Polemika z komentarzem Jana Tokarskiego
7 listopada w Magazynie Wyborczej ukazał się komentarz Jana Tokarskiego Dlaczego ktoś tak mądry jak Kołakowski maszerował równym krokiem w szeregach partyjnych ideologów, który za punkt wyjścia przyjął wydaną niedawno biografię filozofa autorstwa Zbigniewa Mentzla (Kołakowski. Czytanie świata. Biografia, Kraków: Znak, 2020). Niektóre z uwag Tokarskiego wydają się być nie do końca trafne i wymagają wyjaśnienia.
Tokarski sam napisał książkę o myśli Kołakowskiego (Obecność zła, Kraków: Universitas, 2016). Zarzuty, jakie podnosi w swoim komentarzu, są właściwie powtórzeniem zarzutów względem Kołakowskiego przedstawionych w Obecności zła i rozczarowaniem, iż Mentzel nie zinterpretował biografii Kołakowskiego w podobny sposób. Sprowadza się to do dwóch głównych pretensji: niewystarczającego rozliczenia się Kołakowskiego (albo rozliczenia Kołakowskiego) z aktywnego zaangażowania w okresie stalinizmu oraz sceptyczny, niesystemowy charakter dojrzałej myśli filozofa w późniejszych dekadach. Przyjrzyjmy się im po kolei.
Jak rodzi się umysł zniewolony? Co sprawia, że najbardziej przenikliwi intelektualiści, demaskatorzy rozmaitych mitów dają się zaślepić totalitarnej ideologii? – zaczyna swoją recenzję Tokarski. Najpierw ustalmy fakty: rzeczywiście, Leszek Kołakowski był członkiem PPR, a potem PZPR, przez jakiś czas pod koniec lat 40. i na początku 50. był zaangażowanym aktywistą partyjnym. Według niektórych świadectw, egzaminując studentów zwracał uwagę nie tylko na ich wiedzę merytoryczną, ale i zaangażowanie polityczne; mógł kilku osobom utrudnić życie na studiach. Podpisał list w sprawie profesora Tatarkiewicza (o czym poniżej). Ale to tyle. Nie współpracował z aparatem bezpieczeństwa, nie pełnił funkcji państwowych.
Jeśli chodzi o merytoryczny wymiar „zniewolenia umysłu”, to Tokarski jest historykiem idei i na pewno doskonale zdaje sobie sprawę, że nawet w tych najwcześniejszych tekstach, Kołakowski właściwie nie zajmuje się marksizmem. Jego historyczne i antykościelne artykuły z tych lat są przesycone językiem charakterystycznym dla epoki i okazjonalnymi „cytatami z klasyków”, ale Szkice o filozofii katolickiej naprawdę są o filozofii katolickiej, a nie o stosunkach społeczno-ekonomicznych, zagadnieniu klasowości w tym czy innym obszarze bądź historiozoficznymi rozważaniami o nieuchronnym zwycięstwie proletariatu. Najgorsze, budzące dzisiaj nasze największe oburzenie teksty Kołakowskiego z lat stalinowskich są spadkobiercami antyklerykalnych pamfletów Woltera, a nie wytycznych przygotowanych przez Żdanowa. Młodemu Kołakowskiemu nie zależy na tępej propagandzie czy na ewentualnych serwitutach władzy, nie argumentuje jak bardzo Marks czy Stalin mieli rację, ale chce zrozumieć drugą stronę, nauczyć się, co właściwie mają do powiedzenia. W referacie z 1951 roku, cytowanym z resztą przez Mentzla, Kołakowski przekonuje swoich kolegów do traktowania niemarksistowskiej filozofii na poważnie: Naszym hasłem powinno się stać – z powrotem do świętego Tomasza! Jeśli rzeczywiście był to „umysł zniewolony”, to chyba był przynajmniej niezmiernie ciekawy życia poza więzieniem. A kiedy Kołakowski zaczął pisać o marksizmie – w swoich rewizjonistycznych esejach z lat 1955-1957, to były to raczej rozważania o najlepszej formule na demokratyczne społeczeństwo w nowoczesnym świecie inspirowane antropologią marksistowską. Teksty, które strażnicy ortodoksyjnej doktryny z Moskwy z ogromnym trudem rozpoznaliby jako „marksistowskie” (w jakimkolwiek sensie), a już na pewno nie jako „zniewolone” przez totalitarną wersję doktryny.
