Podejrzana figura i świetlana postać | Przegląd Polityczny 127/128

W CENTRUM BERLINA wisi tablica poświęcona Johannesowi Popitzowi, która upamiętnia go jako członka ruchu oporu, walczącego z nazistowskim reżimem. Budynek przy Am Festungsgraben 1, na którym umieszczono tę tablicę, był niegdyś siedzibą Pruskiego Ministerstwa Finansów, jedynego spośród wszystkich pruskich urzędów ministerialnych, które ostatecznie nie uległo w III Rzeszy likwidacji i – stosownie do okoliczności – dysponowało rozszerzonym zakresem kompetencji. Człowiek uhonorowany ową tablicą zarządzał nim jako urzędujący minister przez prawie cały okres nazistowskich rządów. O ile więc Carl Schmitt, będąc pruskim radcą stanu, nie odgrywał istotnej roli politycznej, to Popitz piastował wówczas jeden z najbardziej wpływowych politycznie urzędów. Był niewątpliwie najważniejszym współpracownikiem pruskiego premiera, Hermanna Göringa, który bez niego prawdopodobnie nie byłby w stanie wywiązywać się ze swoich obowiązków służbowych. Ponieważ od 1938 roku Popitz coraz bardziej oddalał się duchowo od państwa, któremu służył, i z ludźmi myślącymi podobnie jak on zastanawiał się, jak obalić istniejące władze, po 20 lipca 1944 roku został aresztowany, skazany na śmierć i stracony. Gdyby Carl Schmitt uczestniczył w owych naradach – co, jak w niniejszym artykule zostanie ukazane, łatwo mogło się było zdarzyć – spotkałby go zapewne ten sam los. Jego obraz byłby dzisiaj inny, a wydział prawa stojącego po sąsiedzku Uniwersytetu Humboldta, w którym Schmitt w 1907 roku stawiał swoje pierwsze kroki i który zmuszony był w 1945 opuścić jako profesor zaangażowany w narodowy socjalizm, zamiast stosować wobec niego damnatio memoriae [potępienie pamięci; uchwalając d.m., senat w antycznym Rzymie wymazywał imię cesarza z dokumentów i pomników, unieważniając przy tym jego zarządzenia – przyp. tłum.], może i jego uhonorowałby jakąś tablicą pamiątkową.

Stwierdzając powyższe, znaleźliśmy się wszakże na mieliznach historiograficznej metody, którą Schmitt miał zwyczaj kwitować kąśliwym szyderstwem: konstrukcja nierzeczywistych zdań warunkowych. Historii bowiem, jak utrzymywał nieustannie, nie można formować stosownie do okoliczności czy bodaj nawet życzeń, lecz trzeba przyjąć bez żadnego „ale” to wszystko, czym faktycznie była. Trybem właściwym dla historyka jest indicativus, a nie optativus, i nadal obowiązuje formuła Rankego, nakazująca ukazywać, „jak to właściwie było”. A jakie „faktycznie były” relacje Johannesa Popitza i Carla Schmitta w końcowym okresie Trzeciej Rzeszy, dokładniej: po duchowym zerwaniu Popitza z reżimem? Gdy zaczynamy się tej sprawie przyglądać, okazuje się, że czytelne linie podziału rozmywają się i tracą wyrazistość. Wyjaśnienie relacji pomiędzy dwoma żyjącymi w tym samym czasie osobami, z których jedna utrwaliła się w zbiorowej pamięci jako świetlana postać, druga natomiast jako podejrzana figura, nasuwa wątpliwości co do zasadnego, wydawałoby się, rozmieszczenia świateł i cieni, uświadamiając w każdym razie z całą pewnością jedno: że historii, również historii narodowego socjalizmu, nie da się malować wyłącznie w czerni i bieli. Utrzymująca się długo zbiorowa trauma, którą pozostawiło po sobie owych dwanaście lat nazizmu, nadal utrudnia – niekiedy można nawet odnieść wrażenie, że teraz bardziej jeszcze niż niegdyś – jej konsekwentne badanie i opracowanie historyczne.

Najistotniejsze pytanie w sprawie Carla Schmitta, mianowicie kwestia, jak intelekt tak osobny, ktoś, kto mówił o sobie, że nigdy nie miał ambicji tworzenia wspólnoty, mógł propagować koncepcję Volksgemeinschaft, „wspólnoty narodowej”, i zaaprobować na gruncie prawa tak prostacki i prymitywny „ruch” jak narodowy socjalizm, posługując się pojęciami w rodzaju Artgleichheit [jednakowość ewentualnie tożsamość gatunku, sortu, usposobienia, pokroju, charakteru] – otóż to pytanie w dalszym ciągu pozostaje bez odpowiedzi, aczkolwiek prób odpowiedzi nie brakuje. Najnowsza biografia Schmitta, autorstwa Reinharda Mehringa, proponuje ich co najmniej czterdzieści dwie, co jest przecież dowodem ogromnej skali ambarasu. Tak rozległa oferta możliwości interpretacyjnych potwierdza tylko, że odpowiedzi, która byłaby wystarczająco przekonująca, na razie nie znaleziono. Nie brana dotąd pod uwagę bogata korespondencja, znajdująca się w spuściźnie Carla Schmitta oraz badacza twórczości Schmitta, Pieta Tommissena, też jej co prawda nie dostarcza, daje wszakże wskazówki co do kierunku poszukiwań. Chodzi o listy Ottona Hodlera. Są one ważnym źródło w przypadku biografii Schmitta, jako że na jego stosunek do Popitza – i to pod koniec ich kontaktów, gdy ten od dawna należał do zdecydowanych przeciwników reżimu – rzucają naturalnie swobodne i może przez to właśnie wiarygodne światło. A przede wszystkim dają okazję do spojrzenia na nowo na kwestię zbliżania się i potem odchodzenia Schmitta od narodowego socjalizmu oraz wyciągania bądź niewyciągania z tej sytuacji praktycznych konsekwencji w kontekście jego przyjaźni z Popitzem.

Znaczenie Johannesa Popitza dla Carla Schmitta

O znaczeniu tej przyjaźni Carl Schmitt wspominał po 1945 roku wielokrotnie; w wypowiedziach nieprzeznaczonych do upublicznienia o wiele bardziej szczerze niż w publikowanych tekstach. Notuje na przykład pod datą 25 listopada 1947 w Glossarium, jak spotkał się we śnie z Popitzem i relacjonuje swoje, towarzyszące temu, wewnętrzne poruszenie: [byłem] szczęśliwy, że słyszę, jak mówi do mnie, że widzę jego spojrzenia i gesty, i że miałem szczęście się z nim przyjaźnić. Najpiękniejsza u Popitza była jego umiejętność przyjaźnienia się. Jestem mu winien świadectwo. To świadectwo, do którego Schmitt czuł się wobec przyjaciela zobowiązany, od dawna było wszakże gotowe – miało się przecież ukazać w księdze jubileuszowej, którą planowano wydać z okazji 60. urodzin Popitza, przypadających 2 grudnia 1944 roku. Ale po aresztowaniu niedoszłego jubilata bezpośrednio po 20 lipca jakiekolwiek przyznawanie się do niego w sferze publicznej stało się niemożliwe; druku księgi jubileuszowej trzeba było zaniechać. Schmitt opublikował przygotowany artykuł parę lat po straceniu Popitza, w 1950 roku, opatrując go tyleż dyskretną co zastanawiającą aluzją; napisał mianowicie, że jest to samoistny tekst, który ze szczególnych powodów nie wszedł do księgi pamiątkowej, i zaznaczył: Także w niniejszej formie poświęcony jest pamięci Johannesa Popitza. Carl Schmitt także w następnych latach składał jeszcze na inny sposób dowody przyjaźni. Tak na przykład w 1952 roku ukazały się jego Verfassungsrechtliche Aufsätze – są dedykowane Johannesowi Popitzowi in memoriam. W przedmowie autor powiada, że był z nim związany coraz silniejszą przyjaźnią aż do jego śmierci 2 lutego 1945. No i w końcu rozmowa, jaką osiemdziesięciotrzyletni Schmitt odbył w 1971 roku z Klausem Figgem i Dieterem Grohem; powiedział, że zetknięcie się z Popitzem, obok spotkania z Hugonem am Zehnhoff, było być może najważniejsze w jego życiu.

Schmitt poznał Popitza, polityka i eksperta od finansów, w 1929 roku, gdy ten był sekretarzem sta
nu w Ministerstwie Finansów Rzeszy. Że nowy znajomy był nie tylko równorzędnym partnerem w dyskusji, lecz szybko stał się prócz tego bliskim przyjacielem, co w rozmaity sposób okazało się korzystne pod względem naukowym i ludzkim, potwierdzają także publikowane teraz dzienniki Schmitta z lat 1930–1934. Gdy Schmitt zamieszkał w 1933 w Steglitz po sąsiedzku z Popitzem, ich relacje stały się jeszcze bardziej zażyłe. Jadąc rano do miasta, Popitz zabierał często przyjaciela do służbowego samochodu, stąd też Carl Schmitt miał zapewne w pierwszych latach Trzeciej Rzeszy wgląd w tajniki nowego państwa i dysponował licznymi zakulisowymi informacjami politycznymi. Schmitt i Popitz regularnie wymieniali się poglądami – częstotliwość ich spotkań z biegiem lat coraz bardziej się intensyfikuje. Gdy idzie o politykę, obaj byli w tym okresie zgodni, że zdominowana przez partie i grupy interesów, coraz bardziej niezdolna do samodzielnych działań demokracja weimarska wymaga zmian i wierzyli, że do ich przeprowadzenia będzie można wykorzystać autorytarne państwo, które zainaugurowało swoją działalność na wiosnę 1933 roku. Popitz uważał, że jego zadaniem jest stworzenie „totalnego państwa”, przez co rozumiał jednolite strukturalnie, administrowane w racjonalny sposób państwo centralne. I to on był tym, który nastawionego dotąd antynarodowosocjalistycznie Schmitta – ani jeden, ani drugi nie byli jeszcze w tym momencie członkami NSDAP – pozyskał na początku kwietnia 1933 roku do współpracy na rzecz Trzeciej Rzeszy. Chodziło konkretnie o to, żeby poprzez Reichsstatthaltergesetz, ustawę o namiestniku rządu Rzeszy w regionach, przezwyciężyć polikrację i partykularyzm weimarskiego państwa. I to znowu Popitz był tą osobą, która w lipcu tego roku zabiegała o powołanie Schmitta do nowo utworzonej pruskiej Rady Stanu. We wspomnianym wywiadzie Figgego i Groha, Schmitt co prawda unika odpowiedzi na pytanie o powody swojego zaangażowania w narodowy socjalizm, szczegółowo jednak przedstawia, jak do tego zaangażowania doszło, oraz istotną rolę, jaką odegrał przy tym Popitz.

