Propaganda jako kapitał polityczny | Bartosz Wieliński (DIALOG 139/140)

Jak polscy prawicowi populiści instrumentalizują mniejszości

W czasach PRL opowiadano dość makabryczny dowcip o rozmowie dwóch funkcjonariuszy ZOMO, czyli formacji Milicji Obywatelskiej, która brutalnie rozpędzała demonstracje opozycji. Zomowiec chwali się koledze, jak dopadł jednego z wrogów socjalistycznego ustroju: „Ale mu przywaliłem pałą! Aż mu kredki z tornistra się wysypały!” – powiedział.

Słuchając triumfalnych komentarzy ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka, posła Janusza Kowalskiego oraz wspierającego ich chóru prorządowych pracowników mediów, mam wrażenie, że opisana w anegdocie historia zdarzyła się naprawdę. Pod rządami PiS (to partia ministra Czarnka) i jej koalicjanta Solidarnej Polski (do tego ugrupowania należy poseł Kowalski) przywykliśmy już do wielu bezeceństw, w tym do bezwstydnego łamania konstytucji. Nie było jednak jeszcze sytuacji, by rządzący Polską byli dumni z tego, że zrobili krzywdę dzieciom. Dzieciom, które mają polskie obywatelstwo.

W grudniu 2021 roku podczas prac nad tegorocznym budżetem PiS i Solidarna Polska zmniejszyły o 39,8 milionów złotych subwencję oświatową na dodatkowe zajęcia, na których uczono języków mniejszości narodowych. W lutym tego roku minister Czarnek wydał rozporządzenie zmniejszające ilość lekcji niemieckiego dla dzieci z mniejszości z trzech do jednej tygodniowo.

Stała się rzecz nie do pomyślenia w kraju należącym do Unii Europejskiej. Państwo polskie w ramach trwającej siódmy rok antyniemieckiej nagonki usankcjonowało dyskryminację własnych obywateli z powodu narodowości. To złamanie nie tylko konwencji dotyczących mniejszości narodowych, ale i kolejne naruszenie fundamentalnych reguł rządzących UE. Poszanowanie praw osób należących do mniejszości to jedna z głównych wartości Unii, zapisana w art. 2. Traktatu o Unii Europejskiej.

***

Najsmutniejsza w tej historii jest reakcja Berlina. Praktycznie jej nie ma. Nie licząc protestacyjnych tweetów niemieckiej ambasady i apelu grupy posłów Bundestagu zaangażowanych od lat we współpracę z Polską, dzieło ministra Czarnka i posła Kowalskiego potępił jedynie Bernd Fabritius, pełnomocnik niemieckiego rządu ds. przesiedleńców i mniejszości narodowych. „Uważam rozporządzenie ministra Czarnka za bardzo, bardzo poważny błąd” – powiedział polskim mediom. Poza tym wszystko jest po staremu. Kanclerz Olaf Scholz spotyka się z premierem Mateuszem Morawieckim, niemieccy ministrowie przybywają do Warszawy, polscy do Berlina. Tematu dyskryminowania mniejszości w oficjalnych relacjach nie ma. To nie dziwi, ponieważ Berlin też nie reagował, gdy w 2016 roku PiS, łamiąc międzynarodowe konwencje, powiększył granice Opola kosztem gmin zamieszkiwanych przez członków mniejszości niemieckiej. Ich sprzeciw całkowicie zignorowano.

Dlaczego Berlin milczy? Pytam o to niemieckich polityków i dyplomatów przy okazji każdej wywołanej przez PiS awantury. Rozkładają ręce i tłumaczą, że Niemcom z racji historii, popełnionych przez ich rodziców i dziadków w Polsce zbrodni, nie wypada pouczać Warszawy o tym, co jest właściwe, a co nie. PiS z kolei powściągliwość uznaje za słabość i eskaluje trwającą od 2015 roku antyniemiecką nagonkę. Uderzenie w dzieci mniejszości niemieckiej to przecież jej element.

Czy mniejszość niemiecka to licząca się w Polsce siła? Absolutnie nie. Podczas spisu powszechnego z 2011 roku przynależność do niej zadeklarowało 147 tysięcy osób. Dzięki przysługującemu mniejszościom przywilejowi ominięcia pięcioprocentowego progu wyborczego polscy Niemcy mają w parlamencie jednego posła – Ryszarda Gallę. PiS od miesięcy bezskutecznie próbuje go odwołać z prezydium Komisji Mniejszości Narodowych i Etnicznych. Zdaniem rządzącej partii, jedyny przedstawiciel mniejszości narodowej w Sejmie nie nadaje się na to stanowisko. Co więcej, mimo przegrania czterech głosowań w tej sprawie, PiS zapowiada składanie do skutku kolejnych wniosków, by go odwołać. „Chcą, byśmy wszyscy wyjechali do Niemiec” – komentuje to poseł Galla.

