ZAWSZE MNIE CIEKAWIŁO, gdy przyjaciele – pisarze, artyści – wspominają, że na ich tematy bądź formy, jakimi się posługiwali, miały wpływ okoliczności najbardziej elementarne, takie, których się nie wybiera: rodzina, miejsce urodzenia. Nie idzie mi o materię wspomnieniową, powroty do dzieciństwa, lecz o sytuację, gdy z rodzinnej tradycji, napomknięć o rodowej przeszłości pozostaje w pamięci jakiś podstawowy rys. Nie jest to sytuacja zawsze oczywista – być może dorastając, wybieramy tylko jakąś część z ogólnej puli narzędzi, które podsuwają nam nasze czasy, zaś niewybrana część naszego psychicznego wyposażenia pozostaje paradoksalnym składnikiem osobowości. Wydaje się, że zawęża wolność, lecz gdy spojrzymy uważniej i dostrzeżemy drogę naszego rozwoju, uderza nas to, jak ją wzbogaciła. Nie bez znaczenia jest fakt, że takie podjęcie czegoś niewybranego, ale w istocie ofiarowanego, w późniejszej fazie życia często prowadzi do uczucia wdzięczności. A, jak widać u mędrców (przypomnijmy sobie choćby Marka Aureliusza), zdolność do wdzięczności świadczy o wielkodusznym nastawieniu do świata.
W jednym z pasjonujących szkiców tomu Czytać między wierszami, na wstępie do eseju o Prouście Carlo Ginzburg wspomina o swoim rodowodzie skazującym go niejako na specjalne zainteresowanie autorem W poszukiwaniu straconego czasu. I matka, i ojciec byli gorącymi wielbicielami francuskiego pisarza. W latach trzydziestych matka, Natalia Ginzburg, zaczęła tłumaczyć cykl Prousta, przełożyła pierwszy tom, którego tytuł brzmiał tak nie po francusku: La strada di Swann. Inny przekład i wczesne – w roku 1925 – studia krytyczne sporządził przyjaciel domu, młody intelektualista, miłość ciotki autora. Jak dalej wspomina Carlo, losy dzieła Prousta w faszystowskich Włoszech zależały od środowiska antyfaszystowskich turyńskich intelektualistów żydowskich. W takim środowisku urodziłem się i wychowałem. Od wczesnego dzieciństwa czytał wersję oryginalną, uczył się na niej (i na Baudelairze) języka, prawie domowego. Z lektury Czytać między wierszami, gdzie mowa o pisarzach tak różnych jak Wolter, Montaigne, Machiavelli, Flaubert, Lampedusa, a także gdzie możemy przeczytać o rzeźbie Michała Anioła, o fotografach i filmowcach, wynosi się wrażenie, że Proust jest najbliższy autorowi książki. Nie tylko dlatego, jak bywa u wielbicieli tego pisarza, że fraza Proustowska działa z magią podobną do hipnotycznej muzyki i zarazem do precyzyjnej obserwacji pod powiększającym szkłem. Również z tego powodu, że pisarz ma wyrafinowane i nowatorskie sposoby organizowania powieściowego świata, takie jak udziwnienie, spojrzenie „fotograficzne”, budowanie poszlak prowadzących w coraz głębsze warstwy rzeczywistości.
Ale zależności rodowodowe sięgają dalej, w sam miąższ przeżywania kultury, sposób identyfikowania się z nią. Idzie o miejsce, jakie zajmuje w niej jednostka, o postawę, którą wybierze. Ta postawa może być związana ze wspólnotą, do której się należy – z mniejszością potykającą się o zakazy i prześladowania za sprawą strony silniejszej. Instrumentem strony słabszej będzie maska – ukrywanie myśli, tak aby mógł do niej dotrzeć tylko ktoś odpowiednio nastawiony: wspólnik, współbrat; umysł niezależny. Carlo Ginzburg, reprezentant takiej wspólnoty, nie musi się dziś ukrywać – lecz tym bardziej będzie wyczulony na historię tych, którzy żyli pod przymusem. Albo szerzej: tych, co z metody zapośredniczenia zrobili intelektualne czy artystyczne narzędzie.
Odruch maskowania się, czytania między wierszami to cecha charakterystyczna społeczeństw w stanie zagrożenia. Tak były komponowane dzieła niektórych żydowskich myślicieli żyjących w krajach chrześcijańskich. Takie były przypowieści rabinów. Tak były pisane komentarze do świętych ksiąg, komentarze do komentarzy. A gdyby wchodził w grę jeszcze inny wzgląd: obawa przed profanacją – choćby myślową – świętego słowa przez nieżyczliwych? Chęć wyodrębnienia grona wybranych, posiadających specjalną sztukę interpretacji? Od tysięcy lat pokolenia dzieci żydowskich pochylały się nad księgami, by uchwycić drugą mowę, przemawiającą spod pierwszej. W ten sposób do żydowskiej sztuki pisania i odczytywania świętych ksiąg doszedł element sekretu jako samoobrony. Taki splot perspektywy intelektualnej i pragmatycznej, nawiązywanie do zastanego i dążenie do nowych rozwiązań, pasjonuje naszego badacza. Sprawia, że domena jego zainteresowań nie ma naturalnych granic, a profil naukowych poszukiwań obejmuje (nieomal) całość humanistyki.