Stosunki obu panów w pierwszych latach istnienia państwa narodowosocjalistycznego są zatem jasne; obaj zaangażowali się na rzecz jego konsolidacji, wiążąc z nią podobne nadzieje. Ale jak to wyglądało w latach późniejszych, gdy „państwo totalne”, którego się spodziewali, okazało się czymś całkiem innym, a mianowicie państwem totalitarnym; gdy pruska koncepcja państwa Johannesa Popitza i jego zabiegi, aby ją odpowiednio do potrzeb Trzeciej Rzeszy zaadaptować, stawały się coraz bardziej iluzoryczne; gdy destrukcyjny dla państwa i przestępczy charakter reżimu wychodził coraz bardziej na jaw, a Popitz wkroczył na ścieżkę ruchu oporu? Czy nie powinien był w takim razie, konsekwentnie, zdystansować się również wobec „koronnego prawnika Trzeciej Rzeszy”? Carl Schmitt o niczym takim nie mówi – przeciwnie. W latach wojny dużo i wnikliwie z Popitzem rozmawiał – w liście do Hansa-Dietricha Sandera z 6 października 1972 roku stwierdza: przeprowadziliśmy setki rozmów – i dodaje, że ich stosunki w tym czasie cechowała coraz silniejsza przyjaźń, która łączyła ich aż do jego śmierci. Zatem apogeum ich kontaktów przypada na okres, gdy Popitz stał się świadomym przeciwnikiem reżimu i snuł plany zmierzające do jego obalenia. Czy nie brzmi to – zakładając, że Carl Schmitt był „nazistą” – w jakiejś mierze nieprawdopodobnie? Czy nie jest jednak bliższe prawdy przypuszczenie, że to wielokrotne i stanowcze powoływanie się na przyjaźń z prominentną ofiarą narodowego socjalizmu może być częścią strategii rozliczenia się z przeszłością, która ma na celu skierowanie blasku, otaczającego antyreżimowy ruch oporu, trochę też i na samego siebie?

Carl Schmitt tego rodzaju podejrzeniom ostro się przeciwstawiał.Wnielicznychtekstach,wktórychwypowiada się na temat swojego zaangażowania w narodowy socjalizm albo – jeszcze rzadziej – charakteryzuje swoją postawę wobec ruchu oporu, potępia zbyt wygodną perspektywę ex post, postawę sędziego, który orzeka, gdy jest już po wszystkim, i zdecydowanie odrzuca utożsamianie go z tymi, którzy po upadku Hitlera […] robią na antynazizmie interes. W rozmowie z Julienem Freundem, w kontekście konkretnych nazwisk, powiada: Nie mam prawa zdradzać w tak żałosny sposób moich przyjaciół od Marxa [tj. generała Ericha Marcksa; zniekształcenie to powstało w trakcie tłumaczenia z mówionej francuszczyzny na język oryginału – M.T.] i Popitza. Dyskrecja, z jaką napomyka o „szczególnych przyczynach” opóźnienia publikacji swojego artykułu do księgi jubileuszowej Popitza, brała się zatem stąd, że w żadnym wypadku nie chciał, aby łączono jego osobę z ruchem oporu. Wydawało mu się to zdradą wobec nieżyjących przyjaciół. Nawet jeśli zdarzało się Schmittowi częściej mówić o swojej przyjaźni z Popitzem, to temat „ruch oporu” traktował jednak powściągliwie i bardzo się starał, zgodnie z deklaracją, unikać robienia jakiegokolwiek użytku z antynazizmu Popitza.

Czy można w to wierzyć? Czy nie była to aby wyjątkowo wyrafinowana taktyka, która ten kontekst, właśnie przez to, że pomijany milczeniem, miała tym silniej sugerować? Czyż może być prawdą, jak utrzymuje Schmitt, że ich stosunki stawały się w okresie poprzedzającym śmierć Popitza coraz bardziej zażyłe? I czego, jakich okoliczności trzeba było, żeby okazało się to możliwe? Z Carlem Schmittem łatwo sobie poradzić, wskazując na jego narodowosocjalistyczne zaangażowanie i dorzucając kilka wyrazistych sloganów („koronny prawnik Trzeciej Rzeszy”). Ale dokładnie tak samo zaangażowany był w latach trzydziestych Popitz, a przecież uchodzi obecnie za jednego z męczenników reżimu. Wspomnianymi sloganami niczego się zatem w przypadku Carla Schmitta nie wyjaśni. Zamiast się na nie powoływać, należałoby prześledzić historycznie koleje jego życia w nazistowskim państwie w ciągu dwunastu lat, uwzględniając faktyczne realia ówczesnej codzienności. Realiów tych, jak każdej żywej rzeczywistości, nie sposób wepchnąć w prokrustowe łoże prostego schematu sprawca-ofiara. Składała się ona bowiem z szarych i pośrednich stref, które obejmują rozległe spektrum: od „świadomego zaangażowania” i „współuczestnictwa”, poprzez „mentalną rezerwę”, „nie-opozycyjną negację” (dotyczące Ericha Marcksa określenie Schmitta z Glossarium), „zdecydowany dystans”, „jawną opozycję” aż po „opór” i nie są oddzielone wyraźnymi liniami granicznymi. Należałoby umiejscowić w tej przestrzeni także Carla Schmitta i pytać o jego twórczość z tamtych lat. Nie uczyniono tego dotąd w wystarczającym stopniu. Biografię Schmitta znamy na razie tylko fragmentarycznie, głównie okres po raptownym końcu jego nazistowskiej kariery w 1936 roku oraz jego stosunek, udokumentowany konkretnymi nazwiskami – obok Popitza: Wilhelm Ahlmann, Ulrich von Hassell, Jens Jessen – do ruchu oporu czy też tylko, jak ją określał, „nie-opozycyjnej negacji”. Wchodzące w rachubę źródła są niemal zupełnie niewykorzystane; przede wszystkim nie dokonano jeszcze transkrypcji dzienników i kalendarzy kieszonkowych Schmitta z tamtych lat, które prowadził w osławionej stenografii Gabelsbergera. Tym więc większą wartość ma świadectwo Hodlera.

Inspektor budowlany Otto Hodler

Kim był Otto Hodler? W literaturze poświęconej Carlowi Schmittowi to nazwisko się nie pojawia. Hodler nie był naukowcem, który mógłby wymieniać ze Schmittem po koleżeńsku poglądy, nie był prawnikiem ani teologiem, filozofem czy kimś, kto by się w jakiś inny sposób orientował w naukach humanistycznych. Wobec wszechstronnie wykształconego Schmitta wykazywał poczucie niższości, o sobie samym mówiąc jako „mało znaczącym techniku”. Urodził się w 1901 roku w Hechingen (Hohenzollern), studiował architekturę na politechnikach w Monachium i Berlinie, w 1924 rozpoczął karierę zawodową w Pruskim Zarządzie Budownictwa i Finansów w Berlinie. W kolejnych latach zajmował się licznymi projektami budowlanymi, realizowanymi przez państwo w rozmaitych miejscach Prus. Od 1938 roku kierował Państwowym Urzędem Budownictwa Lądowego w Hameln. 203 Państwowe Urzędy Budownictwa Lądowego i cały resort budownictwa lądowego Prus podlegały ministrowi finansów Johannesowi Popitzowi, który był wielkim miłośnikiem opery i dwukrotnie zlecił odbudowę Berlińskiej Opery Państwowej, zniszczonej dwa razy w czasie wojny. To z tego powodu Hodler został w 1941 roku oddelegowany do Berlina jako referent techniczno-budowlany w wydziale budownictwa lądowego Pruskiego Ministerstwa Finansów, gdzie pod kierunkiem szefa referatu, Ericha Mefferta, zajmował się głównie (pierwszą) odbudową Opery Państwowej na Unter den Linden, którą zburzyły w Wielki Piątek tego roku bomby zapalające. Gdy alianci rozpoczęli w 1942 regularną wojnę powietrzną a Berlin stał się teatrem działań wojennych, Popitz poprosił Hodlera, żeby wprowadził się do jego domu przy Brentanostraße 50 w Dahlem [część berlińskiego Steglitz – przyp. tłum.], aby w razie ewentualnych szkód spowodowanych bombardowaniami mieć go w każdej chwili pod ręką. Hodler mieszkał potem pod jednym dachem z Popitzem aż do jego aresztowania i praktycznie stał się częścią rodziny. Jego własna rodzina (żona wraz z synem i córką) nadal przebywała w tym okresie w Hameln. Od czasu do czasu odwiedzały go w Berlinie dzieci.

Pojawienie się Hodlera w domu Popitza spowodowało, że stosunki pomiędzy obu samotnymi mężczyznami – żona Popitza zmarła w 1936 roku – nabrały szczególnego, opartego na głębokim zaufaniu, charakteru. Nie byłoby to w takim stopniu możliwe, gdyby nie rezerwa Hodlera wobec narodowego socjalizmu i to, że ją okazywał. Ponieważ nie przestrzegał bojkotu żydowskich sklepów, wraz z początkiem Trzeciej Rzeszy kierownictwo organizacji okręgowej NSDAP w Kolonii wszczęło przeciwko niemu procedurę, która miała na celu pozbawienie go stanowiska urzędnika państwowego. Popitz prawdopodobnie wiedział o tym z akt personalnych, gdy ściągał Hodlera do swojego ministerstwa, a potem proponował mieszkanie w swoim prywatnym domu. I nawet jeśli Hodler nie miał bliższej styczności z działalnością Popitza w ruchu oporu, to włączył się przecież w krytyczną wobec narodowego socjalizmu atmosferę jego domu. Bezpośrednio po aresztowaniu Popitza został powołany najpierw do Organizacji Todta a potem do Wehrmachtu. Po wojnie i rosyjskiej niewoli, do czasu przejścia na emeryturę w 1966, pracował jako dyrektor wydziału budownictwa w kancelarii premiera rządu krajowego w Hanowerze. Zmarł w 1990 roku.