***

Pierwsze sygnały, że mniejszość niemiecka w Polsce uwiera polityków PiS, doszły do nas w momencie, gdy w 2006, za pierwszych ich rządów, do gabinetu szefa polskiej dyplomacji wprowadziła się Anna Fotyga. Z kręgów jej doradców wyszły wówczas postulaty walki o prawa mniejszości polskiej w Niemczech, mimo, że ta formalnie nie istniała. Polacy w Niemczech to imigranci, a nie autochtoni. Przybyli do Niemiec w ramach „łączenia rodzin”, deklarując w zasadzie, że są Niemcami, albo znaleźli w Niemczech Zachodnich schronienie po ucieczce z PRL. Na tej samej zasadzie w Polsce za mniejszość narodową nie uznaje się imigrantów z Azji. Zaś członkowie mniejszości niemieckiej w Polsce żyją w swoich skupiskach od pokoleń. Politycy PiS podnosili argument, że przed wojną Polacy byli traktowani w Niemczech jako mniejszość narodowa, a ten status znieśli hitlerowcy. To prawda, ale dotyczyło to mniejszości w obrębie innych granic. Większość skupisk ówczesnej niemieckiej Polonii znajduje się dziś na terytorium Polski.

Politycy PiS do mniejszości polskiej ogólnie zapisywali wówczas każdego polskiego obywatela, który osiedlił się w Niemczech, bez względu na to, czy czuł się związany z Polską czy nie. W mediach pojawiały się nawet szacunki, że za Odrą żyje do dwóch milionów Polaków. Gdy jednak któryś z członków tej wspólnoty upominał się o pozostawioną w Polsce nieruchomość, albo co gorsza wytaczał państwu w tej sprawie proces, na cel brała go propaganda. W oczach ówczesnej władzy przestawał być Polakiem, stawał się złym Niemcem, który chce wywłaszczać Polaków.

Na dyskusję o mniejszościach nakładała się awantura o rzekomą germanizację polskich dzieci w Niemczech. Politycy PiS alarmowali, że urzędy ds. młodzieży zabraniają dzieciom z mieszanych polsko-niemieckich małżeństw nauki polskiego, albo odbierają dzieci polskim małżeństwom i przekazują niemieckim rodzinom zastępczym. Analogie do polityki III Rzeszy miały być dla wszystkich czytelne, chodziło jednak o pojedyncze, ale niezwykle skomplikowane i długotrwałe spory rodzinne.

W efekcie ówczesny premier Jarosław Kaczyński, by mobilizować swój antyniemiecki elektorat, zaczął sugerować odwetowe ograniczenie przywilejów dla mniejszości niemieckiej w Polsce. Berlin wówczas stanowczo zaprotestował, a brata pohamował prezydent Lech Kaczyński, który mimo nagonki prowadzonej przez ówczesny rząd PiS, utrzymywał dobre relacje z niemieckimi politykami.

***

Wśród polityków PiS nie ma obecnie nikogo, kto mógłby łagodząco wpłynąć na Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS (i jednocześnie wicepremier ds. bezpieczeństwa) od jakiegoś czasu radykalizuje się. Efekty widać gołym okiem: policja zaczęła bić teleskopowymi pałkami kobiety protestujące przeciwko wprowadzeniu zakazu aborcji, konflikt z Unią Europejską dotyczący łamania przez rząd PiS praworządności eskalował do punktu, w którym Komisja Europejska nałożyła na Warszawę kary za ignorowanie orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości EU, propaganda w kontrolowanych przez PiS mediach publicznych coraz bardziej przypomina propagandę mediów putinowskich. Mam wrażenie, że w jego otoczeniu znaleźli się wręcz ludzie, którzy zachęcają go, by grał coraz brutalniej. Ktoś wmówił mu w 2016 roku, gdy Brytyjczycy zdecydowali się w referendum na Brexit, że Unia Europejska wkrótce rozpadnie się jak domek z kart. Ktoś go przekonał, że prezydenturę Joego Bidena w USA należy przeczekać, bo w 2024 roku do władzy wróci Donald Trump. Ktoś przekonał go, że Niemcy można bezkarnie poniżać, by zbijać na tym kapitał polityczny. I to właśnie od dawna robi.

Gdy jesienią 2015 roku PiS znowu dochodził do władzy, Niemcy stali się głównym wrogiem partii z powodu uchodźców, których wpuściła do kraju Angela Merkel. PiS na sprzeciwie wobec przyjmowania przybyszów z Syrii zbił gigantyczny polityczny kapitał. Kaczyński, szczując na obcych, nie zawahał się czerpać z nazistowskiego „Stürmera”, przestrzegając, że uchodźcy przyniosą do Polski pasożyty i zarazki. Merkel obwiniano o wywołanie kryzysu migracyjnego i destabilizację Europy. Media publiczne emitowały materiały, z których wynikało, że Niemki boją sie wychodzić po zmroku z domów. W niemieckich miastach grasowały bandy gwałcicieli z Bliskiego Wschodu. Było to oczywiście kłamstwo, jedno z wielu, które na antenie publicznych mediów padło pod adresem uchodźców i Niemiec.

