o pokolonialnych Indochinach. Jest słynny wywiad Oriany Fallaci z Chomejnim, analiza konfliktu izraelsko-palestyńskiego autorstwa Maria Vargasa Llosy oraz reportaże Roberta Fiska – dziennikarza, który na bliskowschodnich konfliktach znał się jak mało kto. Do tego korespondencje z RPA czasów apartheidu pisane przez Jima Hoaglanda oraz relacje Radka Sikorskiego z Afganistanu czasów wojny z ZSRR, opublikowane na łamach Sunday Telegraph. Anne Applebaum, Arkadij Babczenko, Kurt Schork, Anna Politkowska czy Jean Hatzfeld to tylko niektóre nazwiska dziennikarzy, którzy objaśniali odbiorcom niełatwy świat końca komunizmu i zimnej wojny, rozpadu ZSRR, wojny w Bośni czy rzezi w Rwandzie. To i tak już sporo, ale na tym antologia skończyć się nie mogła, bo przyszedł 11 września 2001 roku, który stare konflikty pokazał w nowej odsłonie. Relacja Jasona Burke’a z Afganistanu zajętego przez amerykańskie wojska zawiera nawet takie detale jak niepozbawione znaczenia napisy w toaletach pozostawione przez żołnierzy i żołnierki. Artykuł Nicholasa Schmidle’a z New Yorkera przypomina szczegóły odnalezienia i zabicia ibn Ladena. Poczucie, co to znaczy przeprowadzić trudny wywiad, daje tekst Marie Colvin, zabitej podczas wojny w Syrii francuskiej korespondentki, która opisuje, jak rozmawiała z Kaddafim.
Przygotowana przez Jagielskiego antologia zawiera – nie licząc tekstu Ryszarda Kapuścińskiego – jedynie teksty napisane oryginalnie w językach angielskim i rosyjskim. Relacje dotyczą konfliktów, i to nie wszystkich, od początku XX wieku do wojny w Syrii i walki z tzw. Państwem Islamskim. Bez trudu można by sobie wyobrazić, gdyby wykonać kwerendę w gazetach hiszpańskich, francuskich, niemieckich, skandynawskich czy środkowoeuropejskich, powstanie kilku tomów antologii. Opisanych wojen mogłoby więc być jeszcze więcej, ale i bez tej poszerzonej perspektywy zebrane teksty czytane jeden po drugim robią wstrząsające wrażenie. Dziennikarze opisywali konflikty zbrojne, które wybuchały w oparciu o niesprawdzone informacje, za to miały realizować bardzo konkretne ambicje polityków o czasami bardzo przerośniętym ego. Mimo że trwały wiele lat, nie rozwiązywały problemów, które doprowadzały do ich wybuchu. Albo generowały następne, stanowiące zarzewie kolejnych wojen. Trudno byłoby wskazać konflikt, który faktyczne cokolwiek definitywnie rozstrzygnął.
Przeraża krótka pamięć zarówno społeczeństw, jak i elit. Podczas bitwy nad Sommą, rozpoczętej w czerwcu 1916 roku, zmiana linii frontu o 11 kilometrów na rzecz państw Ententy, wywalczona w ciągu długich pięciu miesięcy, kosztowała życie ponad miliona ludzi po obu stronach frontu. Dziennikarze opisywali wojnę, dopuszczeni do okopów, ale za cenę współpracy z wojskową cenzurą. Czytelników informowano więc o „zwycięstwach”, choćby takich, jak owe 11 kilometrów wydartych po długiej walce, ale już nie o tym, ilu ludzi zapłaciło za nie życiem. Lloyd George, brytyjski premier i minister wojny podczas wojny nad Sommą, dowiedział się, jak było naprawdę, podczas rozmowy z Philipem Gibbsem, korespondentem wojennym Daily Telegraph.