Kiedy spojrzymy na wiek XX – powiada Ginzburg – stwierdzamy, że najbardziej odkrywczymi badaczami w naukach humanistycznych, twórcami metod polegających na poszukiwaniu tego, co z różnych przyczyn i w rozmaity sposób „zakryte”, byli właśnie uczeni żydowscy, którzy ideę „tekstu zamaskowanego” mogli wynieść z tradycji rodzinnej. Autor wymienia cały szereg postaci najbardziej znanych: od Freuda do Panofskiego. Zapewne ten rodzaj patrzenia na rzeczywistość społeczną i kulturalną, sposób myślenia „nie wprost”, przeniknął do leżącej przede mną książki, i to nie tylko w kontekście dwudziestowiecznych prześladowań. W przedmowie znajdujemy zwięzły opis działań kilku intelektualistów, którzy w pierwszej połowie stulecia (kontekst triumfującego faszyzmu we Włoszech, sukcesów nazizmu w Niemczech) podjęli ten typ czytania w swoich badaniach losów filozofów żydowskich lub chrześcijańskich heretyków. To mogło być również chwytanie się pojęć czy tematów zastępczych, w które wpisany był (jak atramentem sympatycznym) temat rzeczywisty, jawny tylko dla tych przygotowanych.
Czytanie między wierszami Carla Ginzburga jest często wychodzeniem „poza wiersze”. Ma charakter nie tyle egzegetyczny, ile poszlakowy. Mam na myśli taką sytuację, kiedy jakiś składnik dzieła (nie tylko literackiego, bo może to być obraz czy rzeźba) daje się wytłumaczyć wtedy, gdy skonfrontujemy go z elementem innego dzieła, współczesnego lub wcześniejszego. Trzy uderzające przykłady w książce to fragment z Prousta o śmierci babki, w pełni rozświetlający swój literacki rodowód przez zbliżenie z pewnym opisem z Pamiętników Saint-Simona; napastliwie antychrześcijański rozdział Prób Montaigne’a zestawiony z datą święta żydowskiego, dwukrotnie wpisaną do egzemplarza dzieła; przedmiot leżący na kolanach Lorenza de’Medici w Nowej Zakrystii we Florencji, tajemniczy lub bezsensowny, jeśli nie przeczytamy charakterystyki władcy z Księcia Makiawela, rozprawki znanej Aniołowi Michałowi.
Chociaż w przedmowie autor ustawia swoją książkę na przedłużeniu prac wielkich filologów jego młodości – Leo Spitzera, Ernsta Roberta Curtiusa, Ericha Auerbacha – jego temperament jest mniej filologiczny, a bardziej – jak to nazwać? – detektywistyczny. Mając takich mistrzów, podejmuje tematy charakteryzujące się historyczną głębią i różnymi odmianami ludzkich działań (może to dotyczyć nawet robaczywego sera w spekulacjach pewnego chłopskiego mędrka, który drogo zapłaci za swoją herezję…). Ginzburg zaczyna poszukiwania śladu, znaku, wskazówki, które wprowadzają jasność z zewnątrz. Zderza różne wytwory. Można wyobrazić sobie mapę, na której zaznaczamy możliwe, czasem tylko wyobrażone związki między najbardziej odległymi przedmiotami – koherencję i sensowność nadaje im sam akt badawczy odsyłania ich do siebie. Każda całość stanowiąca ogniwo szerszej kultury miałaby wobec tego wspólną zasadę łączenia się w zrozumiałe konstelacje. Tworzą one „tekst” dający się czytać oczami historyka, oczami antropologa.
W takiej roli widzę przede wszystkim Carla Ginzburga, który, nie zapominajmy, jest autorem bardzo wielu książek z dziedzin z pozoru niemających ze sobą wiele wspólnego. Oczywiście, czujemy jego preferencje: dzieło literackie, jego językowa złożoność, możliwości jakie otwiera polisemia. Nie tylko wieloznaczności, które piszący sam wprowadza do tekstu w najróżniejszych celach. Również te, nad którymi nie panuje, ponieważ biorą się one z nie zawsze uświadamianych zakamarków języka, regionalizmów, archaizmów, albo znaczeń ukrytych – osobistych, magicznych…
W jego oczach Proust uosabia coś więcej niż bogatą, skomplikowaną prozę francuską. Jest tym, kto do języka powieściowego wprowadza postawę krytyka, obserwatora z zewnątrz. Widać to w jego zdolności do spojrzenia z zaskoczenia, oddestylowanego od naturalnej otoczki, jaką stanowią niekontrolowane przez nas elementy życiowe, obce „czystemu” widzeniu, a obecne w naszym spontanicznym odczytywaniu świata. Gdy patrzymy na rzeczy bliskie, towarzyszy nam pamięć, emocje, skojarzenia, tło, na którym rozwijają się nasze ukryte relacje z tym oto przedmiotem czy wydarzeniem bądź osobą.
