Stare pocztówki | Dariusz Filar

Gdybym odpowiednio wcześnie poznał wojenne losy ojca, być może łatwiej przychodziłoby mi zrozumieć wiele z jego sposobu bycia i zachowania, które bywały dla mnie prawdziwym utrapieniem we wczesnym dzieciństwie, a nawet wtedy, gdy już trochę podrosłem. Dzisiaj myślę, że poprzez tresurę, jakiej poddawał mnie i siostrę, mniej lub bardziej świadomie pragnął nas uodpornić na zagrożenia, którego jego zdaniem mogło nam przynieść życie. I, że taki sam był powód, dla którego ukończenie przeze mnie dziesiątego roku życia i równoczesne pójście siostry do szkoły podstawowej zapoczątkowało naszą naukę języka niemieckiego. Dla kogoś, kto widział, że zająknięcie się przez więźnia przy podawaniu po niemiecku przydzielonego mu numeru mogło kosztować życie, poznanie tego języka przez dzieci stanowiło sposób na dodatkowe zwiększenie ich bezpieczeństwa. Oczywiście nie rozumiałem wtedy tej motywacji, popołudniowe lekcje niemieckiego uważałem za niezasłużoną karę i serdecznie ich nienawidziłem. Znacznie później zastanawiałem się wiele razy, czy ojciec rzeczywiście obawiał się, iż Kołobrzeg znowu zmieni kiedyś nazwę na Kolberg, a znajomość niemieckiego stanie się kluczem do ocalenia życia. Jeśli nawet tak myślał, to nigdy tego głośno nie powiedział. Mieliśmy się uczyć niemieckiego i już!

Naszą nauczycielką niemieckiego została pani Gudrun. Od pierwszego z nią spotkania kojarzyła mi się ze starym, wychudzonym i smutnym ptakiem – najbardziej z siwą czaplą. Z czasem właśnie tak, w nawiązaniu do jej wyglądu, zwykliśmy ją z siostrą nazywać – Reiher, a częściej posługując się naszą własną przeróbką niemieckiego imienia ptaka na Reiherka : „Dlaczego Reiherka tyle nam zadała?”,  „Na którą dziś do Reiherki ?”, „Dlaczego Reiherka była dzisiaj taka zła?”. Czaplę przywodziła na myśl jej mała, osadzona na długiej szyi głowa, którą zwykła wykonywać ruchy gwałtowne i pełne czujności. Wśród ostrych rysów szczupłej twarzy ciemniały okrągłe, często mrugające oczy. Nastroszone kosmyki cienkich włosów nad czołem bardzo przypominały piórka albo puch. Ptasia była też cała jej sylwetka – ostrożnie stawiane chude nogi o wydatnych kolanach i długie ręce o kościstych, świecących błękitnymi żyłkami dłoniach, a jej cienkie palce miały w sobie coś z czaplich szponów.

Pani Gudrun należała do tych niemieckich mieszkańców Kołobrzegu, którzy urodzili się w nim na długo przed wojną, wtedy, gdy jeszcze nazywał się Kolberg i był eleganckim nadbałtyckim kurortem. W marcu 1945 roku nie zdecydowała się na dołączenie do siedemdziesięciu tysięcy cywilów, których ewakuowano morzem, gdy już toczyła się bitwa o miasto. Byłem od kilku lat jej uczniem, gdy zdecydowała się opowiedzieć mi, jak przerazili ją ludzie stłoczeni na nabrzeżach i wpadający do lodowatej wody portowego kanału, płaczące głośno dzieci, brutalność esesmanów próbujących zapanować nad tłumem, rozpaczliwa walka o miejsce na przeciążonych statkach i pociski eksplodujące wokół odpływających jednostek. Ujrzawszy to wszystko wolała zaszyć się w piwnicy swego domu i czekać na rozwój wydarzeń. Została w swoim rodzinnym mieście także później, w drugiej połowie lat czterdziestych, gdy w ramach planowej akcji wysiedleńczej z terenów przekazanych Polsce po konferencji w Poczdamie wywieziono ponad dwa miliony Niemców. Ostatecznie przekonała komunistycznych polskich urzędników, by zechcieli ją zaliczyć w szeregi autochtonów i od tego momentu znowu mogła czuć się w Kołobrzegu u siebie. Większą część jej dawnego mieszkania zajęły dwie rodziny polskich osadników, ale zachowała najmniejszy pokój i pozwolono jej o wyznaczonym czasie korzystać z kuchni. O tym, że kiedyś należało do niej całe piętro świadczyły jedynie drzwi wejściowe, na których szpara do wrzucania poczty oznaczona była mosiężną klapką z napisem Brief”, a po niklowanych obrzeżach uruchamianego pokrętłem dzwonka biegł wytłoczony napis Bitte drehen.