Nieszczęsny list w sprawie Władysława Tatarkiewicza jest przywoływany nie tylko przez domorosłych lustratorów, ale jak się okazuje również w intelektualnych polemikach. Przypomnijmy jeszcze raz fakty: w marcu 1950 roku Kołakowski wraz z kilkoma innymi studentami z seminarium profesora Tatarkiewicza przygotowali list otwarty, który (zachowując jednak wszelkie kulturalne formy wypowiedzi) zarzucał Tatarkiewiczowi niewystarczająco marksistowską perspektywę prowadzonych przez niego zajęć. List został odczytany na seminarium, a potem przekazany władzom uniwersytetu. Tatarkiewicza spotkały liczne nieprzyjemności, musiał przejść rok wcześniej na emeryturę i na jakiś czas objął go zakaz publikacji (co w szczycie stalinizmu dotknęło też innych przedwojennych profesorów, niepokrzywdzonych przez taki studencki list). O tym jak władze komunistyczne traktowały niezależną inteligencję powstało mnóstwo świetnych prac historycznych; również o tym, że w Polsce, w porównaniu z ZSRR i innymi krajami bloku wschodniego, te represje nie były aż tak tragiczne (zob. znakomitą książkę Johna Connelly’ego Zniewolony uniwersytet). Oczywiście „list” jest hańbiącym epizodem w biografii Kołakowskiego, ale nie tu jest sedno problemu.
Trudno zrozumieć, jakiego właściwie „rozliczenia” moglibyśmy („my”, czyli jego czytelnicy) oczekiwać w tej sprawie od Kołakowskiego. Jeżeli Kołakowski miał się przed kimkolwiek kajać, jeśli miał kogokolwiek za ten list przepraszać, to tylko i wyłącznie Władysława Tatarkiewicza. Parafrazując tytuł jednej z książek: Kołakowski nam nic nie jest dłużny. Czy tak się stało, czy Kołakowski przeprosił Tatarkiewicza, tego nie wiemy. Ich przyjazne relacje w późniejszych latach (jak chociażby wspominany przez Mentzla i Tokarskiego jubileusz Tatarkiewicza w 1966) sugerują, że być może do takiego pojednania doszło. Ale nie wiemy tego i naprawdę nic nam do tego, to na zawsze sprawa między Kołakowskim, a Tatarkiewiczem. Uporczywe dociekanie „czy przeprosił” lub pretensje, że „nie przeprosił” to żadna analiza historyczna czy filozoficzna, ale zwykłe plotkarstwo.
Jest wreszcie jeszcze jedna ważna okoliczność, która przynajmniej na poziomie psychologicznym tłumaczy w ogromnym stopniu zaangażowanie w komunizm. Otóż w 1945 roku Leszek Kołakowski był osiemnastoletnim sierotą, który przeżył horror wojny, a który wcześniej wychowywał się w domu lewicowego (przede wszystkim spółdzielczego, nie komunistycznego) aktywisty Jerzego Kołakowskiego. W pewnym sensie decyzja o zaangażowaniu w komunizm była symptomatyczna dla całego pokolenia urodzonego w drugiej połowie lat dwudziestych – wystarczająco dojrzałych, żeby doświadczyć piekła wojny, ale zbyt młodych, żeby świadomie pamiętać życie społeczne oparte na innych wartościach. Pomijając już analizy samego Kołakowskiego, warto przytoczyć świadectwo jego przyjaciela Ryszarda Herczyńskiego:
Dla naszego wojennego pokolenia uosobieniem absurdu i okrucieństwa był faszyzm odczuty i przeżyty, niepozostawiający wątpliwości, że nie ma ceny dostatecznie wysokiej, którą warto zapłacić, by stworzyć świat, w którym powstawanie faszyzmów nie będzie już możliwe (…). Skuteczną przeciwwagę, jak sądziliśmy (a takie było też przekonanie wielu inteligentów zachodniej Europy), może być tylko ideologia równie prosta i równie nośna, lecz głosząca tezy diametralnie odmienne.
Maria Janion (rok starsza od Kołakowskiego) mówiła po latach: Kiedyś rozmawiałam z młodym człowiekiem, który w żaden sposób nie mógł zrozumieć, czym było dla ludzi to, że bomby przestały spadać na głowę. To było zupełnie decydujące. Stąd się wzięło to nabranie na pokój niesiony ze Wschodu.
Czy takie tłumaczenia są wystarczające? Wiek i dojrzałość intelektualna nie tłumaczą wszystkiego, ale tłumaczą bardzo dużo. Czym innym jest dobrowolne „zniewolenie rozumu” w pełni ukształtowanych i doświadczonych intelektualistów, jak przywoływany przez Tokarskiego węgierski filozof Gyorgy Lukacs, a czym innym nastolatków pragnących sprawiedliwego świata po katastrofie wielkiej wojny.