Jedną z konsekwencji wspólnego mieszkania z Popitzem było w przypadku Hodlera to, że często spotykał się z Carlem Schmittem, więc gdy alianckie bombowce w nocy z 23 na 24 kwietnia 1943 roku zbombardowały co prawda nie dom Popitza, lecz dom Schmitta na Kaiserwerther Straße 17, Hodler otrzymał zadanie, dla którego Popitz ściągnął go do siebie, tyle tylko że dotyczyło ono przyjaciela. Na prośbę Popitza wydobywał z gruzów i zabezpieczał sprzęty domowe należące do Schmitta, troszcząc się zwłaszcza m.in. o jego bibliotekę, którą ulokowano tymczasowo w jakiejś drewnianej szopie gospody „Alter Krug” w Dahlem. Hodler sortował tam potem te książki, pakował w skrzynki i część z nich wyekspediował do Plettenbergu, dokąd Schmitt schronił się wraz z żoną.

W archiwum w Düsseldorfie znajduje się 18 listów i 11 kartek pocztowych Hodlera do Schmitta, które zostały napisane pomiędzy rokiem 1943 i 1984; te z 1943 dotyczą skutków zbombardowania domu Schmitta, po 1945 powodem są przeważnie urodziny Schmitta. Ich treść ogranicza się często do konwencjonalnych życzeń. Gdzie jednak poza ten zakres wykraczają, krążą ciągle wokół jednego i tego samego tematu. Hodler wciąż mianowicie wraca do okresu sprzed 20 lipca 1944 w Dahlem i relacji Popitz–Schmitt. Gdy w 1972 roku ukazuje się książka Lutza-Arweda Bentina Johannes Popitz und Carl Schmitt, na którą Schmitt zwraca Hodlerowi uwagę, daje mu to asumpt do dłuższego listu, w którym kolejny raz dokonuje przeglądu tego, co zapamiętał z przyjaźni Popitz–Schmitt. Lecz i dla Carla Schmitta Popitz jest tym, kto w szczególny sposób łączy go z Hodlerem. Verfassungsrechtliche Aufsätze, które wyszły w 1958 roku, Hodler otrzymuje z długą dedykacją na pamiątkę obfitujących w zrządzenia losu lat, spędzonych wspólnie z Johannesem Popitzem w Berlinie, i prośbą ofiarodawcy, aby „z empatią przeczytał” końcową część przedmowy, gdzie mówi o swojej coraz bardziej serdecznej przyjaźni z Popitzem. Już 30 września 1949 Schmitt posłał Hodlerowi manuskrypt Gesang des Sechzigjährigen, i podobnie w 1950 roku – dopiero co wydaną Lage der europäischen Rechtswissenschaft, czyli ów artykuł, którym Popitz miał zostać uhonorowany w 1944 roku i który Schmitt w trakcie wielu nocnych dyskusji omawiał z Popitzem. Doświadczenie tej ufnej relacji obu mężczyzn musiało być w przypadku Hodlera tak mocne, tak wręcz przemożne, że gdy w 1978 roku wspominał lata wojny spędzone z rodzinami Popitzów i Schmittów w berlińskim Dahlem, określi je jako najlepszy okres swojego życia.

Towarzystwo Środowe

Hodler w pełni potwierdza prawdziwość owej przedmowy do Verfassungsrechtliche Aufsätze, to znaczy ogromną bliskość intelektualną i serdeczną przyjaźń między Popitzem i Schmittem, ich częste, całonocne rozmowy, i to w okresie poprzedzającym aresztowanie Popitza. Nasuwa się więc pytanie, dlaczego Carl Schmitt nie należał do Towarzystwa Środowego, które, zgodnie ze swoim statutem, kultywowało to, co Popitz i Schmitt praktykowali tak intensywnie, mianowicie „rozmowę na tematy naukowe”. Towarzystwo Środowe było niewielkim, bardzo elitarnym gronem, mającym w środowisku uczonych legendarną renomę; przyjęcie w poczet jego członków uważano za wysokie wyróżnienie. Naukowa jakość i wyjątkowy charakter Towarzystwa stają się oczywiste, jeśli weźmie się pod uwagę, że spośród 28 członków, których miało ono w latach pomiędzy rokiem 1932 i 1944, 18 było profesorami zwyczajnymi na uniwersytecie, 17 – również członkami Pruskiej Akademii Nauk a dwóch dyrektorami Instytutów Cesarza Wilhelma. Carl Schmitt, jako wybitny specjalista w zakresie prawa państwowego i międzynarodowego swojej epoki, przy tym człowiek wszechstronnie wykształcony i jak mało kto utalentowany w sztuce błyskotliwej konwersacji (Josef Pieper), byłby w gruncie rzeczy predestynowany do członkostwa w tego rodzaju gremium, i trudno sobie wyobrazić, że Popitz też w ten sposób tego nie postrzegał. Przyjęcie, które następowało na wniosek jednego z członków, wymagało wszakże zgody wszystkich pozostałych; jeśli pojawił się choćby jeden głos sprzeciwu, to wniosek uznawano za bezpodstawny. Prawdopodobnie zatem przeszkodą w przyjęciu Carla Schmitta były – jak sygnalizował Popitz Holderowi – pewne zastrzeżenia ze strony innych członków.

Popitz został członkiem Towarzystwa Środowego w 1932 roku i szybko stał się jego spiritus rector. To przede wszystkim on uczynił z tego grona, konsekwentnie dążąc do celu, ośrodek narodowo-konserwatywnej opozycji. I nawet jeśli Schmitt nie został członkiem Towarzystwa, to pełnił przecież w jego odczytach i dyskusjach rolę „układu odniesienia”, i to właśnie za sprawą Popitza. 26 kwietnia 1933 roku minister wygłosił swój pierwszy odczyt. Tematem było przejęcie władzy przez narodowych socjalistów. Całkowicie jeszcze optymistyczna ocena sytuacji politycznej dokonana przez Popitza, w pełni mogła pokrywać się z oceną Carla Schmitta, a i sformułowana została całkowicie we właściwej dla niego dykcji: Reichswehra bez politycznej kompetencji jest niczym więcej jak narzędziem w rękach tego, kto w wyniku konkretnej sytuacji byłby w stanie się nią posłużyć. Związki zawodowe i organizacje przedsiębiorców z ich partykularnymi interesami pozbawione są cech sprzyjających jednolitej strukturze Rzeszy, co w słabszym stopniu dotyczy również partii politycznych. W takiej sytuacji trzeba wybierać między reformą a rewolucją. Reforma jest możliwa wyłącznie w powiązaniu z jedynym nienaruszonym przez pluralistyczne siły stanowiskiem w państwie–z prezydentem Rzeszy. Jednakże wszelkie próby przeprowadzenia stosownej reformy z poziomu urzędu prezydenta okazały się nieskuteczne. Pozostała więc tylko droga rewolucji, tym bardziej, że przeciwko państwu, które stało się kompletnie bezsilne, wyrósł potężny ruch rewolucyjny. Rewolucja ta dokonać by się miała w zasadzie bezkrwawo, a w każdym razie bez konfliktu zbrojnego i w przewidzianych prawem formach. Rezultatem byłoby m.in. wyeliminowanie polikracji i pokonanie pluralistycznych sił, powiązanych ekonomicznymi interesami. 

Popitz podejmował ten temat także w późniejszych odczytach, z tym wszakże, że na czystym horyzoncie zaczęło przybywać chmur. O ile 2 maja 1934 poprzestał na omówieniu finansowo-politycznych aspektów reformy Rzeszy, to 23 listopada 1938 wskazał na czynniki, które hamują i przeszkadzają w jej przeprowadzeniu. Nie sposób tego nie zauważyć – po optymizmie z 1933 roku nie pozostał nawet ślad. Popitz uznał, że homogeniczne, jednolite strukturalnie, „totalne” państwo niemieckie istniało co najwyżej „w wydrukowanym tekście ustawy”. W rzeczywistości, w wyniku anszlusu Austrii i Kraju Sudetów, nierówności jeszcze bardziej się pogłębiły. Dlatego ciągle aktualny jest dezyderat, postulujący utworzenia z tego aliquod monstrum prawdziwego, jednolitego państwa niemieckiego. (Sformułowanie aliquod monstrum jest nieoznakowanym cytatem z Pufendorfa, krytycznie opisującym całkowite skostnienie Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego.) Z narodowosocjalistycznego państwa wodzowskiego nie powstało oczekiwane państwo unitarne, i – wygłaszający referat zasygnalizował to bodaj między wierszami – raczej nie należy się już tego spodziewać.

Zbieżność koncepcji Popitza i Carla Schmitta staje się kolejny raz widoczna zwłaszcza w odczycie z 11 grudnia 1940 roku. Znowu podjęto wtedy, co było niezwykłe – statut w gruncie rzeczy nakazywał Towarzystwu Środowemu trzymać się z dala od bieżących problemów i wydarzeń – aktualną kwestię polityczną. Popitz, omawiając pojęcie „Rzeszy”, z uznaniem nawiązał do opublikowanej w 1939 roku pracy Schmitta, noszącej tytuł Völkerrechtliche Großraumordnung mit Interventionsverbot für raumfremde Mächte. Zgodził się ze Schmittem co do tego, że Niemiecka Rzesza, będąca naturalnym hegemonem sporej części europejskiej przestrzeni, nie ma prawa wymuszać na mniejszych krajach akceptacji takiego stanu rzeczy przy użyciu siły – wyraźnie dystansował się więc od triumfalnych sukcesów, odnoszonych w tym czasie przez niemiecką strategię wojenną, oraz narodowosocjalistycznych krytyków zaproponowanej przez Schmitta koncepcji wielkich Niemiec, takich jak Höhn i Best! Ale widoczne stają się także różnice między Popitzem i Schmittem. 28 czerwca 1944 roku, wygłaszając referat na temat państwa, Popitz zastanawiał się nad kwestią, czy istnieje powszechnie aprobowane pojęcie państwa. Stanowczo twierdził, że tak jest, zaznaczając różnicę z wymienionym przy tej okazji z nazwiska Carlem Schmittem, dla którego „państwo” związane było z określoną, historyczną już epoką ery nowożytnej. Schmitt w 1958 roku potwierdził, że ten akurat punkt stał się powodem „ostrej wymiany zdań” z przyjacielem, który obawiał się, że rezygnując z terminu i pojęcia [państwa], rezygnuje się też z czegoś istotnie substancjalnego i że to, co ostało się jeszcze z królestwa obiektywnego rozumu, wydaje się na pastwę partii. 

