Zacznijmy od tego, do czego w moim przekonaniu twórczość historyków i nauczanie naszego przedmiotu nie muszą, a często nawet nie powinny służyć. Otóż historia nie musi być więźbą narodu. Oczywiście, nieraz bywała i bywa taką. Bitwa pod Grunwaldem jest symbolem dla Polaków – podczas gdy najpewniej niewielu mieszkańców – powiedzmy – Oceanii o niej słyszało. Zostawmy na boku wszystkie możliwe rozwinięcia tej, zdawałoby się banalnej, obserwacji – jak pytanie kto kiedy definiował się jako Polak i kto, kiedy i przez kogo był za takiego uważany. Odsuńmy także pytanie o to, czy zsymbolizowany obraz bitwy nie jest ahistoryczny oraz o to, czy nie warto by chociaż po cichu czasem wspomnieć, że była to bitwa między miłującymi się chrześcijanami. W rozpatrywanym kontekście ważniejsze jest to, że są kraje i narody, które nie kultywują swojej historii w istotny sposób – i nie rozpadają się (rozróżnienie na kraje i narody wprowadziłem tu celowo, bowiem, o czym też warto pamiętać, państwa jednonarodowe są dziś w mniejszości). Gwarantuję, że większość amerykańskich żołnierzy, którzy brali udział w II wojnie światowej, nie miała pojęcia o historii USA, zaś indiańscy szyfranci, którzy odegrali w niej dużą rolę, czyniąc amerykańskie depesze nie do złamania, mogli mieć nawet pretensję do białej Ameryki. Afroamerykanie podobnie.
Historia nie musi też służyć narodowemu dowartościowaniu się. Pokazywanie narodu jako wyraźnie zdefiniowanego w swoim kształcie, jako przodującego, wspaniałego, szlachetnego i czystego, zdradza głębokie kompleksy, nieraz zadawnione. Może obnażać przerośnięte ambicje i poczucie faktycznej peryferyjności. Mit „przedmurza” funkcjonuje w wielu krajach. Nawet przodownictwo w używaniu widelca pojawiało się też w serbskiej narracji narodowościowej (u schyłku XIX w.). Poprawianie swojego samopoczucia przez to, że praprzodkowie zwyciężyli pod Wiedniem jest śmieszne, lepiej byłoby być zadowolonym z paru dokonań dzisiejszych – zamiast niszczenia pamięci o nich w ramach walki politycznej.
Historia nie może służyć tworzeniu narodowych mitów, a zwłaszcza być świadomie wykorzystywana w takim kierunku przez tendencje populistyczne. Obecnie często propaguje się bohatersko-martyrologiczną wizję dziejów narodu polskiego. Jasne, że było w niej dużo bohaterstwa i dużo cierpienia. Każdy naród – dosłownie każdy – ma jednak na swoim koncie czyny chwalebne i haniebne. Nie można ukrywać bądź marginalizować tych drugich. Także przerzucać wszystkiego na obcych lub definiowanych jako obcy na potrzeby chwili. Wcześniej czy później, spośród swoich lub obcych, ktoś zresztą przypomni czyny negatywnie oceniane.
Nie należy również traktować historii jako jasnej i prostej jak drut. Mogło mieć miejsce bohaterstwo bez sensu. Mogło zachodzić zachowanie akceptowalne, a przynajmniej łatwe do zrozumienia z własnej strony, a trudne, wręcz niemożliwe do akceptacji dla innych. To samo odnosi się zresztą do postawy tych innych.
By przerwać to łatwe do kontynuowania wyliczanie czym historia nie powinna być, dodam rzecz nie najmniej ważną: nie powinna być treścią do wykucia (reguła trzech „z”: „zakuć, zdać, zapomnieć”). Powinna być zagadnieniem, a raczej sumą zagadnień do zrozumienia. Konkretnie, w szkole uczeń powinien wykonywać czynności twórcze, dyskutować, szukać argumentów za swoim stanowiskiem czy przeciw innemu, zaś nauczyciel powinien mieć dużo swobody w dobieraniu treści i formy nauczania. Uczeń powinien umieć dostrzec problem, określić go, umieć podejść do rozwiązywania go. Daty może dziś łatwo sprawdzić w smartfonie.
