Kłopoty z Berlinem, czyli liberalizm w czasie marnym | M. Warchala (PP 180/2023)

 

fot. Deborah Elliot

Mam kłopot z Isaiahem Berlinem, kłopot, którego nie likwidują czterej współcześni mędrcy i ich cztery spojrzenia na dzieło Berlina publikowane w tym nu­merze Przeglądu Politycznego. Mój kłopot ma podwój­ną naturę – jest kłopotem zarówno historyka idei, jak i kłopotem przekonanego liberała, a ten drugi wynika poniekąd z pierwszego. Pozwolę sobie zatem dodać łyż­kę dziegciu do tej beczki miodu, którą oferują nam Mark Lilla, John Gray, Jonathan Israel i Timothy Snyder.

Zacznijmy od kłopotu z Berlinowską historią idei. Ten kłopot należy do dziedziny węższej i bardziej spe­cjalistycznej, może być zatem mniej interesujący dla czy­telnika, niemniej nie da się bez niego zrozumieć bar­dziej uniwersalnego kłopotu, jaki można mieć z Berlinowskim liberalizmem – tym z Dwóch pojęć wolności czy okazjonalnych „programowych” wypowiedzi rozsia­nych tu i ówdzie w esejach czy komentarzach do własnej twórczości.

Kłopot z historią idei a la Berlin polega w pierw­szym rzędzie na tym, że – wbrew twierdzeniu Jonathana Israela z jego przedmowy do Trzech krytyków Oświe­cenia – wcale nie jest bliżej takiemu uprawianiu tej dyscypliny do społecznej historii umysłowości niż do typowej, akademickiej historii filozofii. Wręcz przeciw­nie: eseje Berlina to typowe układanki idei powiązanych pewnymi motywami, które to motywy odnajduje (czyli w istocie narzuca) interpretator. Znać w tych tekstach doskonały logiczny trening adepta filozofii analitycznej, którym Berlin był za młodu, ale obserwacje na temat społecznego kontekstu, społecznych „przygód idei” są raczej marginalne i mało istotne dla struktury wywodu. Nie ma w tym oczywiście niczego złego, tyle że z po­dobną „grą w szklane paciorki” jest tak, że albo wycho­dzi, albo (częściej) nie wychodzi. Diabeł tkwi oczywiście w szczegółach, czyli w tym wypadku w owych moty­wach łączących idee i autorów, kluczach, które otwierają przejścia między nimi, tworząc konstelacje sieci, po któ­rych biegną iskry inspiracji. Albo i nie biegną – to wtedy, gdy interpretacyjne łącza są mało oryginalne i trącą po wielekroć powtarzanym banałem, który wprawdzie ła­two trafia do czytelnika, ale na dłuższą metę okazuje się jałowy. Historyk idei skazany jest poniekąd na powtarza­nie, może jednak powtórzyć coś oryginalnie i na swój własny sposób, odkrywając przed czytelnikiem zupełnie nowy horyzont, albo może dokonać nużącej repetycji.

Berlin nie jest niestety wyjątkiem od owej reguły (częściej nie wychodzi niż wychodzi). Dlatego właśnie wyszło mu nieźle z kontroświeceniem, konceptem nie­nowym, ale który udało mu się w oryginalny sposób odświeżyć. Konstelacja Vico-Hamann-Herder (z okazjo­nalnym dodaniem de Maistre’a czy Sorela) wydaje się inspirująca jako swoista korekta i przeciwwaga dla ra­dykalnego oświecenia francuskiego. I to nawet jeśli, jak pokazują co dociekliwsi krytycy w rodzaju znawcy fa­szyzmu i prawicowych ideologii Zeeva Sternhella, Berlin nieco przesadza w swoim zachwycie nad wspomnianymi postaciami, a dużą część swoich argumentów zapożycza od wcześniejszych badaczy (np. Friedricha Meineckego), nigdzie się do tego nie przyznając.