Jednakże nie tylko wystąpienia Popitza potwierdzają tę obecność Carl Schmitta w Towarzystwie Środowym – obecność, by tak rzec, in absentia. 8 marca 1944 roku historyk Friedrich Baethgen mówił na przykład o osobowości cesarza Fryderyka II von Hohenstaufa, co znalazło pewien oddźwięk we wspomnieniach Christiana Hodlera, syna Ottona Hodlera. Podczas którejś z jego wizyt u ojca w Berlinie ogłoszono nalot bombowy, więc razem ze Schmittem i Popitzem musiał zejść do schronu przeciwlotniczego w domu Popitza. Ze zdziwieniem stwierdził, że obaj panowie zawzięcie dyskutują na temat jakiegoś średniowiecznego cesarza, co dwunastoletniemu chłopakowi wydało się w zaistniałych okolicznościach wysoce egzotyczne. Ta dyskusja z całą pewnością miała związek ze wspomnianym odczytem Friedricha Baethgena w Towarzystwie Środowym.

Różnice między Popitzem a Schmittem Przyjacielskie relacje pomiędzy Popitzem i Schmittem pozostawały trwałe i niezmienne, aczkolwiek, nie licząc owej „ożywionej wymiany zdań”, istniały też między nimi wyraźne różnice, gdy idzie o habitus i strukturę osobowości. Obaj mężczyźni byli wybitnie inteligentni, znakomicie wykształceni, żywo i na rozmaite sposoby interesowali się sztuką i kulturą. Ale na przykład w ich stosunku do malarstwa daje się natychmiast zauważyć znaczącą różnicę. Z dawniejszego malarstwa Schmitt interesował się przede wszystkim twórcami epoki historycznego przełomu, jak Joachim Patinir czy gorączkowo-apokaliptyczny Hieronymus Bosch. Do jego obrazu Św. Jan Ewangelista na wyspie Patmos w berlińskiej Gemäldegalerie (wówczas„Deutsches Museum”), który ukazuje proroka w trakcie spisywania objawienia, wracał raz za razem, i głównie z powodu obrazów Boscha odwiedzał Prado przy okazji swoich pobytów w Madrycie. Wraz z historykiem sztuki, Wilhelmem Fraengerem, zamierzał rozszyfrować ezoterykę niderlandzkiego malarza (por. Sinn un Form, zeszyt 3/2005). Lecz jeszcze bardziej pociągało Schmitta malarstwo nowoczesne. Zachwycał się Wernerem Gillesem, późnym ekspresjonistą, który przez jakiś czas mieszkał u niego, jak również innymi „zdegenerowanymi” malarzami według Trzeciej Rzeszy, których wspierał nawet finansowo. Ale to nie był świat Johannesa Popitza. Jego rozumienie sztuki było o wiele bardziej konwencjonalne, a w jego domu wisiały wyłącznie obrazy w stylu dawnych mistrzów.We współczesnym malarstwie, w jego zerwaniu z tradycją, w jego rozluźnieniu formy, abstrakcji i destrukcji nie potrafił znaleźć niczego dla siebie, więc zachwyt Schmitta dla Noldego, Gillesa czy Naya napotykał na brak zrozumienia. Jak zaświadcza Hodler, Popitz odmówił, gdy Schmitt poprosił go, aby wsparł Gillesa, kupując jego akwarelę.

Staje się zatem oczywiste, że Popitz i Schmitt byli ludźmi bardzo odmiennymi, może nawet o przeciwstawnych profilach osobowościowych: tam – konserwatywny i poprawny, pewny siebie urzędnik o wyraźnie ponadprzeciętnych i wielorakich uzdolnieniach, solidny, ale i też właśnie dlatego nie wykraczający poza konwencjonalność inteligent w klasycznym sensie; tu – jak coraz wyraźniej pokazują publikowane stopniowo dzienniki – człowiek najzupełniej nie konserwatywny, przy całym swoim wykształcenia gardzący tym, co konwencjonalne. Zamiast szukać oparcia w bezpiecznych wzorcach tradycji, w mieszczańskich formach życia, Schmitt żył w przeświadczeniu, że są kruche i tymczasowe. Przy tym było dla niego całkowicie jasne, że ta istniejąca obiektywnie sytuacja znajduje odwzorowanie w jego osobowości; że jest on, jak powiedział w 1947 roku do przepytującego go w Norymberdze Kempnera, nie tylko profesorem, lecz oprócz tego miksem czegoś jeszcze innego. Faktycznie, o Carlu Schmitcie można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był konserwatystą. Wiódł swoją egzystencję w załomach i uskokach mieszczańskiej konwencji, czując się jak człowiek na „topniejącej krze” (tak to ujął w dzienniku z lat dwudziestych, zatytułowanym Der Schatten Gottes). Pod cienkim lodem, na którym się poruszał, wyczuwał obecność apokaliptycznej bestii z otchłani, przeciwko której rozpaczliwie przywoływał katechon, qui tenet – tego, co ją powstrzymuje (2 Tes 2,7).

W Carlu Schmitcie kotłował się chaos. Był geniuszem, dla którego profesorska i radcowsko-urzędnicza powaga stanowiła z trudem podtrzymywaną fasadę, w rzeczywistości żył w sposób anarchiczny i nieuporządkowany, właściwy artystom i bohemie. Jego namiętna skłonność do rozmowy zawsze zawierała też w sobie ogromną skłonność do épater le bourgeois. Gdy tomista Josef Pieper zapytał Schmitta o bonum commune, sądząc, że w ten sposób uda mu się go przygwoździć, ten zaszokował go ripostą: Kto mówi bonum commune, zamierza oszukiwać; to dość typowa dla niego odpowiedź, jako że oszczędzała mu szczegółowego uzasadniania antyuniwersalizmu dzięki niewielkiej prowokacji. Taki sposób bycia – lekko i aluzyjnie rzucona uwaga – cechował całą jego duchową egzystencję, przydając jej poloru genialności. Książki i artykuły Schmitta powstawały w winiarniach i w pociągach; wykłady i odczyty improwizował albo przygotowywał naprędce w kawiarni. Teologia polityczna z 1922 roku, jeden z jego najbardziej znaczących tekstów, została napisana, jak czytamy w Der Schatten Gottes, po części gdy leżałem w łóżku z K., po części wtedy, gdy siedziała naga na moich kolanach. Taki sposób życia w przypadku Johannesa Popitza był absolutnie nie do pomyślenia.

Schmitt był erotomanem. Spał w dzień, żeby potem uganiać się gorączkowo za jakąś kobietą po nocnych ulicach Berlina, ścigany przez furie mojej seksualności (dziennik, 5 października 1924). Po seksualnych i alkoholowych eskapadach następowały regularnie okresy popadania w najczarniejszą rozpacz. W Glossarium pod datą 11 listopada 1948 notuje: Na samym dnie: okropny napór życia, terror popędów, życiowy przymus. W tym kontekście pada nazwisko, które w Glossarium pojawia się tylko ten jeden raz, a i gdzie indziej rzadko jest przez Schmitta przywoływane, które wszakże jest dla niego bez wątpienia ważne, a w każdym razie wysoce intrygujące: Julien Green. Powodem jest Léviathan, powieść Greena, co niedwuznacznie sygnalizuje, że chodzi o innego rodzaju nieporządek i chaos, niż ten, który miał n amyśli Thomas Hobbes, pisząc swoje filozoficzne dzieło pod takim samym tytułem. Schmitt miał pierwsze wydanie powieści Greena z 1929 roku, i – inaczej niż w przypadku większości swoich książek – nie sprzedał jej do końca życia. Już 27 listopada 1931 roku, w chwili głębokiej rozpaczy, notuje w dzienniku: …ciągle myślę o książce Juliena Greena „Léviathan”.

Zdaniem Waltera Benjamina, Green tematyzuje trudne, podwójne znaczenie łacińskiego słowa passio, stanowiące kontaminacją cierpienia i namiętności. Benjamin wskazuje również warunki, niezbędne do rozumienia tego rodzaju problematyki, a mianowicie „teologiczny zmysł”. Schmitt różnił się od Popitza między innymi tym, że on takim zmysłem dysponował, i łatwo mógł pojąć podwójny sens passio, ponieważ sam w ten sposób odbierał rzeczywistość. Wiedział, że brutalność i gwałt to nie jest tylko kwestia sfery politycznej, że namiętności grożą wybuchem nie tylko w przypadku zauważalnych publicznie przeciwieństw przyjaciel-wróg, że tkwią one głównie i przede wszystkim utajone w poszczególnym człowieku, którego spustoszenia wewnętrzne opisuje Julien Green. Staje się więc jasne, że katéchon w przypadku Schmitta, oprócz rozległego kontekstu historii zbawienia, ma jeszcze i inne znaczenie. Bierze mianowicie pod uwagę całkiem osobistego i indywidualnego smoka chaosu – smoka cierpień i namiętności, z którymi Schmitt się borykał i które bezskutecznie starał się nieustannie poskramiać. Jest to oczywiście wewnętrzna udręka, którą trudno zauważyć z zewnątrz. Schmitt skarży się gorzko w dzienniku, że wszyscy widzą tylko jego znakomite dokonania, nigdy natomiast nie dostrzegają ceny, jaką za nie zapłacił: moje biedne, zrujnowane życie. Dokładnie taka sama skarga rozbrzmiewa również na kartach dzienników Juliena Greena.