Gdyby ludzie to wszystko wiedzieli, wojnę trzeba by przerwać już następnego dnia – przyznał premier. Ale się nie dowiedzieli. Wojny, choćby na skutek protestów społecznych, nie przerwano. Weterani o skali „patriotycznych kłamstw” dowiedzieli się po wyjściu z okopów i zakończeniu starć. Nie kryli zresztą pretensji do dziennikarzy, którzy, zamiast wykonywać swój zawód, uczciwie opisując wojenny koszmar, stali się częścią machiny, która go napędzała.
Kłamstwa polityków
Wiersz Do prostego człowieka sprzed niemal stu lat wciąż nie daje mi spokoju. Zwłaszcza jeden wers pojawia mi się w pamięci podczas lektury pierwszych stron książki Clarissy Ward Na wszystkich frontach (Osnowa, 2023). Wers Tuwima brzmi: Twoja jest krew, a ich jest nafta! Bo kiedy mowa o wojnie, podczas której Ward debiutowała jako korespondentka stacji Fox News w czerwcu 2005 roku, trudno nie myśleć o ropie naftowej i kłamstwie, które walnie przyczyniło się do wybuchu wojny z Irakiem rozpoczętej przez Stany Zjednoczone i wojska państw z nimi sprzymierzonych w marcu 2003 roku. Bóg nie jest po naszej stronie – przestrzegał ks. Stanisław Musiał na łamach Rzeczypospolitej (Tygodnik Powszechny, jego rodzima redakcja, odmówił publikacji artykułu). Pytał jako ksiądz i pacyfista, dlaczego ma być solidarny w modlitwie z polskimi żołnierzami, o co prosił bp polowy Sławoj Leszek Głódź, a więc solidarny z tymi, którzy jadą do Iraku zabijać innych ludzi? Przywódcy USA i Wielkiej Brytanii zapewniali o istnieniu w państwie Saddama gotowych do użycia złóż broni masowego rażenia, przede wszystkim chemicznej. Jak się okazało, założenia były błędne – po inwazji z 1991 roku dyktator nie zdołał odbudować arsenału.
Po naszej stronie nie byli też dziennikarze – o tym z kolei pisze Clarissa Ward. Media, jej zdaniem, były zbyt łatwowierne, jeśli chodzi o powód inwazji. Po zajęciu kraju przez wojska koalicji antyterrorystycznej miejscowi traktowali dziennikarzy jako część sił okupacyjnych, a nie łącznik ze światem – wysłanników, dzięki którym mogliśmy poznać ich wersję historii. Wykluczone było samodzielne poruszanie się po kraju i zbieranie informacji bez zbrojnej obstawy. Dziennikarze, zamknięci w hotelu „Palestine” nad Tygrysem, jak w twierdzy, znaleźli się w czyśćcu: blisko wojny, ale wciąż od niej oddaleni. Urządzaliśmy więc przyjęcia, graliśmy w pokera, tańczyliśmy całymi nocami i „nawiązywaliśmy relacje” – byle tylko odwrócić uwagę od prawdy, że opowiadamy 33 jedynie ułamek historii, że jesteśmy współwinni. A wydawałoby się, że po doświadczeniach wojny w Wietnamie lekcja dziennikarskiej suwerenności została dawno odrobiona.
Widziałam już tyle miast zrównanych z ziemią, tylu zabitych ludzi, a mimo to tak niewiele się zmieniło – przyznaje Ward, odwołując się do własnych doświadczeń. Pisała przecież o Rosji, o zamieszkach w Chinach, o Japonii po trzęsieniu ziemi z 2011 roku, o wojennej Syrii, o okupowanym Afganistanie czy Jemenie pogrążonym w kryzysie humanitarnym. Mądrzejsza o irackie doświadczenia, wykorzystując znajomość języków (w tym rosyjskiego i arabskiego) oraz upowszechnienie mediów społecznościowych, nigdy nie dała się już zamknąć w żadnym medialnym czyśćcu. Ryzykując własnym bezpieczeństwem, potrafiła przejść z operatorem linie frontu lub granic, by dotrzeć do ludności cywilnej – autentycznych bohaterów każdej wojny. Dla kogo podejmowała to ryzyko? Dla góra dziesięciu osób – na tyle oceniała, wówczas jako dziennikarka amerykańskiej stacji CBS, zainteresowanie np. kolejną masakrą w Syrii. Ale właśnie dla tej dychy, która po obejrzeniu jej materiału przejęłaby się tym, do czego doprowadził reżim Asada, było warto. Dzisiaj wiemy, że w tej dziesiątce na pewno za każdym razem brakowało wpływowych polityków, zwłaszcza amerykańskich. Bezczynności administracji prezydenta Obamy nie zmieniło nawet użycie broni chemicznej przez dyktatora z Damaszku. Ward określa tę bezczynność krótko – jako politykę prowadzoną bez przekonań czy zasad. Polityka bez zasad? Chyba nie ma bardziej sprzyjających okoliczności do wystąpienia zbrojnej przemocy.