Na romantyzmie z kolei Berlin poległ kompletnie. Po części zapewne dlatego, że to szalenie skompliko­wane i wielowymiarowe zjawisko usiłował opisać z po­mocą dość ograniczonych – wypracowanych przez sie­bie wcześniej w nieco innym kontekście – narzędzi, ta­kich jak wspomniany koncept kontroświecenia. W Ko­rzeniach romantyzmu mamy więc Hamanna, który zadaje „pierwszy cios” oświeceniu, mamy Herdera i Vico. Jest wyzuty z komplikacji Kant, karykaturalnie wręcz uproszczony Fichte i krążący gdzieś na marginesie Hegel. Nie ma za to właściwie – co doprawdy budzi zdu­mienie – poetów. Poza nieco obszerniej potraktowanym Schillerem reszta zasłużyła sobie jedynie na niewielkie wzmianki pełniące funkcję ozdobników. Nie ma też wła­ściwie myśli religijnej – poza wspomnianym Hamannem, potraktowanym zresztą w tym kontekście nader schematycznie, oraz kilkoma wzmiankami o pietyzmie. A gdzie Schleiermacher ze swoimi Mowami o religii, tym esencjonalnie romantycznym tekstem, który próbu­je trudnej sztuki uniknięcia kantowskiej redukcji religii do etyki i idealistycznego „odlotu” w krainę dialektycz­nego absolutu? Gdzie Holderlin rozdarty między chrze­ścijaństwem a antykiem? Trzeba oczywiście pamiętać, że Korzenie to zapis wykładów dla niespecjalistów, wygło­szonych, co więcej, w połowie lat sześćdziesiątych. Mi­mo to jednak poziom uproszczeń musi razić, zwłaszcza że, po trosze wbrew tytułowi, Berlin ma w tej książce ambicję opisania nie tylko genezy zjawiska romantyzmu, ale i jego ewolucji czy różnych odmian.

Nie wychodzi mu to zupełnie, bo zawodzą owe łą­czenia między ideami i autorami, mające w zamierzeniu tworzyć inspirujące konstelacje. Nic nie zaiskrzy, bo za­iskrzyć nie może, drogę wyznaczają nam bowiem nie­miłosiernie wydeptane koleiny. Myślę tu przede wszyst­kim o naiwnie szkolnej opozycji między oświeceniem a romantyzmem, przekładającej się na jeszcze bardziej naiwną opozycję „rozumu” i „uczucia”. Narracja Berlina nieustannie powraca do tych schematów, nawet tam, gdzie autor skądinąd trafnie śledzi pewne wieloznacz­ności romantycznego ruchu (np. rolę, jaką tenże ode­grał w narodzinach liberalizmu). Tak jakby mając pewną założoną definicję oświecenia, odnoszącą się zresztą niemal wyłącznie do oświecenia francuskiego, nie mógł potraktować romantyzmu inaczej niż tylko jako przedłu­żenia kontr- bądź antyoświecenia. Taki zabieg np. w kon­tekście niemieckim, gdzie granice między oświeceniem a romantyzmem są akurat wybitnie rozmyte, musi pro­wadzić do absurdu. Czemu Schiller, cały z Winckelmannowskiego klasycyzmu, ma być aż tak esencjonalnym ro­mantykiem, że wolimy jego zamiast Holderlina, który się dokładnie przeciw owemu Winckelmannowskiemu kla­sycyzmowi dramatycznie zbuntował? Gdzie tu się mieści Goethe (któremu, co ciekawe, Berlin poświęca bardzo niewiele miejsca)? Nawet jednak gdy opuścimy grząski niemiecki grunt i przeniesiemy się do, z pozoru, nieproblematycznej Francji, szkolny schematyzm mści się na nas natychmiast: świadectwem niech będą przedziw­ne kontredanse, które Berlin wykonuje wokół postaci Rousseau – niby docenia jego wieloznaczność, jednak Rousseau-jakobin rodem ze Źródeł demokracji totali­tarnej Jacoba Talmona jako czołowa postać złowrogiego oświeceniowego dogmatyzmu tkwi w nim tak mocno, że nie jest w stanie oswoić tej wieloznaczności czy tego granicznego charakteru autora Nowej Heloizy. A prze­cież cały urok pisania o tej przedziwnej epoce oświeceniowo-romantycznych narodzin nowoczesności polega, zdawałoby się, na rozbijaniu łatwych schematów Cały romantyzm jest bowiem jednym wielkim przypadkiem granicznym.

Nie chodzi tu jednak tylko o niedoskonałość inter­pretacji – na tę akurat można w historii idei utyskiwać zawsze, ale wady interpretacji nie są tu przypadkowe, prowadzą ku głębszemu, bardziej uniwersalnemu pro­blemowi z Berlinowskim liberalizmem.