W ten sposób doszedłem do pytania czym historia powinna być. Otóż, w moim przekonaniu, powinna być uczona i propagowana w funkcji współczesności. Spokojnie, wiem, że zaraz zostanie mi zarzucone utylitarne traktowanie wiedzy, wprzęganie jej do potrzeb politycznych, ahistoryzm… i wszystkie inne grzechy główne naukowca. Gotów jestem jednak stanąć przed Najwyższym Trybunałem Naukowym i powtórzyć to, co powiedziałem. Wiedza przez nas tworzona powinna pomagać ludziom (nam) rozumieć otaczający ich (nas) świat. Warto nabywać wiedzę o dziejach, gdyż nasz świat został stworzony nie tylko przez siły natury (lub boskie, w zależności od światopoglądu). Również nie tylko przez działania pokolenia naszych rodziców, o których najczęściej jeszcze pamiętamy, ale przez nawarstwiające się wieki dziejów – a zatem dobrze jest coś o nich wiedzieć. Historię warto poznawać, by lepiej zdawać sobie sprawę ze zmienności otoczenia i nas samych w wielu zakresach. Elementem ewolucji są notabene zmiany wizji historiograficznej – wbrew koncepcji pozytywistycznej. Takie podejście pozwala lepiej rozumieć, że zmiany mogą być pozytywem, a konserwatyzm wprawdzie ukorzenia nas, ale ma też swoje negatywne strony. Zmiany są zresztą nieuniknione, niezależnie od czyjejkolwiek chęci. Warto poznawać historię by lepiej rozumieć zjawiska, których rozpatrzenie jedynie w ich dzisiejszym kształcie nie daje całości obrazu. Również po to, by rozumieć symbole i tematykę sporów, które rzadko narodziły się dopiero teraz.
By to osiągnąć, historia musi być jednak uczona w długim trwaniu, problemowo, porównawczo. Musi być uczona nie jako zbiór kolejnych faktów i fakcików, ale przy wysiłku zmierzającym do uogólnień. Wiem, że każda myśl o uogólnianiu straszy dogmatycznym marksizmem, ale można porównywać i uogólniać pytając o wynik, a nie o zgodność z dogmatami. Uczona historia nie może być tylko wiedzą z zakresu historii politycznej. W końcu świat nie sprowadza się do polityki. Nawet dzisiejsza Polska szczęśliwie jeszcze nie jest do końca zdominowana przez nią. Wiedza o dziejach dowolnego kraju musi być zintegrowana z historią powszechną. Uprzejmie informuje, że Polska nie leżała nigdy na Marsie (w niektórych momentach może nawet szkoda, że tak nie było). Nadto zjawiska można lepiej zrozumieć, gdy się spojrzy jak kształtowały się gdzie indziej. Nie zrozumie się własnych spraw jedynie patrząc w lustro, trzeba się porównywać. Historia nie powinna służyć umacnianiu plemienności, zwłaszcza, gdy plemienność faktycznie ma kompensować słabości związków z innymi krajami i kontynentami, narastające przez wieki. Własny dorobek powinien być kultywowany i wnoszony do wspólnego skarbca, ale nie może być traktowany ekskluzywistycznie.
*
Czytelnikowi powyższych tez może nasunąć się zasadne pytanie o konkrety oraz sugestia, by zdania ogólne odnieść do bliskich nam spraw. Powiem więc, co doradzałbym jako pola badania – choć może te, które wymienię, zdają mi się obiecujące właśnie dlatego, że koleżanki i koledzy z mojego, a przynajmniej bliskiego mi kręgu, zebrali już wiele ciekawych rezultatów pracy właśnie w tych kierunkach. Nie mam wątpliwości, że stale trzeba szukać nowych zagadnień, a dosłownie każde zagadnienie można rozpatrzyć ciekawie i potraktować jako punkt odbicia dla znacznie szerszej analizy. Trzeba tylko realizować badania, a nie „politykę historyczną”. Otóż cenię analizy dziejów społecznych, a w tym historii, wśród której żyjemy, mało dostrzegając jej bieg. Ostatnio ukazały się dwa pasjonujące źródła o okresie międzywojennym: jedno to opis Anglika, który w 1934 r. objechał na rowerze Polskę (Bernard Newman), a drugie to wspomnienia Amerykanki, która za mężem przyjechała na Kresy (Virgilia Sapieżyna). Oby powstało jak najwięcej opracowań o sprawach, które oni widzą. W obu z nich dużo miejsca zajmują sprawy mniejszości narodowych. Stosunki interetniczne, fundamentalnie ważne również podczas wojny i w okresie bezpośrednio powojennym, wywołały powódź publikacji, zwłaszcza z zakresu tematyki chrześcijańsko-żydowskiej. Myślę, że można o nich jeszcze dużo powiedzieć. To samo odnosi się do historii warstw ludowych, w okresie pokomunistycznym mało do niedawna zauważanych – jak gdyby nie stanowiły większości kraju/narodu.
