Szczęście sprzyja przygotowanym | PP 157/158

MIAŁEM szczęście – pisze we wspomnieniach Jerzy Łukaszewski, dyplomata i uczony. Przeżyłem wojnę i doczekałem końca komuny. Byłem świadkiem tego cudu – choć nie lubię wielkich słów, tak należy chyba powiedzieć – jakim było zjednoczenie Europy, zastąpienie tradycyjnych konfliktów, wojen i eksterminacji przez kulturę współpracy i solidarności. Tak, bez wątpienia autor przywoływanych słów miał szczęście, ale–jak wiemy–„szczęście sprzyja przygotowanym”.

Zajmującym się polską polityką zagraniczną, ideową problematyką jedności Europy czy meandrami jej integracji w ostatnich dekadach postać Jerzego Łukaszewskiego jest dobrze znana. Jego liczne publikacje na ten temat to literatura obowiązkowa. Trudno byłoby – jak sądzę – znaleźć inne polskie nazwisko, innego badacza i dyplomatę, który miał lepszą okazję, by poznać tych, którzy odcisnęli piętno na procesie tworzenia Wspólnoty Europejskiej, by śledzić od wewnątrz wydarzenia, które złożyły się na ten proces, a nawet – nierzadko – by bezpośrednio brać w nich udział. Trzeba przy tym od razu powiedzieć, że dla Jerzego Łukaszewskiego udział w tych wydarzeniach nie był tylko przejawem aktywności zawodowej czy nawet pasją. Był to niewątpliwie rodzaj misji, którą wypełniał przez kilka dziesięcioleci. Wspomnienia są raportem z tej misji.

Urodzony w 1924 roku na Kresach, po wojnie wybiera Łukaszewski studia w Poznaniu. Tam zawiera pierwsze przyjaźnie, które przetrwają długie dziesięciolecia, choćby z Januszem Ziółkowskim oraz Krzysztofem Skubiszewskim, wybitnymi uczonymi, którzy pięknie zapisali się w dziejach wolnej Polski. Ponadto poznaje tamtejsze środowisko akademickie (Janusza Pajewskiego, Czesława Znamierowskiego, Edwarda Taylora, Jana Zdzitowieckiego czy Zygmunta Wojciechowskiego). Ostatecznie jednak zwiąże swoje losy z innym miastem. Otóż jeszcze w Poznaniu Jerzy Kłoczowski, postać z różnych względów niezwykła, zaproponował mu pracę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W tamtym czasie była to bodaj jedyna – zarówno z racji światopoglądu Łukaszewskiego, jak i jego krytycznego stosunku do komunizmu – instytucja, która mogła stać się dlań przystanią. Nie mówiąc już o tym, że pozwoliła mu znakomicie rozwijać się intelektualnie. Choć początkowo wybór KUL-u, pisze oględnie nasz autor, raczej przypominał zesłanie na peryferie, los mu jednak sprzyjał. W Lublinie zetknął się z gronem znakomitych wykładowców, z niektórymi zawiąże niebawem bliską przyjaźń, a niektórzy spośród jego znajomych uniwersyteckich zrobią nawet światową „karierę”. Chodzi oczywiście o jednego z wykładowców dojeżdżających z Krakowa, a mianowicie o… ks.Karola Wojtyłę. Łukaszewski barwnie opisuje wspólne spotkania w uniwersyteckiej stołówce. Ich uczestnikiem był z reguły jeszcze… Krzysztof Kozłowski, późniejszy wicenaczelny Tygodnika Powszechnego i minister spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.

Po śmierci Stalina i Październiku’56 żelazny uścisk komuny nieco zelżał. Możliwe stały się wyjazdy na Zachód, także stypendialne. To wtedy przedstawiciel Fundacji Forda zaproponował Łukaszewskiemu wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Przeszkodą mogła okazać się bezpieka. Łukaszewski szczegółowo opisuje niezliczone spotkania z jej oficerami. Zaczął nawet tracić nadzieję, że paszport w ogóle otrzyma. W końcu jednak wyjeżdża do Stanów i już do Polski nie wróci (na stałe).

Zaproszenie Fundacji Forda było niezwykle prestiżowe. Wysyłamy Pana na najlepszy uniwersytet świata i zależy wyłącznie od Pana, jak Pan to wykorzysta – przytacza Łukaszewski wiadomość, którą otrzymał od Fundacji. Na początku lutego 1958 roku znalazł się więc w Cambridge, niedaleko Bostonu, gdzie w 1636 roku został założony uniwersytet noszący imię jego pierwszego i szczodrego mecenasa, Johna Harvarda.