Polszczyzna pani Gudrun zamknięta była w równie wąskich ramach jak niemczyzna mojego ojca; potrafiła dogadać się w najprostszych sprawach robiąc przy tym mnóstwo gramatycznych błędów i zabawnie – dla polskiego ucha – wymawiając trudniejsze – dla jej języka i warg – głoski. To, jak my ją słyszeliśmy, gdy mówiła po polsku, musiało być niezwykle podobne do tego, co rozbrzmiewało w jej uszach, gdy po niemiecku zwracał się do niej ojciec. Mimo to porozumieli się znakomicie i ustalili, że dwa razy w tygodniu będziemy przychodzić do niej z siostrą, by opanować język zachodnich sąsiadów. Nie wiem, czy ojciec zdawał sobie sprawę, że w tamtych czasach, gdy w szkole obowiązkowa była nauka rosyjskiego, a uczenie dzieci dodatkowych języków obcych specjalnie nie zaprzątało rodziców, nasze popołudniowe lekcje niemieckiego czyniły z nas w oczach rówieśników niezłe dziwadła. To była główna przyczyna, dla której początkowo spotkań z panią Gudrun szczerze nienawidziłem. Kiedy wracaliśmy do domu przedrzeźniałem po wielokroć jej sposób mówienia i oboje z siostrą pokładaliśmy się ze śmiechu.

Reiherka do zadania względem nas powierzonego jej przez ojca podeszła z pełną powagą. Wydobyła skądś stare podręczniki, pamiętające jeszcze epokę wilhelmińską, rządy kanclerza von Bülowa i jej własne dzieciństwo. Posiadała także swoje własne szkolne zeszyty, które nazywała kajetami, a w których starannym, kaligraficznym pismem utrwaliła kiedyś odmiany najważniejszych niemieckich czasowników przez osoby, czasy, tryby i strony, a także wybrane rzeczowniki w liczbie pojedynczej i mnogiej i we wszystkich czterech przypadkach. Koniugacje i deklinacje. Ich, du, er, sie, es, wir, ihr, sie. Der Nominativ, der Genitiv, der Dativ, der Akkusativ.  Przepisywaliśmy kolejne stronice z tych wiekowych kajetów, a później musieliśmy nauczyć się ich na pamięć. Była to może dosyć staroświecka metoda nauczania, ale dzięki niej na zawsze miałem zapamiętać z jakimi przyimkami związane są właściwe przypadki rodzajników i jak zmieniają się końcówki rzeczowników. Zresztą Reiherka szybko wciągnęła nas także w praktyczne korzystanie z języka. Ponieważ znacznie łatwiej było jej wysłowić się po niemiecku niż po polsku, to w tym pierwszym języku zwykła się do nas przeważnie zwracać. Jeśli spostrzegła, że nie zrozumieliśmy tego, co chciała przekazać, cierpliwie powtarzała zdanie lub zdania, tyle że wolniej i odrobinę głośniej. Czasami uzupełniała też słowa gestykulacją albo wprost wskazywała chudym palcem przedmioty czy miejsca, które miała na myśli.