Tokarski pyta: Jak ktoś o tak krytycznej i ironicznej umysłowości jak Leszek Kołakowski mógł założyć mundur i maszerować miarowym krokiem w szeregach partyjnych ideologów? Czy czynnikiem rozstrzygającym jest to, że ideologia wyposaża swoich wiernych w odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania?
Jedyna sensowna odpowiedź brzmi: nikt nie rodzi się z krytyczną i ironiczną umysłowością, a jedynie z talentem, który może się ewentualnie w określonych warunkach rozwijać. Horror wojny przyczynił się do tego, że Kołakowski „dał się uwieść”. Talent i wyniesiona z domu wrażliwość dały mu narzędzia do tego, żeby dość szybko zrozumieć naturę systemu i rozczarować się jego praktyką. Ale – dopiero to rozczarowanie przyczyniło się do tego, że umysłowość Kołakowskiego stała się tak krytyczna.
Prowadzi nas to do drugiego głównego zarzutu Tokarskiego: że dojrzała filozofia Kołakowskiego miała zbyt sceptyczny charakter, że nie przedstawiała żadnego programu pozytywnego, a była tylko komentarzem do myśli innych filozofów, bez żadnych konkretnych odpowiedzi. Tokarski sugeruje, że to właśnie rozczarowanie marksizmem jest odpowiedzialne za tę „jałowość” Kołakowskiego: Jeżeli tak byłoby w istocie, to czy raz „poparzony” ideologią umysł mógłby jeszcze wierzyć w Prawdę? Czy nie dotknąłby go paraliż, nakazujący raczej sceptycznie dekonstruować wszelkie nazbyt śmiałe koncepcje zamiast poszukiwać uniwersalnej prawdy? Innymi słowy, czy filozof, który z wielkim trudem uciekł z krainy iluzji, nie uczyniłby cnoty z ciągłego lawirowania, nieznającej spoczynku zmiany perspektyw, mówiąc krótko: z niekonsekwencji?
Wydaje się, że taka opinia wynika po prostu z różnicy zdań, a być może z nieporozumienia co do tego, jak „stary” Kołakowski rozumiał rolę filozofa, zadanie filozofii i stosunek do Prawdy. Oddajmy mu głos: Moje ogólne nastawienie można wyrazić tak oto: filozofia nie zajmuje się Prawdą. Filozofia nie odkryje nigdy jakichkolwiek powszechnie uznawalnych prawd; […] Kulturalna rola filozofii nie polega na dostarczaniu prawdy, ale na pielęgnowaniu ducha prawdy. […] nie wolno zaprzestać kwestionowania tego, co wydaje się oczywiste i definitywne; trzeba zawsze podawać w wątpliwość na pozór niewyczerpane zasoby zdrowego rozsądku […] Filozofowie ani nie sieją, ani nie zbierają – oni tylko wzruszają glebę.
Zadaniem filozofii nie jest zatem rozstrzyganie pytania o Prawdę, ale raczej rozjaśnianie możliwych odpowiedzi o te pytanie i przedstawianie ich konsekwencji. Tylko w ten sposób filozof pozostaje „nauczycielem”, a nie politrukiem, tylko tak wskazuje swoim uczniom możliwe drogi w życiu, ale nie nakazuje wybranie jednej, konkretnej z nich. Tylko w ten sposób żaden umysł nie zostanie „zniewolony.” Nie jest to jednak oryginalna postawa Kołakowskiego, ale pochodzi raczej od Sokratesa. Dlatego również w tym sensie, filozoficznym, a nie biograficznym, „Kołakowski nam nic nie jest dłużny”. Przekazał nam wszystko, co wiedział, pokazał różne perspektywy na najważniejsze pytania. Ale nie jest nam winien żadnych odpowiedzi – to zadanie stoi przed każdym w jego własnym życiu.
Tokarski przypomina swoją główną tezę z książki o polskim filozofie: że sednem jego myśli była świadomość „obecności zła”, że brak pozytywnego programu wynika z fundamentalnego rozczarowania światem, który nigdy nie może być do końca naprawiony, a przez to wszelkie działania z naszej strony są „sparaliżowane”, bo nigdy nie będą w pełni skuteczne. W recenzji biografii filozofa pisze tak:
Czy filozof, który z wielkim trudem uciekł z krainy iluzji, nie uczyniłby cnoty z ciągłego lawirowania, nieznającej spoczynku zmiany perspektyw, mówiąc krótko: z niekonsekwencji? (…) Kołakowski był jego niezmordowanym tropicielem na płaszczyznach tak różnych, jak filozofia polityki, etyka, myśl religijna, teoria poznania czy kultura współczesna. W każdym z tych obszarów potrafił dostrzec zasadnicze pęknięcie między ideałem a jego realizacją, między życiem a ideą. Owo pęknięcie – ten moment jego filozofii wydaje mi się najbardziej wyjątkowy i oryginalny – nabiera przy tym rangi fundamentalnego znaku.