Dwuletni pobyt stypendialny będzie niezwykle intensywny i nie ograniczy się do murów uczelni. Galeria sław, ówczesnych i przyszłych, z którymi zetknął się w Ameryce, oszałamia. Łukaszewski barwnie opisuje swoje rozmowy z Henry Kissingerem i bliższą znajomość ze Zbigniewem Brzezińskim. Celnie charakteryzuje różnicę temperamentu intelektualnego pomiędzy nimi, przy czym jej źródło znajduje w… budowie ciała wschodzących gwiazd amerykańskich badań stosunków międzynarodowych i polityki zagranicznej. Kissinger – pisze Łukaszewski – był tęgi, ociężały i powolny. W moich oczach było więc czymś naturalnym, że jego uwaga kierowała się ku statyce stosunków międzynarodowych. Zaś Brzeziński, szczupły, żywy i ruchliwy, pasjonował się nie statyką, ale dynamiką stosunków międzynarodowych i koncentrował uwagę na siłach, które mogły zmienić istniejący układ, a w szczególności rozsadzić pozornie monolityczną jedność bloku sowieckiego. Ja wprowadzam podobne pomiędzy nimi rozróżnienie (dyplomata i strateg), ale nie wpadłbym na pierwotną przyczynę tej różnicy(☺). Spotkań i rozmów z ciekawymi i ważnymi ludźmi „zaliczył” Łukaszewski moc. Łącznie z niespodziewanym lunchem, którego gościem był urzędujący prezydent Dwight Eisenhower. Wydarzyło się to dzięki znajomości z Bolesławem Wierzbiańskim, wtedy pracującym dla„ Głosu Ameryki” i „Wolnej Europy”, a potem twórcy nowojorskiego Nowego Dziennika. Tych niezwykłych kontaktów było zresztą znacznie więcej. Wśród nich warto wymienić choćby spotkanie z legendami naszej historiografii: Piotrem Wandyczem i Oskarem Haleckim. Co się tyczy podróży, to zapewne nikomu by do głowy nie przyszło, że Jerzy Łukaszewski i Krzysztof Skubiszewski (wtedy stypendysta na Uniwersytecie Columbia) przez dobrych kilka tygodni zwiedzali Amerykę, podróżując greyhoundem. Warto jednak dodać, że wśród ludzi młodych było to w tamtych czasach dość modne.

Pod koniec stypendium, podczas odwiedzin u jednego ze znajomych w Ottawie, Łukaszewski poznaje wyższego urzędnika Międzynarodowej Organizacji Pracy, który składa mu ofertę pracy w genewskim biurze MOP. Bez wahania przyjmuje propozycję. Ale władze komunistyczne stanęły wręcz na głowie, aby wymusić zwolnienie Polaka, który w ich oczach nie reprezentował Polski– ich „Polski”. Na nic zdały się tłumaczenia Biura MOP, że Łukaszewski nie jest z tzw. „kwoty narodowej”. Nie, i już!

„Szczęście sprzyja przygotowanym”, raz jeszcze. Kiedy już niemal pakuje walizki bez pomysłu na dalszy ciąg swoich spraw, zjawia się w Genewie Hendrik Brugmans, ówczesny rektor Kolegium Europy z Brugii. Brugmans spotkawszy u swego genewskiego kolegi Jerzego Łukaszewskiego, świetnie przygotowanego zawodowo gościa zza żelaznej kurtyny, nie waha się ani chwili i proponuje mu na początek roczne stypendium w Brugii. Łukaszewski przyjmuje je z ulgą i satysfakcją. Od sierpnia 1961 roku zjawia się w „Wenecji Północy” i nawet się nie domyśla, że za jedenaście lat obejmie funkcję rektora tegoż Kolegium, a po kolejnych kilkunastu latach stanie się jego legendą – surowym, lecz cenionym przez absolwentów „Lukiem” (skrót od trudnego dla nich nazwiska).