Carl Schmitt miał zdysocjowaną osobowość, oscylującą na co dzień – niemal na granicy psychozy – pomiędzy najgłębszą depresją i euforycznym poczuciem wyższości. Jak chyba słusznie zauważył Ernst Jünger we wspomnieniu podsumowującym dziesiątki lat ich znajomości, Schmitta cechowała głęboka ambiwalencja albo, by wyrazić to w jego własnym języku: owa complexio oppositorum, przy pomocy której w 1923 roku charakteryzował pojęciowo Kościół rzymski, stanowiła jakąś formę autoopisu, dokonaną przez autora. W nim samym zdaje się odwzorowywać katastroficzna i zmierzająca do destrukcji nowoczesność. Dysponował w tym obszarze, niczym artysta, wyczulonym aparatem odbiorczym; skrajności przenikały go na wskroś i rozrywały. Czyni go to poniekąd egzemplaryczną postacią XX wieku, gdy tymczasem Johannes Popitz, typowy reprezentant inteligencji mieszczańskiej XIX wieku, żył jeszcze w jakiejś mierze w epoce przednowoczesnej i owych skrajności w ogóle do siebie nie dopuszczał. Stał mocno na nogach, podczas gdy tamten z trudem próbował opanować zawrót głowy, o jaki przyprawiało go spoglądanie w przepaść. Nie spadamyż ustawicznie? I w tył, i w bok, i w przód, we wszystkich kierunkach? [Wiedza radosna, przeł. L. Staff, Warszawa 1911, s. 168] – pytał Nietzsche, którego Schmitt mało cenił. Wszelako te zdania mogłyby oddawać również i jego poczucie egzystencji. Tego rodzaju świadomość egzystencjalna była z kolei Popitzowi zupełnie obca, więc od „intelektualnego poszukiwania przygód”, do czego Schmitt w trakcie rozmowy z Kempnerem w 1947 roku w Norymberdze rościł sobie pretensje, trzymał się możliwie z daleka.

Wobec monarchistycznych inklinacji Popitza – które poświadcza na przykład Ulrich von Hassell – Schmitt zachowywał dystans, a z religijnego wprost uwielbienia, jakim przyjaciel otaczał Goethego, żartował sobie albo, później, dziwił się, jak człowiekowi w areszcie i w obliczu śmierci mogło to wystarczyć (Schmitt odwiedzał Popitza regularnie w więzieniu; na mocy wyroku Trybunału ludowego Popitz został skazany na śmierć 3 października 1944 roku; wyrok wykonano 2 lutego 1945 roku). Z kolei Popitz nie podzielał wrogości Schmitta, jaką ten żywił względem Żydów. Wprawdzie, jak większość konserwatywnego mieszczaństwa, odnosił się negatywnie do nieproporcjonalnego wpływu Żydów w gospodarce i kulturze, przy czym, dodajmy, jedynym źródłem informacji są w tym przypadku relacje Kaltenbrunnera, należy więc traktować je z ostrożnością – lecz z całą pewnością nie był antysemitą. W kwietniu 1933 roku, rozmawiając ze Schmittem, nie krył swojej dezaprobaty z powodu brutalnego postępowania SA w stosunku do Żydów. Nie zdołało to wszakże przeszkodzić umacnianiu się serdecznych więzi pomiędzy obu zaprzyjaźnionymi rodzinami. Ta zażyłość była tak duża, że Popitz – a w przypadku człowieka tak bardzo zamkniętego i samotnego, jak on, to coś znaczy – poprosił Hodlera o narysowanie karykatury Schmitta. Zależało mu zwłaszcza na wyeksponowaniu w niej przejawiającego się w życiu codziennym oderwania uczonego od rzeczywistości. Można założyć, że przy tego rodzaju intensywności kontaktów, Popitz miał podobnie wnikliwą opinię o przyjacielu jak Hugo am Zehnhoff, który powiedział kiedyś do Schmitta, będącego wtedy jego aplikantem: W moim długim, prawniczym życiu nie poznałem nikogo,kto byłby bardziej myślowo i pojęciowo uporządkowany niż pan, ale i też nikogo, kto w życiu prywatnym miałby więcej rozgardiaszu i bałaganu. Pod „życie prywatne” można podciągnąć chyba w tym kontekście także postawę polityczną. Owa chaotyczna niestabilność, która cechowała osobiste koleje życia Carla Schmitta, mogła zatem dotyczyć również jego zachowań jako obywatela. Był on bowiem, jak napisał kiedyś do Ernsta Jüngera, „chaopolitem”, i w takim razie to, co Brecht napisał kiedyś o sobie, Schmitt mógłby równie dobrze odnieść do siebie: In mir habt ihr einen, auf den könntet ihr nich bauenMacie we mnie faceta, lecz nie liczcie nań [B. Brecht, O biednym B.B., przeł. A. Kopacki, [w:] J.St. Buras, J. Ekier, A. Kopacki, P. Sommer, Ten cały Brecht. Przekłady i szkice, Wrocław 2012, s. 104 – przyp. tłum.].

Staje się teraz zrozumiałe, dlaczego Popitz nie wtajemniczał przyjaciela w swoją działalność w ruchu oporu. Pomimo wielu całonocnych rozmów i – jak zapewnia syn Popitza, Heinrich Popitz – dużej zgodności w kwestiach politycznych, Schmitt kompletnie niczego nie przeczuwał. Gdy dowiedział się o aresztowaniu przyjaciela, które było następstwem zamachu z 20 lipca, siedział milczący i zszokowany, nie tylko z powodu aresztowania jako takiego, lecz również z powodu własnej niewiedzy. Jego najlepszy przyjaciel, u którego mieszkał przez jakiś czas, człowiek, z którym stale wymieniał poglądy, o którym myślał, że stanowią wręcz symbiotyczną jedność, bo jak mówił: Nie istnieję bez niego, on beze mnie, nie zaufał mu w tak „egzystencjalnej” kwestii, nic nie powiedział o swojej decyzji przesądzającej niemal o życiu i śmierci – jemu, który był przecież ekspertem od sytuacji kryzysowych i który zawsze żądał ambitnych rozstrzygnięć moralnych!

Oszukany oszust

Także Hodler interesował się ich wzajemnymi relacjami, tyle że jego ustalenia nie są jednoznaczne. Popitz, zapytany, dlaczego Schmitt nie uczestniczy w posiedzeniach Towarzystwa Środowego, miał powiedzieć, że Schmitt za bardzo się kiedyś związał. W innym natomiast miejscu czytamy: za bardzo się jako sympatyk nazizmu nabrał. Każde z obu sformułowań niesie odmienny sens. Jeśli Popitz faktycznie powiedział: „nabrał się”, to by znaczyło, że Carl Schmitt, angażując się w narodowy socjalizm, uległ autoiluzji. Taka wersja byłaby zgodna z oceną samego Schmitta, który już 26 grudnia 1933 roku, ledwie osiem miesięcy po decyzji o owym zaangażowaniu, zanotował w dzienniku: Poczucie, że wpadłem, i który po 1945 mówił o łudzeniu samego siebie, mając na myśli swoją współpracę z naczelnym prawnikiem Rzeszy Hansem Frankiem. Schmitt wiedział, że Popitz bardzo dobrze znał tę jego skłonność do oszukiwania samego siebie. W toaście wygłoszonym 10 lipca 1938 roku, w wieczór poprzedzający jego 50. urodziny, powiedział nawet o tym w obecności Popitza bez ogródek: Każdy z państwa zna moją wielką słabość, moją ciekawość, skłonność do zachwytów, łatwość, z jaką daję się oszukać. Moja żona i pan Popitz są autorami najlepszych i najdowcipniejszych uwag na ten temat. Tylko czy nadal był to czas na dowcipne uwagi i czy w 1938 roku, po pięciu latach coraz bardziej brutalnej dyktatury, można było skłonność do politycznego samooszukiwania się nadal w taki sposób – jak tu bodaj – bagatelizować?

Rok 1938 zakończył polityczną flautę w Europie. Narodowosocjalistyczny reżim stał się wtedy bardziej agresywny niż dotąd, zwłaszcza na zewnątrz – zanosiło się na wojnę. W tym też roku stało się dla Popitza jasne, że nadzieja na cywilizujący rezultat jego konserwatywnej kolaboracji okazała się złudna, a i Carl Schmitt od dawna musiał już w tym czasie wiedzieć, że jego próba nadania ram prawnych nazistowskiemu państwu poniosła klęskę. Stąd też ów toast, wygłoszony przy okazji jego 50. urodzin, nie jest jedynie przejawem autoironicznego gawędziarstwa uprzejmego gospodarza, aby zabawić i rozweselić swoich gości – przeciwnie, zawiera głębszy problem i mówi o rzeczywistej słabości. Opublikowana mniej więcej w tym samym czasie książka podejmuje tę kwestię bardziej szczegółowo. Bo właśnie z powodu, dla którego wygłosił ową mowę i – biorąc pod uwagę datowanie przedmowy – tym samym pozostając z nią w bezpośrednim związku, ukazało się dzieło Schmitta o Hobbesie i politycznej symbolice Lewiatana. Autor uważał tę pracę za jedną z trzech swoich najważniejszych książek. Jest to o tyle zastanawiające, że nie chodzi o dzieło prawnika, lecz o rzecz napisaną przez politycznego teologa. W dodatku pojawia się tutaj kolejna osobliwość: książka zaopatrzona została – niezwykłe w przypadku Carla Schmitta – w dwie ilustracje. Jedna przedstawia znany, tytułowy miedzioryt ze studium Hobbesa; druga jest niewielką, niepozorną winietą zamieszczoną na samym końcu książki [polskie wydanie jej nie zawiera – przyp. tłum.]. Ów tytułowy miedzioryt przedstawia państwo, które Hobbes, powołując się na tekst Wulgaty z Księgi Hioba (Hi 41,24), utożsamia z biblijnym Lewiatanem. Natomiast druga ilustracja przedstawia symbolicznie coś całkiem innego, aczkolwiek w zaszyfrowanej formie. Jest ona, jak ustalił Heinrich Meier, fragmentem, samym w sobie niezrozumiałym, pewnego arcydzieła iluminacji książkowej z epoki Staufów, które obrazuje średniowieczne pojmowanie dziejów świata jako historii zbawienia. Na integralnym obrazie Bóg Ojciec łowi Lewiatana na wędkę,wyciągając go z morza dzięki przynęcie, jaką stanowi jego ukrzyżowany Syn.