Książka Ward (świetnie napisana albo przełożona, albo jedno i drugie) wiele razy ujmuje prostolinijnością. O tym, że zna się na tym, o czym pisze, nie wspominam, bo byłby to truizm. Zresztą z trójki autorów omawianych tu książek każdy i każda to fachowiec.
Racja ważniejsza niż prawda?
Elizabeth Becker, autorka książki Korespondentki. Chodź, pokażę ci wojnę (Znak, 2023), znalazła się w Wietnamie, skąd pisała pierwsze reportaże wojenne w styczniu 1973 roku, czyli na dwa lata przed zakończeniem wojny. Pracowała też m.in. w Kambodży tuż przed przejęciem władzy przez Pol Pota i Czerwonych Khmerów. Autorka, poza tym, że przystępnie i zwięźle streszcza kolejne odsłony wojny w Indochinach, zdecydowała się ją opowiedzieć przez biografie i dokonania trzech korespondentek.
Każda z nich, inaczej niż Becker, wojnę w Wietnamie relacjonowała przez wiele lat i pomagała odkrywać polityczne manipulacje prowadzące do jej eskalacji. Francuska fotoreporterka Catherine Leroy pojawiła się w Wietnamie jako amatorka zaopatrzona w aparat fotograficzny i… uprawnienia spadochroniarskie. Jej determinacja i talent przekonały jednak wojskowych, by mogła towarzyszyć żołnierzom (do pewnego momentu trwania wojny obowiązywał zakaz zabierania kobiet na linię frontu). Jej zdjęcia pokazały wojnę bez gloryfikacyjnych upiększeń, a jej samej przyniosły uznanie odbiorców i dziennikarskie laury. Taką drogę – od lekceważonej amatorki, na którą patrzono jak na ewentualną ozdobę sajgońskich briefingów prasowych, po uznaną specjalistkę w tematyce wietnamskiej – przeszły także dwie pozostałe protagonistki.
Amerykańska dziennikarka Frances Fitzgerald z korespondentki stała się analityczką polityki amerykańskiej w Indochinach. Jej książka Fire in the Lake. The Vietnamese and the Americans in Vietnam, wydana w 1972 roku, była jedną z pierwszych udanych prób przedstawienia amerykańskim odbiorcom historii i charakteru narodowego kraju, o którym politycy często nie wiedzieli nic i traktowali go jedynie jako poligon walk z komunistycznym Wietkongiem. Trzecią bohaterką Korespondentek jest Kate Webb – pracująca dla agencji UPI australijska reporterka, która jako pierwsza przedstawicielka mediów znalazła się w pobliżu amerykańskiej ambasady w Sajgonie 30 stycznia 1968 roku, kiedy rozpoczęła się operacja Tet. Niespodziewany atak wietnamskich komunistów na największe miasta swojego kraju położone poniżej 17 równoleżnika przekonały Amerykanów, że ich obecność w Indochinach, okupiona śmiercią własnych żołnierzy i tysięcy miejscowych cywilów, nie ma uzasadnienia. Doświadczenie i wiedza Webb, która spędziła w Indochinach kilka lat, okazały się później kluczowe, by inni dziennikarze i odbiorcy ich mediów zrozumieli, dlaczego polityka Waszyngtonu w tej części świata okazała się nieskuteczna.