Autor poświęca we wspomnieniach oczywiście sporo miejsca pracy w Kolegium oraz staraniom, aby podnieść jego rangę. Tak też się stało. Łukaszewski potrafił zwielokrotnić budżet szkoły oraz powiększyć niemal czterokrotnie liczbę jego słuchaczy i to w każdym roczniku. Otworzył Kolegium na słuchaczy spoza krajów Wspólnoty. Inauguracja roku akademickiego była każdorazowo „wydarzeniem”, czasem nawet wielkim wydarzeniem, jak w przypadku słynnego przemówienia Margaret Thatcher jesienią 1988 roku. Rzadko zresztą zdarza się, aby tej klasy polityk rozminął się tak bardzo z polityczną tendencją epoki. Jak wiadomo, brytyjska premier wypowiedziała się tam kategorycznie przeciwko pogłębianiu integracji europejskiej. A już za dwa lata szczyt Wspólnoty w Dublinie opowie się za utworzeniem Unii Europejskiej. W rezultacie, uzgodniony w grudniu 1991 Traktat z Maastricht otworzy nową jakość w historii europejskiego projektu.

W Brugii Łukaszewski nie tylko zręcznie kieruje Kolegium (od 1972 roku), ale także pracuje nad różnymi aspektami jedności europejskiej.Wspomnienia zawierają niejedną relację ze spotkań z wielkimi myślicielami tamtego czasu, jak choćby z Salvadorem Madariagą, któremu Łukaszewski poświęca wiele miejsca w książce. Przypomina też własne studium o imperium habsburskim (CK Austrii), które interpretuje jako byt polityczny w pewnym sensie prekursorski wobec Wspólnoty Europejskiej, w czym jest sporo racji. Natomiast mam odmienną opinię, jeśli chodzi o jego kategoryczny sprzeciw wobec gaullistowskiej idei „Europy od Atlantyku po Ural”. Zdaniem Łukaszewskiego, budowanie jedności Europy według projektu wspólnotowego może dokonać się wyłącznie na fundamencie wspólnej cywilizacji, a tymczasem hasło de Gaulle’a wykraczało poza takie rozumienie tego projektu. Zgoda w sprawie fundamentu. Ale ideę de Gaulle’a należy, w moim przekonaniu, rozumieć jako wyraz dążenia do przełamania podziału Europy, jako jego niezgodę na „żelazną kurtynę”, która sztucznie dzieliła Europę i ją pomniejszała. Jako taka nie pozostawała w sprzeczności z budową „małej Europy” jako rdzenia przyszłej większej.

We wspomnieniach autor pisze też o „podchodach” ze strony komunistycznych służb, które chciały go pozyskać – jako rektora Kolegium – dla swoich celów, co przecież było skazane z góry na niepowodzenie. Wobec komunyijejprzedstawicieliŁukaszewskiodczuwałnietylkowrogośćideową, ale też obcość estetyczną. Okresu brugijskiego rektoratu dotyczą też świetne opisy i refleksje odnoszące się do starych europejskich miast, ich architektury, klimatu duchowego, miejsca w historii kontynentu i naszej cywilizacji. Są one o tyle ważne, że przybliżają duchowość samego autora i jego pełną tożsamość z kulturą, którą wspaniale reprezentował, i ze wspólnotą, o której trwałość i przyszłość zabiegał. W żadnym momencie nie opuszcza go myśl, że do tej wspólnoty kiedyś przyłączy się Polska.

I stało się to szybciej niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać. W rezultacie wyborów 4 czerwca 1989 roku klęska komunistów była tak wielka, że jedynym politycznym rozwiązaniem okazało się utworzenie niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego, co nastąpiło 12 września 1989 roku. To był koniec komunizmu nie tylko w Polsce, ale i w tej części świata. Już w październiku tego samego roku Łukaszewski towarzyszy szefowi Komisji Europejskiej Jacques’owi Delorsowi w jego podróży do Polski. Przy okazji spotyka się ze swym przyjacielem, ministrem spraw zagranicznych Krzysztofem Skubiszewskim, który proponuje mu pracę w służbie odradzającej się Polski. Ale kadencja na stanowisku rektora Kolegium miała się zakończyć dopiero w 1992 roku, toteż przyjaciele uzgadniają kompromis. Łukaszewski rezygnuje z Kolegium latem 1990 roku i przyjeżdża do Warszawy, aby podjąć się nowego zadania – ma objąć stanowisko ambasadora Rzeczpospolitej we Francji. Trudno było o lepszy wybór, choć rozważane były inne opcje. Zaczyna się nowy etap w życiu Jerzego Łukaszewskiego, wspaniale ukazany we wspomnieniach. To lektura obowiązkowa dla każdego badacza polskiej polityki zagranicznej po 1989 roku, zwłaszcza jej pierwszego okresu.

