TA KSIĄŻKA NIE jest przeznaczona do nabożnej lektury, streszczania, śledzenia wartkiej akcji bądź techniki narracji. Warto do niej co rusz zaglądać, niespiesznie podczytywać kolejne fragmenty, delektować się frazami, obrazami, pomysłami. Książka Tomasza Różyckiego pt. Próba ognia łączy bowiem otwartą formę krótkich zapisków z refleksją z lektur i minieseje o pisarzach (Bruno Schulz, Kafka, Gombrowicz, Brodski, Pessoa, Bułhakow), okruchy codzienności z odwołaniami do rodzinnej biografii (szczególnie babci), a wszystko to rozpisane zostało na tle żywej ciągle przeszłości pewnego zakątka środkowej Europy. Przywracane pamięci okruchy życia przodków w byłej Galicji stają się nostalgiczną, ale też krytyczną podróżą (rzeczywistą i imaginowaną) w te miejsca, które z wielokulturowego „tygla narodów” w XIX wieku stały się w kolejnym stuleciu „ziemiami skrwawionymi”. Żyjącym tam mieszkańcom nacjonalizmy i totalitaryzmy wypaliły piętno trudno przemijającej traumy, pozbawiając ich skutecznie wyobrażenia o własnej podmiotowości oraz o sensie historii. Tak jak tytułowej próbie ognia poddawane były rękopisy i książki, tak mieszkańcy środkowoeuropejskich rubieży poddawani byli samowoli zmieniających się despotii i władzy jedynie słusznych ideologii.
Ale urodzony w 1960 roku autor nie opowiada czytelnikowi historii politycznej naszej Europy; prędzej odnajdziemy na tych kartach lapidarium zdarzeń, artefaktów, relacji z podróży, refleksji nad obrazami mistrzów czy skrawków rodzinnych historii. Literacko najciekawsze wpisy poświęca fenomenowi granic, mapom, sztuce latania, historii zaginionych tekstów kultury czy paleniu książek. Solą tej prozy są drobne zapiski o rzeczach (pozornie) nieistotnych, którym z reguły nie poświęcamy wiele uwagi, których nie nobilituje wielka literatura. Bo któż pisze o fenomenie polskich (i środkowoeuropejskich) ogródków działkowych, których znaczenie zdecydowanie wykraczało poza ich powierzchnię.
Ich zanik podporządkowany interesom deweloperów każę autorowi żałować obecnych dzieci. Te z jego pokolenia tam bowiem spędzały dzieciństwo, obserwując motyle i szczypawki, zrywając czarne porzeczki i podlewając groszek i poziomki, które tam nauczyły się świata, archaicznego świata człowieka i natury, po raz pierwszy zobaczyły, czym jest czas i ułuda przestrzeni. Podobną wartość mają notatki poświęcone pierogom, owej esencji „wschodnioeuropejskiej zapobiegliwości”, dworcom kolejowym czy wódce, jej panowaniu we wschodniej części kontynentu, co okrasza przepyszną i jednocześnie straszną anegdotą o jej znaczeniu w egzystencji Rosjan.
Im większe cywilizacyjne skoki Rosji, tym ostrzejsze prawa, wpędzające naród w uzależnienie (Piotr Wielki, zabraniający pod karą ucięcia ręki zabierania pijanych chłopów z karczmy przez ich żony, nakazujący sprzedawanie wódki w naczyniach nie mniejszych niż wiadro, Katarzyna Wielka, wprowadzająca nakaz płacenia przez chłopów podatku w postaci obowiązku kupowania wódki, stworzenie armii z powszechnego poboru poprzez przyznanie poborowym bezpłatnego przydziału wódki), rewolucje zaś dziwnie zbiegają się w czasie z próbami wyciągania narodu z tegoż uzależnienia i najróżniejszymi prohibicjami (słynne „drugie dno” ataku na Pałac Zimowy, który tak naprawdę był ogromnym magazynem alkoholu, deficytowego w czasach wojny; sam pałac został zresztą zdobyty powtórnie przez „drugą falę” spragnionych rewolucjonistów zaraz po tym, jak pierwsi zdobywcy zaspokoili swój apetyt). Wódka to państwo, prawdziwa władza, waluta i policja, system utrzymujący wszystkich w dziwnym sadomasochistycznym pijackim uścisku.