Berlin czyta historię romantyzmu i poprzedzające­go go oświecenia tak, by „wyszło na jego”: oto epo­kę uniwersalistycznie rozumianej harmonii przezwycię­ża epoka, której zasadą jest różnorodność, partykularność oraz tak ukochany przez Berlina pluralizm warto­ści. To, czy coś takiego da się w ogóle powiedzieć o ro­mantyzmie (raczej nie), to już inna kwestia i nie o nią w tym momencie chodzi. Widać tu głębszy problem: w przebraniu historii idei Berlin forsuje tu swoje moralno-filozoficzne przekonania i tezy, na których wspiera się w istocie cała jego koncepcja liberalizmu. Stąd wy­raźnie (i słusznie skądinąd) podkreśla w zakończeniu Korzeni wkład, jaki romantyzm wniósł do liberalizmu. Który to wkład ma polegać w głównej mierze – a jakże! – na niechęci do uniwersalistycznych projektów z ducha radykalnego oświecenia oraz na przekonaniu, że choć to jednostki tworzą wartości, to nie będą w stanie zreali­zować ich wszystkich naraz, pomiędzy wartościami bo­wiem – takimi jak np. wolność i sprawiedliwość – zachodzi nieprzezwyciężalny konflikt. W tym kontekście rację ma oczywiście Mark Lilla, pisząc w swojej przedmowie do Pod prąd, że Berlin nigdy nie przestał uprawiać „czy­stej” filozofii. Pytanie tylko, czy gra jest tu warta świecz­ki, czy filozoficzny output, by tak rzec, wart jest tego, by interpretacyjnie masakrować historyczny input, czyli ideową materię oświecenia, a zwłaszcza romantyzmu.

Otóż nie jestem co do tego przekonany – i na tym polega mój drugi, bardziej fundamentalny kłopot z Ber­linem. Po pierwsze, dwa konceptualne fundamenty Berlinowskiego liberalizmu – obok tezy o konflikcie warto­ści jest to sławne rozróżnienie dwóch pojęć wolności – zestarzały się i wyglądają blado z perspektywy czasu. Nie chodzi bynajmniej o podkreślany przez krytyków zimnowojenny kontekst ich powstania. Ten argument wydaje mi się nie do końca uczciwy: każdy koncept jest dzieckiem swojego czasu, co akurat sam Berlin cierpli­wie i przekonująco wykazywał w swoich tekstach. Nie chodzi też o to, co w nieco toporny sposób usiłuje wy­kazać wspomniany tu już wcześniej Zeev Sternhell: że Berlin przechodzi w istocie na stronę antyoświeceniowej reakcji w przebraniu liberalizmu, uprawiając kon­serwatyzm w stylu Edmunda Burke’a.

Nie sądzę, by Berlin był skrytym reakcjonistą, jest raczej typowym przykładem dość paradoksalnego zjawi­ska, które można by nazwać „prowincjonalizmem wiel­kich kultur”. Kultura brytyjskich elit, w którą znakomi­cie się wpasował, przedzierzgając się z imigranta z Eu­ropy Środkowo-Wschodniej w idealnego oksfordzkiego „dona” w tweedowej marynarce i z fajką w zębach (tak najczęściej bywa przedstawiany na okładkach swo­ich książek), zakreślała mu w danym czasie i miejscu dość wyraźne intelektualne granice – mógł poza nie wykraczać, czytając Herdera, Turgieniewa czy Tołstoja i pisząc o nich (niekiedy znakomicie), jednak w kontek­ście swojego liberalizmu pozostał wyraźnie więźniem tej kultury. Pouczająca jest w tym kontekście obszerna roz­mowa ogłoszona w Salmagundi (nr 120 (1998)). Roz­mowę z Berlinem przeprowadził na krótko przed jego śmiercią znakomity historyk socjologii i politolog Steven Lukes, w Polsce znany głównie z klasycznej biografii Emile’a Durkheima. Niejeden czytelnik studiujący Dwa pojęcia wolności ze zdumieniem skonstatuje, że mamy tu właściwie do czynienia z trawestacją sławnej tezy Ben­jamina Constanta o różnicy między „wolnością starożyt­nych” i „wolnością nowożytnych” (dodajmy, że Berlin wspomina w swoim eseju o Constancie bodaj raz i to wyłącznie mimochodem). A tezę o konflikcie wartości dużo wcześniej i, trzeba przyznać, bardziej inspirująco artykułował Max Weber, a po nim Carl Schmitt czy choć­by Leo Strauss. We wspomnianej rozmowie z Lukesem Berlin wyznaje jednak z rozbrajającą szczerością, że We­bera nigdy nie czytał, a np. z Marksem i marksizmem za­poznał się po raz pierwszy tuż przed trzydziestką, pisząc o nim książkę na zlecenie jednego z brytyjskich wydaw­nictw akademickich. Po co jednak oksfordzkiemu filo­zofowi Constant albo ponury i depresyjny Weber, skoro ma Johna St. Milla, a ponadto Hobbesa, Hume’a, Ber­keleya czy choćby Bertranda Russella?