Uczęszczałem na lekcje niemieckiego przez osiem lat, aż po maturę. Z upływem tych lat, może już nawet po drugim albo trzecim roku, mój stosunek do Reiherki i udzielanych przez nią nauk zaczął ulegać zmianie. Czułem chyba nawet pewien rodzaj dumy, że potrafię bezbłędnie wyrecytować cały wiersz zaczynający się od słów: Wer reitet so spät durch Nacht und Wind … i wskazać jako autora Goethego albo nie gorzej poradzić sobie z utworem, który otwierały słowa: Vor seinem Lӧwengarten, das Kampfspiel zu erwarten, sa Kӧnig Franz … i trafnie przypisać je Schillerowi. I te moje postępy w nauce przyniosły kolejne ważne zdarzenie. Reiherka bardzo pragnęła wyróżnić mnie jakoś czy nagrodzić czymś za pilną pracę, a nie bardzo dysponowała zasobami, które by na to pozwalały. Cały jej życiowy dobytek po części spłonął, po części został zagarnięty przez Rosjan i polskich szabrowników, a jego ostatnie resztki wzięły we współużytkowanie te dwie osadnicze rodziny, które zakwaterowano w jej mieszkaniu. A jednak znalazła coś, czym mogła się podzielić i co w jej przekonaniu powinno być atrakcyjne dla trzynastoletniego chłopca. Na dnie jakiejś zapomnianej szuflady przechowało się kilka pocztówek, na których umieszczono widoki przedwojennego Kołobrzegu. Po szczególnie starannie przygotowanej przeze mnie pracy domowej uroczyście wręczyła mi jedną kartkę i oświadczyła, że moje dalsze wysiłki zostaną nagrodzone kolejnymi. Na tej pierwszej pocztówce widniała sfotografowana w sepii kołobrzeska katedra, a podpis u spodu fotografii głosił: Domstrae mit Dom. W 1962 roku nie upierano się już przy koncepcji, że ruiny katedry, w które zamieniły ją polskie haubice i radzieckie katiusze, należy rozebrać do ostatniej cegły („Bo rozumiecie, towarzysze, może i był to kościół zabytkowy, ale przecież tylko protestancki”). Brakowało jednak jeszcze kilkunastu lat do tych dni, w których wielka budowla miała odzyskać dawną, sięgającą średniowiecza świetność. Obrazem, jaki wówczas znałem, były ściany bez dachu, z zawalonymi sklepieniami naw i roślinnością wciskającą się w spękane mury, z ciemnymi jamami okien, z których wytłuczono witraże. Domstrae czyli wymieniona na pocztówce ulica Katedralna też w znacznej części zniknęła z powierzchni miasta. A przecież trzymając przed sobą stare zdjęcie i równocześnie kierując wzrok na monumentalne ruiny, nie miałem wątpliwości, że oglądam to samo miejsce. Dokonujące się na moich oczach zderzenie teraźniejszości z przeszłością odebrałem jako wstrząs. Nagle uświadomiłem sobie, że za rzeczywistością, którą znałem i traktowałem jako oczywistą, może kryć się jakaś inna, że można odsunąć na bok zasłonę dnia dzisiejszego, a wtedy objawi się po jej drugiej stronie inny, dawny świat – pełen przeobrażonych kształtów, zagadkowych nazw i poprzesuwanych punktów odniesienia.