W 2016 roku, gdy Komisja Europejska, sprzeciwiając się łamaniu przez rząd PiS praworządności, wdrożyła pierwsze dyscyplinujące Polskę procedury, władza orzekła, że to robota Niemców, którzy chcą w ten sposób Polsce podciąć skrzydła. Donald Tusk, wówczas szef Rady Europejskiej, został okrzyknięty niemieckim popychadłem. Tym bardziej, że w 2017 roku Polska chciała odwołać Tuska z funkcji, a Niemcy i 26 innych krajów UE się na to nie zgodziły. Ostatnio prawie każde pojawienie się Tuska w kontrolowanych przez PiS mediach ilustruje fragment jego posłania na zjazd CDU, na którym mówi „für Deutschland”. Im bardziej spór z Unią się zaostrzał, tym ataki PiS na Niemcy przybierały na sile. Teraz Niemcy są dodatkowo atakowane za łagodną politykę wobec putinowskiej Rosji. W mediach prorządowych padają hasła, że za wybuch wojny odpowiada Berlin.

W 2017 roku PiS wyciągnął temat należnych Polsce reparacji wojennych za zbrodnie i zniszczenia, jakich kraj doznał od Niemców podczas II wojny światowej. Niemcy odpowiadali, że temat jest zamknięty, ponieważ Polska w 1953 roku roszczeń wobec Niemiec się zrzekła. PiS nie przyjął tego do wiadomości. Propaganda rozgrzewała wyobraźnię Polaków kwotami rzędu kilku bilionów dolarów, które miałyby popłynąć z Zachodu do kraju. Padły nawet zapewnienia, że Warszawa nie będzie nawet potrzebować wsparcia z UE, jeśli Niemcy spłacą długi. Minęły cztery lata i temat ciągle jest na agendzie, ale PiS nie podał, jakiej kwoty będzie domagać się od Berlina, ani w jaki sposób zamierza zmusić Niemcy do zapłaty. PiS nie chodzi przecież o to, by załatwić tę kwestię, tylko by ją nieustannie podnosić.

***

W 2020 roku, na finiszu kampanii przed wyborami prezydenckimi, polski dziennik „Fakt” ujawnił, że Andrzej Duda ułaskawił pedofila. „Fakt” jest wydawany przez szwajcarsko-niemiecki koncern Ringier Axel Springer. Dlatego wściekły Duda krzyczał na wiecach, że Niemcy chcą wybierać Polakom prezydenta, a politycy PiS oskarżyli Berlin o mieszanie się do polskich wyborów. MSZ odmówił Arndtowi Freytagowi von Loringhovenowi, wyznaczonemu przez rząd RFN na nowego ambasadora w Warszawie, tzw. agrément i prawa wjazdu do Polski. Przepychanki wokół von Loringhovena trwały tygodniami, a sprawa publikacji „Faktu” dała politykom PiS pretekst do ataku na inne polskie media należące do niemieckich koncernów. Zdaniem rządzących, redakcje realizowały niemieckie, a nie polskie interesy. Jesienią 2020 roku kontrolowany przez PiS państwowy koncern paliwowy Orlen odkupił od niemieckiego wydawcy 50 dzienników i tygodników regionalnych. W redakcjach rozpoczęto kadrowe czystki, a PiS świętował „repolonizację polskich mediów”.

Atak na dzieci z mniejszości niemieckiej wpisuje się w tę ewolucję prorządowej propagandy. W swojej antyniemieckiej nagonce Polska PiS posuwa się już do łamania prawa międzynarodowego i dyskryminowania własnych obywateli. To znak, że mamy do czynienia z eskalacją. Sytuacja w Polsce pogarsza się. Mamy problemy z galopującą inflacją, ceny i raty kredytów idą w górę. Pandemia koronawirusa kosztowała życie ponad 200 tysięcy Polaków. Po kolejnych reformach podatków w systemie panuje chaos. Unia Europejska wstrzymała wypłaty środków z Funduszu Odbudowy. Co jakiś czas z Sejmu docierają sygnały, że Kaczyński myśli o wcześniejszych wyborach. Jeśli się na nie nie zdecyduje, Polacy pójdą do urn jesienią przyszłego roku. Zapowiada się najbardziej brutalna kampania wyborcza w polskiej historii. Jestem przekonany, że pojawią się w niej liczne antyniemieckie motywy. I że Berlin – jak zwykle – uda, że nic nie widzi.

Bartosz T. Wieliński – zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, w latach 2005–2009 jej korespondent w Berlinie

Skip to content