Głęboko prawdziwe są partie poświęcone ministrowi Skubiszewskiemu. Mało kto dzisiaj pamięta, jak wielkim atutem Polski w stosunkach zewnętrznych był ten właśnie minister. Mało kto pamięta, czy chce pamiętać, jak wtedy wyglądała Polska i co o niej myślano za granicą. W kategoriach anegdoty można czytać opis siermiężnego wnętrza siedziby MSZ w tamtym czasie. Lecz przecież ta siermięga rozciągała się wtedy na cały biedny i zadłużony po uszy kraj. I oto nagle pojawia się w gmachu MSZ szef dyplomacji jak gdyby z innego świata, owszem, uznany prawnik międzynarodowy, ale wyglądający jak ktoś przybywający wprost z Oksfordu, Sorbony czy Heidelbergu, a nie z Poznania. Skubiszewski bywał nielubiany za swą klasę, która stanowiła przedmiot ironii maluczkich, a nie dumy, że kogoś takiego mamy właśnie na tym stanowisku. Jego wiedza, zdolności negocjacyjne, styl bycia, elegancja, kurtuazja, integralność zjednywały mu uznanie i posłuch wśród innych ministrów spraw zagranicznych Europy. Wielokrotnie byłem tego świadkiem. Jerzy Łukaszewski znał go dłużej niż ktokolwiek inny w polskim rządzie czy sferze publicznej. Skubiszewski nie był łatwy, bo był wymagający, ale nie był arogancki czy próżny jak nierzadko jego następcy. A ten wysoki styl, który pamiętamy, a który był mu wytykany, to nie była „dekoracja”. Łukaszewski pisze tak: Postawa i stosunek do ludzi, którymi wyróżniał się profesor i minister, cechowały go już jako osiemnastoletniego młodzieńca. Był, kim był, takim, jakim uformowały go rodzina, tradycja poznańska, doświadczenia osobiste i cele, które sobie wytknął za młodu. Jego autentyczność zjednywała mu respekt i sympatię na forum międzynarodowym.

Po krótkim „stażu” w centrali, w roku 1991 Jerzy Łukaszewski zaczął pełnić funkcję ambasadora RP we Francji. Dyplomatycznie to miejsce niełatwe, mówiąc delikatnie. A w przypadku Polski w tamtym czasie szczególnie trudne. Z Francją stała się bowiem rzecz dziwna. Sympatia, którą budziła w latach osiemdziesiątych, w latach walki Solidarności o wolność w tamtejszych środowiskach opiniotwórczych, przeszła po upadku komunizmu i objęciu władzy przez kolejne rządy „solidarnościowe” w nieufność, sceptycyzm, podejrzliwość i przeświadczenie, że nowa Polska to kraj narodowo-katolickiego obskurantyzmu, który do „Europy” (Wspólnoty/Unii) nie pasuje, nie nadaje się i powinien poczekać kilkadziesiąt lat na integrację ze strukturami unijnymi. Z tego rodzaju nastawieniem (choć nie wyłącznie), musiał konfrontować się Łukaszewski od pierwszych swoich dni w nowej roli w Paryżu. Pracę ułatwiały mu znajomość Francji i znajomości we Francji (niektóre kontakty zawiązał jeszcze jako rektor Kolegium Europy). Pomagało to często przełamywać uprzedzenia, choć równie często były one uporczywe, jak na przykład te, związane z przypisywanym Polakom (wszystkim) antysemityzmem.

Podobnie jak we wcześniejszych partiach, także w tych fragmentach wspomnień znajdujemy barwne i celne,niekiedy dotkliwe, opisy osób i sytuacji, rozmów i polskich wizyt, nie zawsze szczęśliwych. Łukaszewski znakomicie charakteryzuje choćby prezydenta Mitterranda jako polityka i człowieka – przypomina zarówno jego makiaweliczny talent i wyczucie politycznego momentu, jak i kulturę literacką oraz umiejętności retoryczne, nie stroni przy tym od problemów męsko-damskich, które były jego udziałem. Równie wszechstronna jest charakterystyka jego następcy Jacques’a Chiraca, z którym Łukaszewski potrafił nawiązać dobry kontakt zanim mer Paryża został prezydentem. Szczególnie trudną sprawą w relacjach z francuską klasą polityczną było przełamanie jej postrzegania Polski jako kraju, który w podejściu do Unii widzi tylko korzyści materialne, ale który nie będzie potrafił utożsamić się z polityczną stroną projektu europejskiego. Jak wiemy, po jakimś czasie to się udało zmienić. Był nawet czas – pierwsza połowa obecnej dekady – że pisano we Francji o Polsce jako o un nouveau grand d’Europe. Niestety, obecna postawa polskich władz w UE wszystkie ówczesne uprzedzenia uwiarygodniła.