Druga pocztówka, jaką w nagrodę za postępy w edukacji przekazała mi Reiherka, przedstawiała Strandschlo mit Seesteg – położony przy plaży Pałac Nadbrzeżny, budynek o  kształtach rzeczywiście pałacowych, od którego w głąb Bałtyku wybiegało drewniane molo. To był kiedyś ekskluzywny dom uzdrowiskowy otoczony przez różane ogrody i solankowe tężnie, a żeby co do nadbałtyckiego miejsca jego położenia nie było najmniejszych wątpliwości na pocztówce widniał jeszcze napis Ostseebad Kolberg. Gdy dostałem tę pocztówkę, po tężniach, różach i molo pozostały jedynie żałosne ślady, ale sam Pałac Nadbrzeżny wciąż stał. Jego wnętrza były wypalone, ale mury trzymały się mocno. Wysadzono go w powietrze w 1963 roku, a towarzyszyło temu rozpuszczenie plotki, że stanowił prywatną własność Hermana Goeringa. W momencie, gdy stałem się posiadaczem już dwóch pocztowych kartek sprzed wojny i to ukazujących miejsca, które potrafiłem rozpoznać pod postacią ruin, w mojej głowie zrodził się pewien pomysł. W mojej szkole duża część chłopców oddawała się takiej lub innej kolekcjonerskiej  pasji. Przeważali wśród nich filateliści, ale byli też zbieracze mosiężnych łusek po wystrzelonych pociskach, metalowych guzików od mundurów, wycofanych z obiegu monet i banknotów, a nawet pustych paczek po zagranicznych papierosach. Ja za swój obszar gromadzenia skarbów obrałem pocztówki z widokami przedwojennego Kołobrzegu. Rozpuściłem wieści, że jestem za nie gotów oddać wszelkie znaczki, łuski, guziki, monety i paczki po papierosach, jakie znajdą się w moim posiadaniu, a wtedy okazało się, że w spalonym mieście zachowało się całkiem sporo jego utrwalonych w taki sposób wizerunków. Ponieważ stworzenie kolekcji podobnej do mojej nie przyszło do głowy nikomu innemu, przeto na kolekcjonerskim rynku zająłem pozycję jedynego nabywcy, która przez ekonomistów nazywana jest monopsonem, a która pozwala płacić za pożądane dobro stosunkowo niskie ceny. W niedługim czasie stałem się posiadaczem pięknego parowca sunącego przez portowy kanał (Kolberg. Hafenansicht mit Dampfer), podkolorowanego landszaftu, na którym światło latarni morskiej sięgało w przestrzeń nad ciemnym morzem (Kolberg. Abendstimmung am Leuchtturm), dwóch naprzeciwległych rzędów kamieniczek, między którymi zamiast jezdni i chodników biegł, jak w Wenecji, wąski kanał (Kolberg. Klein-Venedig), scenki ukazującej elegancko ubranych ludzi, którzy słuchają orkiestry zajmującej miejsce na hotelowym tarasie (Kolberg. Konzert vor dem Hotel Bellevue). Osobność i niepodzielność mojej kolekcjonerskiej pasji ułatwiała mi powiększanie zbioru pocztówek, natomiast jej słabą stronę stanowiło to, że kiedy stawałem się właścicielem dwóch, a nawet trzech jednakowych – co przydarzało się coraz częściej, zwłaszcza jeśli szło o katedrę i dworzec kolejowy – to nie miałem nikogo, z kim mógłbym się wymienić. Akty wymieniania się nadwyżkami  były niezwykle istotną składową kolekcjonerskich rytuałów, a ja z moim zbiorem nie miałem szansy, by w nich uczestniczyć.

Fragment powieści „Zmiana czasu w Berlinie” (Arche, Sopot 2025). Książkę można zamówić w naszej księgarni!

Dariusz Filar – profesor ekonomii, współzałożyciel i stały współpracownik „Przeglądu Politycznego”. Autor monografii „Między zieloną wyspą a dryfującą krą. Gospodarka Polski w latach 2007–2015” oraz „Na błędnym kursie. Polityka i gospodarka Polski w latach 2015-2020”,  a także pracy „Na mieliźnie. Gospodarka Polski w latach 2020 – 2022 (z polityką w tle)”. Wydał również dwie powieści: „Szklanki  żydowskiej krwi” oraz „Zmiana czasu w Berlinie”.

 

 

Dariusz Filar

Zmiana czasu w Berlinie

Zamów książkę

Arche

 

Skip to content