Lewiatan, rywal Boga, nazywany również szatanem, uchodzi za tego, który zwodzi ludzi, by pozbawić ich możliwości zbawienia duszy. Jednakże to koniec końców on zostanie przez Boga oszukany w wyniku ofiary jego Syna. Taką, odsyłającą do Grzegorza Wielkiego interpretacją zwrotu o oszukanym oszuście, Schmitt czynił aluzję do epoki, która również powoływała się na historię zbawienia. Z jedną wszakże zasadniczą różnicą: historia zbawienia uległa obecnie sekularyzacji albo – mówiąc językiem Carla Schmitta – stała się ofiarą procesu ustawicznej neutralizacji, słowem – nie uznaje już żadnych nadprzyrodzonych instancji: ani Boga, ani duszy. W to puste miejsce wtargnął człowiek, który sam siebie namaścił, uprawomocnił, co więcej – ten „przejmujący władzę”obiecał, że uczyni zbawienie [Heil] osiągalnym przy pomocy środków politycznych. Tym kimś był Adolf Hitler, który – jak powiedział Jacob Taubes – sięgnął po moc zbawczą, a naród zatwierdził go w tej roli okrzykiem Heil Hitler. Hobbes co prawda powołuje się w swoim tytułowym miedziorycie na Biblię, jednakże wbrew jej dosłownemu brzmieniu przywołany przezeń Lewiatan nie jest ogromnym zwierzęciem, lecz sztucznym, zestawionym wyłącznie z małych sylwetek ludzkich, ogromnych rozmiarów człowiekiem. Czyni go to specyficznie nowoczesnym, bowiem przedstawia państwo jako machinę stworzoną z ludzi, która jest transcendentna co najwyżej jeszcze w sensie prawnym, nie w metafizycznym, to znaczy za cenę neutralizacji wszelkiej prawdy. Carl Schmitt kwestionuje ten symbol, zamieszczając drugą ilustrację, będącą oryginalnym ujęciem biblijnym, a tym samym wskazuje na prawdziwą historię zbawienia w czasach zgubnego jej wypaczania.

Poświęcona Lewiatanowi książka Schmitta, poprzez obie zawarte w niej ilustracje, konfrontuje nowoczesny, wczesnonowożytny symbol państwa ze średniowieczną koncepcją zbawienia. Końcowa reprodukcja ukazuje oszukanego oszusta w formie zaszyfrowanej, co ma swoje uzasadnienie między innymi w tym, że ta miniatura mówi też trochę o sytuacji samego autora. Powołuje się on, wbrew całkowicie zeświecczonemu technicyzmowi swojej epoki, na szacowną instancję, która jest krańcowym biegunem metafizycznym technicyzmu i przeczy jego zupełnej świeckości, a mianowicie na duszę. Jeśli – pisze Schmitt – publiczna władza rzeczywiście chce być wyłącznie publiczna, jeżeli państwo i oficjalna religia spychają wewnętrzną wiarę w sferę prywatną, wówczas dusza narodu udaje się w „tajemniczą podróż”, która wiedzie do wnętrza. Rośnie wtedy siła oporu milczenia i ciszy [C. Schmitt, Lewiatan w teorii państwa Thomasa Hobbesa. Sens i niepowodzenie politycznego symbolu, przeł. M. Falkowski, Warszawa 2008, s. 79–80 – przyp. tłum.]. „Podróż do wnętrza” była rozwiązaniem właściwym dla romantyzmu, więc jako taka nie mogła stanowić rozwiązania dla Carla Schmitta. W jego przypadku nie chodziło o niepowiązaną z polityką, romantyczną drogę królewską Novalisa. Przeciwnie – Schmitt wskazuje, że w czasach rzekomo totalnej dyspozycyjności człowieka nadal istnieje nierozporządzalne coś, nad czym nawet najbardziej potężny dyktator nie ma władzy. Owo nierozporządzalne istnieje nie tylko poza i ponad człowiekiem, lecz przede wszystkim w nim samym. Wyróżniając „tajemną podróż” do wnętrza za pośrednictwem cudzysłowu, autor podkreśla, że naprzeciwko tajników państwa stoją większe tajniki duszy, związane z osobą ludzką. Wszakże osoba ludzka strzeże tajemnicy tajemnic, mianowicie wolności, wolności jednostki, która nie daje się oszukać co do swojego ja – jak powiedział Schmitt w tym samym mniej więcej czasie we wspomnianym toaście. Przy czym interpretując Hobbesa, w książce poświęconej Lewiatanowi pisze o rozszczepieniu na sferę wewnętrzną i zewnętrzną, o dokonywanym wewnętrznie zastrzeżeniu ludzi podległych władzy w absolutystycznym państwie wczesnej nowożytności. Ale to, co u Hobbesa oceniane jest negatywnie jako powodujące erozję państwa, Schmitt spożytkowuje teraz pozytywnie przeciwko hałaśliwej, urzędowej wspólnocie narodowej i tożsamości usposobienia [Artgleichheit] swojej własnej epoki. Jego „podróż do wnętrza” jest przeto wysoce polityczna. Sam Schmitt wskazywał zresztą po 1945 na ten aspekt swojej książki, lecz oczywiście zapamiętano mu to jako obronną formę automistyfikacji.

Że to nie tak, że przeciwnie – autentycznie podejmuje w niej ów powracający stale temat oszustwa i samooszustwa – staje się jasne, gdy porówna się te wywody z innym tekstem Schmitta, na który mało w tym kontekście zwracano dotąd uwagi: Staat, Bewegung, Volk z 1933 roku. Książka o Lewiatanie stanowi pod pewnym względem jego pendant. W owym narodowosocjalistycznym tekście programowym czytamy, że jednakowość usposobienia przywódcy i narodu stanowi niezbywalny warunek pomyślności III Rzeszy. Ona, i tylko ona, jest gwarantem zabezpieczającym przed wypaczeniami państwa wodzowskiego: Tylko jednakowość usposobienia może zapobiec sytuacji, że władza przywódcy stanie się tyranią i samowolą. Artgleichheit jest w przypadku Schmitta tylko pozornie terminem narodowosocjalistycznym; pojawiał się on w jego pismach jeszcze przed rokiem 1933 jako synonim „jednorodności” lub „homogeniczności” i zawsze był dla niego warunkiem stanowiącym podstawę wszelkiego ładu czy to państwowego, czy ponadpaństwowego, jak na przykład w rozprawie o parlamentaryzmie z 1923 roku. Ale używa też innego jeszcze pojęcia w odniesieniu do tego rodzaju sytuacji, mianowicie „konsens”. Istotnym czynnikiem homogeniczności narodu jest to, że zbiorowość „jednolicie myśli” – władza musi bowiem posiadać akceptację narodu. „Jednakowość usposobienia” władcy i tych, którymi włada, oznacza – o ile rozciąga się również na consentire – eliminację wewnętrznych zastrzeżeń. A ponieważ, jak wywodzi Schmitt na przykładzie Hobbesa, staje się to niemożliwe w miarę jak państwo przybiera autorytarny kształt, więc słabnie także zabezpieczająca przed tyranią i samowolą funkcja „jednakowości usposobienia”.

Poświęcona Lewiatanowi książka Schmitta jest więc w gruncie rzeczy dyskretnym odwołaniem opinii o jednakowości usposobienia, jaką sformułował w swoim nazistowskim tekście programowym, i – wnioskując w oparciu o przeciwieństwo – oznacza, iż doszedł on co najmniej do stwierdzenia, że Adolf Hitler jest zwykłym tyranem. Książka o Lewiatanie, przedstawiając historyczne tło„wewnętrznego zastrzeżenia” i podejmując kwestię „duszy narodu”, która w państwie totalitarnym wycofuje się w świat milczenia i ciszy, byłaby wtedy zakwestionowaniem wszelkiej „jednakowości usposobienia” przywódcy i jego świty. Czyli że książka ta zawiera pewien określony podtekst i diagnozuje teraźniejszość jako formę tyranii. Traktuje o oszukiwaniu i o samooszukiwaniu, i o ile dotyczy oszukanego oszusta, dotyczy również osoby samego autora.

Oczywiście, nie można było tego powiedzieć, argumentując wprost i używając klarownych prawniczych pojęć, a tylko pod przykryciem, za pośrednictwem filozofa z początku ery nowożytnej, i wręcz w ezoterycznie zaszyfrowanym trybie. Sam Schmitt anonsował swoją pracę o Lewiatanie jako książkę na wskroś ezoteryczną. Rozżarzony rdzeń polityczności, który w niej tkwi – jak powiedział Günter Maschke – czytelnik wyczuwa w taki sposób, jak wyczuwa się aurę, bez pośrednictwa pojęć. A to oznacza, że ta książka jest nie tyle dziełem prawnika, i nie tyle teologa politycznego, co przede wszystkim dziełem wielkiego pisarza. Warto więc przyjrzeć się, jak Schmitt kogoś takiego definiuje. Znowu mianowicie robi użytek z pojęcia „oszustwo”. W bardzo udanym portrecie literackim swojego przyjaciela Franza Bleia, który Schmitt opublikował w 1931 roku we Frankfurter Zeitung, napomyka w pewnym momencie o wielkich pisarzach XIX wieku. Wszyscy oni – jak czytamy – znali to wyniszczające uczucie bycia oszukanym […] ten strach przed ustawicznym oszustwem stabilizującego się w permanentnych kurczach status quo, i dlatego tak charakterystyczną ich cechą jest niemówienie, ezoteryka. Wszelka komunikatywność i zręczność ma tylko ten cel, żeby milczeć o tym, co najważniejsze, chroniąc się w swojej najgłębszej niemocie. Owi wielcy pisarze – Schmitt ma zwłaszcza na myśli Stendhala, Baudelaire’a, Flauberta, ale przede wszystkim Kierkegaarda – są wymownym milczeniem. Tego rodzaju zdania czyta się jak sporządzoną wcześniej dyspozycję do książki o Lewiatanie z roku 1938. Ona również jest „wymownym milczeniem”. Rozwija temat, nie mówiąc, o co w gruncie rzeczy chodzi, i nie narusza tajemnicy. Napisana z całą „zręcznością” wielkiego pisarza, pozostaje wszakże hermetyczna, dokumentując zarazem proces zamilknięcia autora, i – gdy sławiona w 1933 roku „tożsamość usposobienia” okazała się (samo)ułudą – próbuje się chronić, posiłkując się w tym celu niemotą. Zdaniem Heinricha Meiera decyzja Carla Schmitta z kwietnia 1933 roku była decyzją politycznego teologa. A jego studium o Lewiatanie z 1938 roku jest anulowaniem tamtej decyzji w hermetycznej formie teologii politycznej.