Tych trudnych rozmów i sytuacji było wiele, Łukaszewski pisze o nich szczerze i warto zapoznać się z tą lekturą, aby zrozumieć, jaką pracę trzeba było wykonać, jaką drogę trzeba było przejść, aby Polska mogła odnaleźć swoje miejsce w zjednoczonej Europie. W niemałym stopniu zawdzięczamy to takim ludziom jak ambasador Jerzy Łukaszewski, nie tylko niestrudzonym, ale nadzwyczaj kompetentnym, z rozległymi znajomościami, którzy dysponują zarazem wiedzą o Europie, jak i reprezentują wielką dyplomatyczną klasę. Rzecz ciekawa, w sprawie miejsca Polski w Europie ambasador Łukaszewski musiał polemizować nie tylko z gospodarzami, ale także z Jerzym Giedroyciem, dla którego miał wielkie uznanie, ale którego pogląd, że miejsce Polski jest w Europie wschodniej a nie we Wspólnocie Europejskiej, kategorycznie odrzucał.

Pobyt w Paryżu to dla ambasadora Łukaszewskiego nie tylko stosunki dwustronne. To także reprezentowanie Polski w organizacjach międzynarodowych, które mają w tym kraju swą siedzibę. Co zrozumiałe, jest o tym mniej w tych wspomnieniach. Pozwolę sobie zatem na osobistą dygresję. W pokoju, w którym piszę o swoich wrażeniach z tej książki, wisi zdjęcie zrobione w Strasburgu w  listopadzie 1991 roku. Na zdjęciu, za tabliczką „Poland”, w środku siedzi minister Skubiszewski, po prawej stronie ambasador Łukaszewski, po lewej zaś piszący te słowa, wtedy w MSZ odpowiedzialny za przystąpienie Polski do Rady Europy. Zdjęcie jest właśnie z tego dnia, w którym to się w końcu stało.

Cenne są relacje z ważnych polskich wizyt nad Sekwaną, m.in. prezydenta Wałęsy, jak łatwo się domyślić bardzo nierównych, oraz z zaskakująco dobrej prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, dla którego była to, notabene, pierwsza podróż zagraniczna w nowej roli; taki był wtedy czas w stosunkach polsko-francuskich. Tak ich wagę postrzegano wtedy w Warszawie i na takie postrzeganie Polski w Paryżu zapracował w ogromnym stopniu ambasador Łukaszewski. Co za odmiana w stosunku do pierwszych dwóch-trzech lat jego służby nad Sekwaną! Może w tej sytuacji dziwić, że decyzję o jego odwołaniu podjął minister Władysław Bartoszewski. Podtrzymał ją jego następca Dariusz Rosati. Latem 1996 roku ambasador Łukaszewski opuścił Paryż i przeniósł się na stałe w pobliże Brukseli.

Koniec misji we Francji nie oznaczał końca jego pracy zawodowej, choć o tym pisze już we wspomnieniach niewiele. Zakończył swoją bardzo intensywną i udaną misję dyplomatyczną w wieku 72 lat i… natychmiast zabrał się do dalszej pracy. Jak pisze: Miałem wciąż wiele do powiedzenia – o Polsce, o Europie, o historii i polityce międzynarodowej. Kilka książek, kilkanaście dużych esejów w polskich i zagranicznych czasopismach, sporo artykułów w dziennikach i tygodnikach. I wreszcie, już po dziewięćdziesiątce, pisze obszerny, liczący blisko siedemset stron tom wspomnień.

Książka Łukaszewskiego nosi tytuł Iść, jak prowadzi busola. Pisze, iż tak właśnie chciał iść przez życie, kierując się kilkoma prostymi zasadami nabytymi w domu i w szkole. Jego droga życiowa potwierdza, że tak właśnie było, że dobrze służył Polsce i Europie, że w dobrych zawodach wziął udział, i wiary dotrzymał. Dlatego wierny zapis tej fascynującej drogi może być innym pomocny w ustawianiu ich własnej busoli. Kryzysy i porażki integracji europejskiej, ale także głęboki regres w polskiej polityce europejskiej pokazują, że kolejne pokolenia czeka ciężka praca, aby jedność Europy mogła trwać i postępować. Dla dobra narodów, rodzin, jednostek. Z takim przesłaniem zostawia nas książka Łukaszewskiego. Oby jego dzieło miało choćby w części tak dobrych kontynuatorów jak sam autor.

____________________

Roman Kuźniar

Artykuł ukazał się w numerze
157/158 Przeglądu Politycznego
Skip to content