Różnica między ideami, a ich wprowadzeniem w praktyce nie jest świadectwem fałszywości idei (czy też „złej” istoty tych idei), ale jest świadectwem ludzkiej niedoskonałości. Świadomość tej niedoskonałości nie jest jednak zgodą na dążenie do osiągnięcia doskonałości za wszelką cenę (co Tokarski wydaje się zarzucać „młodemu” Kołakowskiemu) ani fatalistyczną zgodą na bezproduktywne pogodzenie się z niemożliwością doskonałości, z nieusuwalnością zła (co zdaje się zarzucać „staremu” Kołakowskiemu). Ta świadomość to raczej wezwanie do zmiany własnego życia w codziennych decyzjach moralnych, czymś, co Kołakowski nazywał za słownikiem chrześcijańskim metanoią. Taki jest sens postawy Kołakowskiego, sens „ciągłego lawirowania, nieznającego spoczynku zmiany perspektyw”, zadawania ciągle na nowo „pytań nadal ważnych, nadal nierozstrzygniętych wyraźnie”. Mówiąc krótko, taki jest sens filozofii.
Jeszcze jedna, bardziej marginalna uwaga. Swoją recenzję Tokarski kończy tak: W cytowanym przez Mentzla, poruszającym liście napisanym na początku 1973 r. do Tadeusza Kotarbińskiego Leszek Kołakowski stwierdzał wręcz, że wierzy w istnienie wyjęte z czasu, wolne od właściwej mu nieodwracalności przemijania, gdyż „to, co »jest« w nieskończenie nikłej teraźniejszości, może »być« tylko dlatego, że jest też to, w czym odróżnienie przeszłości i przyszłości jest niemożliwe, niejako zasobnik bytu, w którym nie ginie nic. Byłby to, jeżeli dobrze rozumiem, nie skrywający się za zasłoną zjawisk Byt, ale tkwiące poziom głębiej, bardziej elementarne jeszcze, skrywające się za zasłoną bytów Bycie.”
Tokarski nie przywołuje swojej inspiracji bezpośrednio, ale użycie charakterystycznej terminologii pozostawia mało wątpliwości, iż odwołuje się do myśli Martina Heideggera (1889–1976), wielkiego niemieckiego filozofa, który zaangażował się we wspieranie nazizmu. Porównywanie zaangażowania Kołakowskiego w komunizm do relacji Heideggera z nazizmem jest tak absurdalne, że przyjmuję, iż nie o to chodziło tu Tokarskiemu, ale jedynie o użycie heideggerowskiego języka do przedstawienia swojej interpretacji Kołakowskiego. I z tym jednak trudno się zgodzić. Nie ma sensu wchodzić tu w głębsze rozważania o co dokładnie chodziło polskiemu filozofowi, ale jednego możemy być pewni – zarówno Leszek Kołakowski, jak i Tadeusz Kotarbiński byli wybitnymi uczonymi, świadomymi całej tradycji rozważań na temat natury „Bytu”, która zaczęła się nie od Heideggera, ale od Platona i Plotyna. Dlatego jeżeli w prywatnej korespondencji z Kotarbińskim, Kołakowski używa terminu „byt”, to on naprawdę wiedział, co miał na myśli i chodziło mu o „byt”, a nie o „bycie”. Sugerowanie czegoś innego jest po prostu projekcją własnych poglądów i intuicji na kogoś innego.
Być może jednak zarzuty, które tu stawiałem tekstowi Tokarskiego są niesprawiedliwe i to ja źle zrozumiałem jego intencje, a nie on Kołakowskiego. Być może Tokarski mówi tak: młody Kołakowski dał się zwieść komunistom, którzy twierdzili, że posiedli Prawdę. To niedobrze. Przez to uwiedzenie i rozczarowanie komunizmem, stary Kołakowski porzucił nadzieje na posiadanie Prawdy. To też niedobrze. I tak niedobrze, i tak niedobrze. Jeśli o to chodziło Tokarskiemu, to taka odpowiedź byłaby rzeczywiście godna uważnego czytelnika Kołakowskiego.
Hubert Czyżewski