Inaczej jest z fotografią. Wprowadza ona element obcości, wnosi spojrzenie intruza, kogoś nieproszonego i pozbawionego więzi z tym, co widzialne. Jesteśmy w ważnym momencie historii kultury. Być może przełom nowoczesności (przypadający na okres narodzin fotografii) oznaczał waśnie takie odejście od uświęconych form i schematów. Idąc za porównaniem Prousta: było to wprowadzenie obcego do domu.
Jestem szczególnie wdzięczna Ginzburgowi za przypomnienie starego sporu: okazją jest artykuł z roku 1863 napisany przez krytyka tradycjonalistę, który ze zgrozą – filozoficzną zgrozą – potraktował wychodzące w tamtych latach powieści Flauberta. W technikach pisarskich tegoż dostrzegł zapowiedź nowej rzeczywistości, na którą on, krytyk, nie chce się zgodzić. Rzeczywistości oddzielonej od wierzeń i złudzeń, od emocji i moralizowania.
Pani Bovary, Szkoła uczuć pokazują życie i śmierć, miłość, starzenie się i rezygnację w spojrzeniu „niewzruszonym”, pisze krytyk, „nieludzkim”. Albo inaczej: w spojrzeniu fotograficznym. Ów krytyk i akademik, nazwiskiem Taillandier, dla kwalifikacji tego nastawienia wymyślił termin „odczarowanie świata” – przed Maxem Weberem i Marcelem Gauchetem. Dla akademika jest to rodzaj ateizmu i zarazem nieuchronnie z nim związanej mizantropii. W sytuacji, gdy nie ma Boga (a taka jest atmosfera książek Flauberta), człowiek staje się kimś godnym pogardy, istotą rządzoną przez niskie instynkty i fizjologię. A ponieważ dla Taillandiera Bóg istnieje i po dawnemu jakoś światem kieruje, pogarda pisarza dosięga również Boga jako wytwórcy tak kiepskiego produktu. Znieważać tak ludzi oznacza znieważać świat i tego, kto go stworzył… Ten sposób pisania, z perspektywą nieciągłą, jednostkową i bezlitośnie realistyczną, odnajdujemy też (dodaje krytyk) w późnych tomach historii Micheleta – rządzi nimi ta sama degradacja, to samo odczarowanie. Oznacza to odrzucenie filozofii historii, czyli rezygnacja z kategorii sensu w dziejach – to ciągle komentarz wnikliwego krytyka. Dla konserwatysty Flaubert to osobnik jeszcze groźniejszy, niż wyobrażali sobie sędziowie, gdy oskarżali jego prozę o nieobyczajność: to wróg rzeczywistości. Pisarz jako postać mefistofeliczna? – to temat mający już pewną tradycję! W słynnym procesie, w którym oskarżoną była powieść Pani Bovary i który stał się procesem o wolność literatury, prokurator tak się przejął argumentami obrońcy, że uniewinnił pisarza winnego spotwarzania stworzenia i Stwórcy!
Charakterystyczna dla Carla Ginzburga jest umiejętność skupienia się na szczególe. Może to być szczegół językowy, jak przy analizie rozmyślań bohatera Lamparta Lampedusy, albo specjalne datowanie posłanego do druku dzieła Montaigne’a. Może być szczegół ludzki, na przykład, gdy autor przygląda się życiu jednostki, której pomysły i niekonformistyczny sposób bycia wywołują echa w coraz potężniejszych kręgach, aż dosięgną Trybunału Inkwizycji i doprowadzą do kary stosu.
To wynalazek (czy współwynalazek) Ginzburga nazwany mikrohistorią. Dzięki temu spojrzeniu możemy się dowiedzieć o istnieniu – na przykład – nic nieznaczących lub niewiele znaczących osobników, choćby takich jak pewien młynarz z Toskanii przejęty fermentacją sera. Curtius taką dawał wskazówkę młodym i niemłodym badaczom: Czytać, czytać i jeszcze raz czytać!
Na koniec należy koniecznie podkreślić znakomity przekład książki dokonany przez wytrawną tłumaczkę Joannę Ugniewską. Czytelnik od razu zdaje sobie sprawę, z jakimi trudnościami musiała się zmierzyć tłumaczka. Wchodzą w grę najbardziej wyrafinowane odniesienia do trudno dostępnych dzieł i dokumentów – powódź erudycji, którą Carlo Ginzburg lubi wspierać swoje bardzo osobiste odkrycia.
Ewa Bieńkowska – wybitna eseistka, historyk idei literackich, tłumaczka. Autorka wielu książek, w ostatniej dekadzie opublikowała: „Spacery po Rzymie” (2010), „Historie florenckie” (2015), „Po co filozofowi religia. Stanisław Brzozowski, Leszek Kołakowski” (2019). Mieszka w Paryżu.
Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 184/2024