Res dura polityki i azyl prawoznawstwa

Ale Carl Schmitt swoją decyzję o wspieraniu Trzeciej Rzeszy rozpatruje krytycznie nie tylko z perspektywy teologa politycznego i w zawoalowanej formie. Robi to również jako prawnik, a mianowicie w owym eseju, który przeznaczony był do księgi jubileuszowej Popitza, i który z Popitzem szczegółowo przedyskutował. Przedstawił w nim bowiem jak wygląda końcowa faza państwa ustawodawczego, wypromowanego w XIX wieku. Otóż staje się ono wyłącznie państwem środków zaradczych i rozporządzeń, „zmotoryzowanym ustawodawcą”, który prawo przekształca w gruncie rzeczy w zwykłe stanowienie reguł i norm. Hitler nie bez racji mógł powoływać się na legalność, gdyż partie mieszczańskie, jak skonstatował potem Schmitt, dosłownie wcisnęły mu ją do ręki. Uczynił z niej jednak „zatrutą broń” – „hasło wojny domowej” – którą jedna partia wbija drugiej w plecy. Wobec takiego rozwoju wydarzeń pozostaje prawnikowi jako „ostatni azyl” wyłącznie prawoznawstwo. Carl Schmitt żegna się zatem ze swoimi iluzjami z lat 1933–1936 i wycofuje na właściwy mu teren. Liczył zapewne, że nominacja na pruskiego radcę stanu będzie się wiązać z większymi możliwościami oddziaływania w sferze politycznej; zapomniał o Hobbesowskiej prawdzie Auctoritas non veritas facit legem i sądził może, że oprócz veritas dysponuje też jeszcze i auctoritas. Że rozpoznał to w końcu jako oszukiwanie samego siebie, dokumentuje wspomniany artykuł do księgi jubileuszowej, w którym przywołuje losy Friedricha Carla von Savigny, wielkiego reprezentanta tej samej co on profesji. Savigny był pierwszym prawnikiem, który świadomie zdystansował się od „świata stanowienia”. Popełnił jednak zasadniczy błąd, gdy porzucił swoją dziedzinę prawoznawstwa na rzecz polityki, sądząc, że zyska w jej ramach większe możliwości działania. Co oznaczała w tym konkretnym przypadku polityka, Schmitt mówi o tym wprost – było to mianowicie przyjęcie posady w… pruskiej Radzie Państwa! Carl Schmitt popełnił dokładnie ten sam błąd, i dlatego czyta się ów tekst jako rodzaj odzwierciedlenia jego własnego losu, samooszustwa z 1933 roku.

Najpóźniej w 1938 roku Popitz jak i Schmitt uświadomili sobie zatem różnicę dzielącą „państwo totalne”, którego tak oczekiwali w 1933 roku, od rzeczywistości Trzeciej Rzeszy. Ale dlaczego – zapytajmy raz jeszcze – tylko jeden z nich poszedł drogą ruchu oporu, i dlaczego zataił ten fakt przed przyjacielem? Całościowy obraz ich relacji, przedstawiany przez Hodlera, każe sądzić, że obiekcje Popitza przeciwko włączeniu Schmitta w działania ruchu oporu nie mogły być natury merytorycznej, nie wynikały z odmiennych poglądów politycznych. „Całkowita zgodność we wszystkich zapatrywaniach” i wielki „szacunek”, jakim Popitz, wedle świadectwa Hodlera, darzył Schmitta, nie byłyby chyba możliwe, gdybyśmy w przypadku Schmitta mieli do czynienia z jakimś zagorzałym narodowym socjalistą. Byli w ocenie reżimu fundamentalnie zgodni i otwarcie o tym mówili. Dezaprobatę, z jaką od 1938 roku Popitz odnosił się do nazistowskich rządów, Schmitt niewątpliwie w pełni podzielał. Karl von Lewinski, zaprzyjaźniony blisko z Popitzem, oświadczył nawet w 1946 roku, że Popitz zaliczał Schmitta do ludzi, na których pomoc przy pożądanym przez niego przezwyciężeniu narodowego socjalizmu mógłby liczyć. Jaki rodzaj pomocy miał w tym przypadku na myśli, też zostało powiedziane: szczególne kompetencje Schmitta w zakresie prawa państwowego i międzynarodowego. Tę zaświadczaną przez Lewinskiego zgodność poglądów politycznych potwierdzają dzieci Popitza. Syn, Heinrich, nie dostrzegał jakichkolwiek politycznych różnic pomiędzy swoim ojcem i Carlem Schmittem, a jego córka, Cornelia, poszła nawet o krok dalej, gdy w 1946 roku wyjaśniała, dlaczego ze zgodności w myśleniu nie wyniknęło wspólne działanie polityczne: Mój ojciec uważał Carla Schmitta za człowieka, który nie ma w sobie instynktu politycznego i z tego powodu, gdy idzie o zagadnienia realnej polityki, zawsze trzymającego się od nich z daleka, który wszakże, przede wszystkim z powodów moralnych, z całą pewnością odrzucał ówczesny system. W domu Carla Schmitta zupełnie otwarcie rozmawiano więc o wszystkich politycznych sprawach a Carl Schmitt całkiem jasno wypowiadał się na temat konieczności zmiany, i to nawet wtedy, gdy, swoim zwyczajem, nie widział żadnej możliwości aktywnego działania. 

Owo „swoim zwyczajem” oznaczało zapewne w oczach Johannesa Popitza tylko jedno, a mianowicie, że Carl Schmitt – „uczony małżonek”, jak tytułował go w obecności żony Schmitta, Duski – był wprawdzie znakomitym teoretykiem polityki, ale że jego karykaturalna wręcz nieżyciowość, jaką wykazywał w sprawach życia codziennego, czyniła z niego człowieka w takim samym stopniu nieprzydatnego dla praktyki politycznej. Można było z nim świetnie podyskutować w schronie przeciwlotniczym podczas bombardowania na temat polityki Fryderyka II Hohenstaufa, jednakże do bieżącej roboty politycznej się nie nadawał. Zgoda, Popitz też był raczej naukowcem niż politykiem i jako typowy przedstawiciel elity aparatu wykonawczego szanował tradycję apolityczności korpusu urzędników państwowych. Jednakże dzięki stanowisku ministra finansów i regularnym kontaktom z ludźmi władzy miał siłą rzeczy zupełnie inne spojrzenie na to, co politycznie możliwe; Realpolitik stanowiła jego codzienne zajęcie – Carl Schmitt był od niej bardzo daleko. Dochodzi do tego jeszcze i to, że Popitz nie mógł nie brać pod uwagę wspomnianych „głębokich ambiwalencji” Schmitta. Z tego typu człowiekiem lepiej było nie wchodzić w res dura polityki, w codzienność realnych walk na śmierć i życie.

Mało kto dostrzegał zagrożenia polityczności równie wyraźnie jak Carl Schmitt, ale to jeszcze wcale nie oznaczało, że był im w stanie sprostać także w praktycznym działaniu. Nie umiał sobie radzić nawet w przypadku powszechnych wymogów demokracji, nie biorąc na przykład udziału w wyborach. Jako człowiek zajmujący się naukowo polityką, żywo interesował się kluczowymi wydarzeniami politycznymi współczesnych mu czasów i starał się całą mocą swojego intelektu ogarnąć ówczesne „położenie”. Tego rodzaju starania Schmitt pojmował całkowicie w kategoriach walki, wszystkie pojęcia polityczne miały bowiem dla niego znaczenie polemiczne. Tytuł zbioru jego artykułów Positionen und Begriffe im Kampf mit Weimar-Genf-Versailles z 1940 roku był pod tym względem aż nadto czytelny. Autor uważał, że walczy. A czym była dla niego „walka”, też zostało w tytule jasno powiedziane. Była walką o „postawy i pojęcia”, combat spirituel – jak chętnie mówił, używając powiedzenia Rimbauda. Do udziału w realnych walkach bojaźliwy Carl Schmitt – podobny w tym do swojego ideału, Hobbesa – absolutnie się nie nadawał.

Ostrożność Popitza

Przeciwnik nazizmu i powojenny burmistrz Berlina, Ferdinand Friedensburg, który dobrze znał Carla Schmitta, powiedział o nim po wojnie, że był naturą naukowca i artysty bez wytkniętego konkretnie celu politycznego. To także rzuca światło na ostrożną postawę Popitza wobec przyjaciela. Popitz dostarcza klucza zarówno w przypadku zaangażowania Schmitta w narodowy socjalizm, jak i wtedy, gdy idzie o jego nieobecność w ruchu oporu. Na początku kwietnia 1933 roku zaangażował Schmitta do opracowania ustawy o namiestniku rządu Rzeszy w regionach; materii, z którą ten był doskonale obeznany od czasu procesu „Prusy kontra Rzesza”. Popitz szukał zatem u Schmitta fachowej rady eksperta. Gdy powołał go potem do pruskiej Rady Państwa, zaczął się dramat Carla Schmitta. Ten dramat polegał na tym, że postrzegał on siebie jako kogoś, kim bynajmniej nie był: jako polityka.