Nie chodzi jednak o złośliwości czy spoglądanie okiem zawistnego „kamerdynera historii”. Sedno pro­blemu leży głębiej: kiedy Weber w Nauce jako zawodzie i powołaniu pisze przejmująco o konflikcie wartości i konieczności wyboru, ma przeczucie tragiczności tej sytuacji, rozumie bowiem, że za nierozstrzygalnością dy­lematów dotyczących wartości kryje się potencjał prze­mocy. Decyzja jest irracjonalna i w ostateczności wyboru może dokonać pozamoralna siła – znacznie wyraziściej przypomina nam o tym Carl Schmitt. Tymczasem Isaiah Berlin, gdy w rozmowie z Lukesem pojawia się temat wyboru i dylematu, zgadza się na podsunięte przez rozmówcę określenie trade-off, co można tłumaczyć jako „rozwiązanie kompromisowe”, ale także jako „transakcję wymienną”. Spór między wartościami otwierałby zatem pole dla wymiany czy negocjacji. Zgadza się to oczywi­ście z pewnymi fundamentalnymi liberalnymi intuicjami dotyczącymi koniecznego kompromisu, usuwa jednak z pola widzenia całą tragiczność dylematu i czającą się gdzieś w tle groźbę przemocy, sprowadzając rozwiąza­nie problemu do rodzaju handlowej transakcji. Berlin potrafił przejmująco mówić i pisać o tragediach czy za­grożeniu przemocą, które wiążą się z pozytywnym poję­ciem wolności i jego nadużywaniem. Gdy jednak prze­moc wiąże się z wyborem, negatywną wolnością, plurali­zmem i konfliktem wartości – milczy albo zbywa sprawę (jak wtedy, gdy w Dwóch pojęciach wolności zauwa­ża mimochodem, że „wolność od” może współistnieć z autokratycznym systemem rządów). Gdy pisze o Her­derze i romantykach, a nawet o myślicielu tak bądź co bądź mrocznym, gdy chodzi o przemoc, jak Machiavelli, albo gdy wpada w ton niemal liryczny, opisując w Jeżu i lisie dokonywaną przez Tołstoja do spółki z de Maistrem dekonstrukcję oświecenia, widać w tym wszyst­kim głównie satysfakcję z rozbijania w pył oświecenio­wej (albo chrześcijańskiej – to u Machiavellego) synte­zy wartości moralnych. Brak natomiast pójścia krok da­lej, zastanowienia się, co właściwie owo rozbicie ozna­cza w aspekcie tego, co wszak dla liberalizmu stanowi problem podstawowy i źródłowy: jak uniknąć sytuacji, w której za irracjonalnym rozstrzygnięciem stoi w isto­cie niekontrolowana już przez żadne czynniki przemoc.

Dlatego trudno zgodzić się z Timothym Snyderem, który podkreśla tragiczny aspekt Berlinowskiego plura­lizmu, wolności i odpowiedzialności. Był Berlin świet­nym pisarzem, bywał przenikliwym analitykiem idei, ale obieranie go za duchowego mistrza w świecie, który wbrew niegdysiejszym liberalnym nadziejom jest rów­nie irracjonalny jak zawsze – a irracjonalność ta z racji rosnących możliwości technicznych jest ponadto coraz groźniejsza – wydaje się nadzwyczaj ryzykowne.

Michał Warchala – historyk idei, zajmuje się narodzinami romantyzmu i jego dziejami, genealogią myślenia postsekularnego oraz historią myśli liberalnej. Autor m. in. „Auten­tyczność i nowoczesność. Idea autentyczności od Rousseau do Freuda” (2006).

Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 180/2023

 

Skip to content