Ale zaraz potem możemy zagłębić się w inny świat. Odkąd pamiętam, miałem słabość do map. Zdanie to określa kolejną oś tych zapisków. Fascynacja (głównie starymi) mapami niesie autora w przeszłość krain ze zmieniającymi się nazwami miast, innym przebiegiem granic, gdzie siła narracji tworzy nową, tajemną rzeczywistość. W kolejnym fragmencie nieoczekiwany odwrót: nazywa mapy kłamstwem na temat rzeczywistości. Mapa jest selekcją, podobnie jak każde inne dzieło sztuki. Ta sprzeczność ma po części pozorny charakter. Dwuwymiarowy obraz nigdy nie przenosi całości bogactwa świata. Ale od czego jest nasza wyobraźnia? To ona przecież pozwalała pisarzowi na wcześniejsze zachwyty. Bowiem mapa, która powstaje jako literacki rezultat porównywania kultur, wędrówki wśród krajobrazów i wzorców cywilizacyjnych, jest dynamiczna, posiada charakter performatywny. Nie odtwarza wcale rzeczywistości w jakiejś podanej skali, lecz w istocie dopiero wytwarza przestrzeń. Tak też dla Różyckiego – wbrew owemu radykalnemu dictum – nie są istotne linie południków i równoleżników, a więc naukowo skonstruowana i wykreślona prawda o przestrzeni. Mapę rozumie on jako swoiste dzieło sztuki, toteż ważniejsze są dlań gusty kulinarne i konfesje mieszkańców, sposoby komunikacji i relacje hierarchiczne w społeczeństwach, przenikalność języków, stosunek centrum do prowincji, oswajany w przestrzeni bieg rzek i łańcuchów górskich.
Obok map książki stanowią drugi obiekt fascynacji autora. Co charakterystyczne, szczególnie interesuje go los książek zaginionych, zniszczonych lub skazanych na zapomnienie. Nie chodzi tylko o stratę, w pewien sposób zrozumiałą, nieznanej skali piśmiennictwa starożytnego czy wieków średnich, gdy sztuka ochrony zbiorów leżała jeszcze w powijakach. Osobnym fenomenem w historii europejskiej kultury stał się bowiem niekiedy zamierzony i wykonany, a niekiedy zamierzony i odłożony w czasie proces palenia rękopisów bądź książek, czasem przez samych autorów. Nakaz umierającego autora spalenia spuścizny przez rodzinę lub przyjaciół stał się wręcz swoistym toposem literackim. Powszechnie znany przypadek Kafki nie jest jedynym. Zdarzało się, że sami pisarze wrzucali do ognia jedyne wersje rękopisów, a powody po temu były różne. Różycki opisuje perypetie Gogola ze spalonymi częściami Martwych dusz, które w ten sposób nie doczekały się kontynuacji. Śledzi ów motyw w życiu Bułhakowa, Joyce’a, Słowackiego, Mickiewicza, Kleista czy Rimbauda. Fraza Bułhakowa, że „rękopisy nie płoną”, jest niestety jedynie piękną metaforą. Szczególnie XX wiek z premedytacją i wręcz metodycznie eliminował w okresach totalitarnych szaleństw setki książek i rękopisów, o których istnieniu i zawartości już nic nie będziemy wiedzieć.
Znajdziemy u Różyckiego również soczyste opisy podróży. Wielogodzinny przejazd pociągiem z Sofii do Czerniowiec zawiera sporą dawkę humoru i celnych obserwacji. Autoironia tej narracji sprawia, że tym łatwiej przychodzi to śmiać się, to zadumać wraz z autorem a to z powodu bezpańskich sofijskich psów, a to z psychodramy przedziałowej wspólnoty podróżno-biesiadnej. Mityczny rodzinny Lwów, czy odkrywany z Pamukiem i Brodskim Stambuł mogą mieć podobny urok jak dziecięce wyprawy w Góry Opawskie, kiedy dopiero następowało odkrywanie bezkresu świata. Najważniejsze, aby ktoś umiał opowiedzieć o tym interesująco. Takim narratorem jest w tym tomie zapisków Tomasz Różycki; jest odwrotnością nudziarza, przed którym ostrzegał swego czasu opolskich studentów. W tej małej prozie można się czasem zatracić, niepostrzeżenie zabrać z autorem w drogę z jego myślami, odkryć ponownie radość istnienia, siłę pamięci, kreatywność marzenia. Takie powinno być zadanie literatury, jeśli w ogóle można przypisywać jej jakieś zadanie. Ta proza zachęca do myślenia, do czytania, które w swej szlachetnej odmianie – raz jeszcze chcę się zgodzić z autorem – jest „przeżywaniem wieczności”, tylko taka lektura i takie przeżycie tekstu pozwolą pomyślnie przejść naszą, czytelniczą „próbę ognia”.
Leszek Żyliński