Popitz pozostał wolny od tego rodzaju iluzji i jego wyobrażenie o Schmitcie w tej czy innej roli pozostało takie samo. Dla niego przyjaciel zawsze był tylko naukowcem, potrzebował radcy stanu Schmitta wyłącznie jako doradcy, a nie jako czynnika politycznego. On miał być zapleczem intelektualnym urzędu premiera Göringa, stanowić jego ramę prawną i poniekąd wyznaczać kierunek działań. To znaczy – Carl Schmitt był potrzebny przy urządzaniu nazistowskiego państwa z uwagi na jego ekspercką wiedzę w zakresie prawa państwowego. Był pożądany nie jako polityk, lecz jako prawnik. Gdy później na porządku dnia stanęło obalenie dyktatora, sytuacja obiektywna była już kompletnie inna. Tymczasem Carl Schmitt pozostał tym, kim był. Teraz jednakże nie potrzebowano naukowców, lecz rozważnie i zdecydowanie działających aktorów sceny politycznej, ludzi czynu, do których Carl Schmitt akurat się nie zaliczał. Dopiero po udanym przewrocie Popitz ponownie zamierzał skorzystać z usług Schmitta, i to znowu wyłącznie jako prawniczego eksperta, co poświadcza Karl von Lewinski. Oprócz doradztwa naukowego nie było bowiem z niego w polityce żadnego pożytku. Popitz to wiedział – na początku Trzeciej Rzeszy, gdy chodziło o współpracę, jak i pod koniec Trzeciej Rzeszy, gdy szło o ruch oporu.

Zrodzony w tym środowisku ruch oporu potrzebował, jak wiadomo, długiego okresu inkubacji, co było efektem trudności konserwatywnych elit z odróżnieniem zdrady ojczyzny od zdrady stanu, czego przykładem może być choćby generał Erich Marcks. On od początku się dystansował i nie żywił złudzeń. Gdy wieczorem 30 stycznia 1933 roku razem ze Schmittem przyglądał się na Wilhelmstraße triumfalnie maszerującej z pochodniami SA, zacytował Hölderlina: Und Völker auch ergreift die Todeslust – I nawet narody ogarnia pragnienie śmierci [fragment piątej strofy Simme des Volks – przyp. tłum.]. Jednakże, z powodu wspomnianej trudności, nie potrafił wykonać tego jednego kroku, który oddzielał wewnętrzny dystans od wypowiedzenia lojalności Hitlerowi – poprzestał więc na swojej „nie-opozycyjnej negacji” i – koniec końców – wolał dać się w okropny sposób unicestwić podczas wojny. Dla Johannesa Popitza, solidnego urzędnika w dawnym pruskim stylu, uświadomienie sobie owej różnicy było uciążliwą i trudną drogą, która doprowadziła go w końcu do przeświadczenia, że wierność państwu może oznaczać między innymi opór przeciwko suwerenowi.

Carl Schmitt nie był ani konserwatystą, ani legalistą, więc mógł nie mieć kłopotu z tego rodzaju skrupułami. Ale za to w jego przypadku istniało inne ograniczenie. Jako filozof polityczny pozostawał wierny Hobbesowskiemu wzorcowi ochrony i posłuszeństwa, który pozwalał mu na wewnętrzne zastrzeżenia, natomiast krok w kierunku aktywnego oporu czynił jednak niemożliwym. Co prawda Schmitt dostrzegał całkiem wyraźnie, że narodowosocjalistyczne państwo nie gwarantuje już ani pokoju, ani bezpieczeństwa, i utraciło tym samym swoją legitymację, wszelako państwo to znalazło się tymczasem w takiej fazie rozwoju, że wypowiedzenie mu posłuszeństwa stało się praktycznie niemożliwe: Wszelka próba buntu przeciwko Lewiatanowi jako wszechpotężnemu i niszczącemu najmniejszy opór, a przy tym technicznie doskonałemu mechanizmowi decyzyjnemu nie ma praktycznie szans na powodzenie – czytamy w studium poświęconym Lewiatanowi [C.S., op. cit., s. 60 – przyp. tłum.]. Ta opinia została potwierdzona przez historię ruchu oporu w Trzeciej Rzeszy. Wymagał on heroizmu, który potrafił z zimną krwią spoglądać własnej, niechybnej zgubie prosto w oczy, a nie był to niewątpliwie przymiot Carla Schmitta. Każdy reagował odpowiednio do swojego temperamentu i przekonań – powiedział, próbując wyjaśnić potem przyjacielowi i bojownikowi résistance Julienowi Freundowi swoje postępowanie w Trzeciej Rzeszy. Gdy idzie o „przekonania”, to charakterystyczną ich cechą było wspomniane opowiedzenie się po stronie Hobbesa, co się zaś tyczy „temperamentu” – Cornelia Popitz wyraźnie dała do zrozumienia, jak rzecz się miała w przypadku Carla Schmitta, gdy powiedziała o nim, że zgodnie ze swoim usposobieniem nie dostrzegał żadnej ścieżki aktywności. 

Z kim więc mamy do czynienia? Wiadomo–Schmitt był człowiekiem, który nie potrafił wbić choćby gwoździa w ścianę, nie umiał zorganizować swoich licznych przeprowadzek ani urządzić mieszkania; a nawet, gdy miał pomagać kiedyś przy wieszaniu firanek, zamiast się tym zająć, zagłębił się w lekturę książki, co Hodler przedstawił i uwiecznił na rysunku. Nie da się tego przeoczyć – jego żywiołem była teoria, właściwym mu trybem – pojęcie. Theoria jest greckim słowem i znaczy tyle co „rozmyślanie, przyglądanie się”.

Charakterystyczną postawą Schmitta był dystans, chodziło mu o ogląd, o refleksję i interpretację, sokratyczny lub polemiczny dialog, mówienie i pisanie. Tam, gdzie pożądana była polityczna aktywność, a zwłaszcza energiczne działanie, stawał się bezradny. Po zbombardowaniu jego domu w Dahlem i usunięciu się na jakiś czas w rodzinne góry Sauerlandu, w sylwestra 1943 roku donosi przyjaciółce, Lilly von Schnitzler, że właśnie wraca do berlińskiego kotła, i przy okazji, w obliczu zniszczeń wojennych, mówi o ich „widoku” i swoich „rozpoznaniach”: widok zniszczonego Berlina, zburzonych kompleksów mieszkalnych w centrum miasta, zdmuchniętych willi na przedmieściach dostarcza przecież innego jeszcze rodzaju rozpoznań, a mianowicie odsłania rdzeń chrześcijańskiego eonu i los żyjącej niczym termity massa perditionis naszych wielkich miast, które nie są już zdolne do żadnego wstrząsu, przebudzenia, odrodzenia się. W taki sposób mówić może człowiek kontemplacyjny, snujący refleksje, teolog polityczny, lecz nigdy nie aktywista polityczny.

Franz Blei, o którym Schmitt w 1931 pisał tak pięknie we Frankfurter Zeitung, zrewanżował się w 1936 roku portretem Schmitta. Blei z nastaniem Trzeciej Rzeszy został zmuszony do emigracji, żeby ostatecznie, chory i zubożały, umrzeć w 1942 w Nowym Jorku. Jak oceniał przyjaciela, który przeszedł na stronę tych, którzy go prześladowali? Zapewnia go o swojej trwającej wciąż przyjaźni i sympatii, tylko dla jego ostatnich prac naukowych – ma na myśli ów tekst programowy Staat, Bewegung, Volk – nie potrafi już znaleźć w sobie uznania. To jednak, co Schmitt w 1931 roku, w formie pochwały, powiedział o Bleiu, że mianowicie nie przeszedł on do żadnego z zsekularyzowanych erzaców tego czy innego kościoła, Blei musi, odwrotnie, uznać teraz za różnicę, która ich dzieli. Jest cokolwiek skonsternowany z powodu zaangażowania się w narodowy socjalizm człowieka, którego przecież od wielu lat bardzo dobrze znał: Jak taki rozmyślający w ciszy, lubiący wino człowiek […] mógł ulec tej hałaśliwej niemieckości berserków [wojownicy staronordyckich sag, dzicy i brutalni – przyp. tłum.]?

Owo pytanie – jak powiedziane zostało na wstępie – pomijając liczne tentatywne i hipotetyczne próby odpowiedzi, pozostaje nadal aktualne. Bo nawet Franz Blei, dobrze zorientowany w sekretach Carla Schmitta, nie znał na nie odpowiedzi, o czym świadczy jego bezradne pytanie. Ale postawienie tej kwestii jest pouczające, unaocznia bowiem, że tożsamość usposobienia, przynajmniej w przypadku osoby, która tę koncepcję zaproponowała, najwyraźniej się nie sprawdza. Blei, zestawiając Schmitta z „niemieckością w wersji berserków”, unaocznił jego zasadniczą inność, jego kontemplacyjny, a zatem niepolityczny charakter. Jest to zastanawiająco zbieżne z tym, jak Schmitt widział sam siebie. W 1946 roku pisał w amerykańskim więzieniu: Moja natura jest powolna, niehałaśliwa i uległa, jak spokojna rzeka, jak Mozela, tacito rumore mosella [właśc. Mosellae; cytat z poematu Auzoniusza, rzymskiego poety i retora, działającego w IV wieku w Galii, który jest opisem podróży Mozelą – przyp. tłum.]. Także i w tym przypadku nasuwa się nieuchronnie podejrzenie, że jest to może kolejna obrona i autostylizacja ze strony Schmitta, lecz i tym razem niekoniecznie musi to być przypuszczenie słuszne. Tym, co mówi o sobie, a mianowicie, że jest – przy całej swojej skłonności do „intelektualnego radykalizmu” i polemicznej zadziorności (tak formułuje to w liście do Lilly von Schnitzler z 1956 roku), do walki o „postawy i pojęcia” – człowiekiem defensywnym i medytującym, Schmitt nie prezentuje się, jeśli uwzględnić opinię jego starego przyjaciela, Franza Bleia, w sposób fałszywy. Ujmując jednak rzecz krytycznie, oznacza to, że wycieczka Carla Schmitta w politykę, przed czym Ernst Jünger ostrzegał go w 1933 roku tyleż usilnie co daremnie, okazała się fatalnym łudzeniem samego siebie, był on bowiem człowiekiem zupełnie niezdolnym do politycznego działania. Johannes Popitz to wiedział.

przetłumaczyli Anna i Antoni Klubowie

 

Martin Tielke (1948) – bibliotekarz, redaktor. Opublikował m.in.: „Der stille Bürgerkrieg. Ernst Jünger und Carl Schmitt im Dritten Reich” (2007); „Die Bibliothek Carl Schmitts” (2011). Powyższy tekst publikujemy za czasopismem „Sinn und Form”, nr 4/2013

Artykuł ukazał się w:

127/128 numerze
Przeglądu Politycznego

Skip to content