Tę listę można byłoby zapewne wydłużyć o kolejne nazwiska korespondentek zagranicznych czy wojennych, które musiały pokonywać seksistowskie uprzedzenia i, dużo wytrwalej niż mężczyźni, udowadniać kompetencje dziennikarskie. Nawet Clarissa Ward, choć pracę korespondentki rozpoczynała w czasach, kiedy dyskryminacja ze względu na płeć była już niedopuszczalna (przynajmniej oficjalnie), opowiada o… rozpuszczonych włosach. Takie uczesanie, jako bardziej kobiece, a nie spięte w kucyk, preferowało podczas relacji jej szefostwo w Fox News.
Becker pisze z taką żarliwością o swoich bohaterkach, że po lekturze książki znajdujemy się o krok od wiary w demaskatorską moc kobiet. Przynajmniej w kwestii prawdy o wojnie w Wietnamie. Korespondentów wojennych było jednak zdecydowanie więcej niż korespondentek, a ich zasługi równie istotne. Byli to m.in. David Halberstam, Ernest Pyle czy Seymour Hersh. Ten ostatni jesienią 1969 roku ujawnił masakrę wietnamskich cywilów z My Lai, jedną z wielu, których dopuścili się amerykańscy żołnierze – pokazując zbrodniczą twarz wojsk, które miały walczyć o demokrację (jego teksty na ten temat przedrukowano w antologii Wojna). Kobiety zawalczyły jednak skutecznie o swoje miejsce w uczciwym relacjonowaniu przedłużającego się konfliktu i okazały się równie nieustępliwe w ustalaniu faktów na miejscu, a nie zza biurka w Waszyngtonie czy Nowym Jorku.
Mankamentem książki jest jej redakcja (może zresztą ta książka została źle napisana albo przetłumaczona, albo jedno i drugie). Czytamy więc o potokach łez wylewanych przez bohaterki. O zgranym duecie, który jedna z bohaterek – elegancka blondynka – współtworzyła z mężczyzną, ponieważ był… ciemnowłosym przystojniakiem. Po przeczytaniu zdania Ich zaloty zaczęły się, kiedy pisarka podróżowała po Wietnamie Południowym miałam ochotę zapytać: kto autorkę albo tłumaczkę nauczył takich wyrazów?! Zaloty? Chyba w Chłopach, ale nie dzisiaj, czy nawet w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Szukanie oparcia w rodzinie czy przypadkowych związkach przez dziennikarzy, którzy pracują w miejscach zagrożenia życia albo bezpieczeństwa, jest oczywiste. Potwierdzają to historie zawarte w każdej z trzech książek. Tyle że nie powinno się ich opisywać, używając języka kiepskiego romansu.
Jak nie okłamywać samych siebie?
Ryszard Kapuściński w wywiadzie zamykającym antologię mówi o nowym świecie, w którym nikt nie będzie już mógł nad nim bezkarnie dominować. Świat stanie się na to zbyt skomplikowany i nie zmienią tego najliczniejsze armie. Dla nas wszystkich, zdaniem autora Szachinszacha, to szansa, bo zmusi do szukania porozumienia między ludźmi różnych kultur, cywilizacji i wartości.
Dzisiaj, kiedy ceni się skrótowość i atrakcyjność przekazu, a w mediach społecznościowych rosną zastępy entuzjastów łatwych wyjaśnień najbardziej skomplikowanych kwestii. Clarissa Ward namawia, by docenić ciszę, zamiast ciągle próbować krzyczeć jak najgłośniej. Często to ludzie, którzy mówią najciszej, mają do powiedzenia coś najbardziej wartościowego. To najpewniej ci, którzy mówią o umiarze, uczeniu się na błędach, rozwadze i dobrej woli. Niełatwo się ich słucha, ale to właśnie od nich może zależeć przetrwanie naszego świata.
___________________________________________________
Anna Mateja – dziennikarka. Wydała m.in. „Poznawanie Kępińskiego. Biografia psychiatry” (2019), „Pisma wybrane Jerzego Turowicza” (red., 2013).
Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 184/2024