W odniesieniu do wojny bardzo ważny wydaje mi się wątek okupacyjnej, mniej czy bardziej codziennej egzystencji. To inna od obecnie dominującej perspektywa patrzenia na wojnę i okupację. Wątek codziennego bytowania ludzi, równie dobrze ich entuzjazmu, jak obaw, powinien być jak najbardziej pogłębiany. Przecież nawet w wypadku powojennej partyzantki antykomunistycznej trzeba przejść od głoszenia jej chwały do kontynuacji już powstałych, poważniejszych wysiłków zrozumienia złożoności zjawiska. To samo dotyczy odbudowywania całego życia po wojnie.
Badań wymaga funkcjonowanie mechanizmu PRL oraz ludzi w PRL. Powtarzanie, że ten system był niewydolny, często bezsensowny, a nieraz okrutny, nie jest już odkrywcze. Warto analizować sposoby rządzenia, wysiłki legitymizacyjne establishmentu, ewolucję wsi, urbanizację oraz industrializację, migracje wewnętrzne i fale emigracyjne, patologie, funkcjonowanie Kościoła na poziomie codzienności parafii, szkolnictwo, różne formy twórczości kulturalnej i badań naukowych, a w tym historiografii. Trzeba także nadal badać ewolucję PZPR, narastanie opozycji, kolejne kryzysy… aż do finalnego kryzysu komunizmu, który przyszedł zamiast oczekiwanego przez ideologów PRL finalnego kryzysu kapitalizmu. No i, rzecz jasna, warto badać tworzenie i funkcjonowanie III Rzeczpospolitej. Ważne byłoby przyjrzenie się temu wszystkiemu z bliska – nie tylko nominalnym założeniom, ale faktycznemu funkcjonowaniu. Lubię patrzenie przez historyka z perspektywy, którą w terminologii angielskiej nazywa się historią pisaną z poziomu trawy, no i oczywiście bez zaleceń nieszczęsnej „polityki historycznej”. Także bez podskórnego założenia, że życie sprowadza się do podłości lub bohaterstwa. Cenię spojrzenie takie, jakie zaprezentowali w książce o I wojnie światowej Włodzimierz Borodziej i Maciej Górny, czy takie, jakie zrealizowano w Muzeum II Wojny Światowej za kierownictwa Pawła Machcewicza. Zrobiła na mnie wrażenie książka Sebastiana Pawliny o przemieszczaniu się ludzi kanałami podczas obydwu powstań warszawskich. To nie jest obraz ich bohaterstwa, choć byli bohaterami. Brodząc w kanałowym szlamie nie myśleli o walce, ale o szansach wyjścia na górę – i to nie w ręce wroga.
Cenię przyglądanie się poszczególnym postaciom – zapamiętywanym przez historię lub właśnie „przeciętnym” – byle bez założenia, że człowiek jest jednowymiarowy na dobre bądź na złe. Chciałbym także spojrzenia na realia bez podskórnego założenia o rzekomej oczywistości niektórych sądów. Trudno kwestionować tezę, że twórczość literacka i artystyczna napotykały wielkie ograniczenia w PRL. Przecież jednak niektóre dzieła były wspaniałe i oryginalne. Wręcz można postawić pytanie, czy pewne trudności, jeśli nie sięgały poziomu niszczenia, nie wyzwalały siły twórców. Analogicznie trudno kwestionować fakt działania przeciw Kościołowi katolickiemu, ale przecież istniejąca sytuacja sprzyjała zapełnianiu świątyń. Warto sobie zdawać sprawę z takich problemów.
Cenne jest także śledzenie różnych wątków w długim trwaniu, również prowadzenie badań porównawczych – tych ostatnich zarówno w przestrzeni „obozu pokoju i socjalizmu”, jak w szerszej perspektywie (moim hobby jest porównanie Polski z Brazylią i zapewniam, że ma to sens!). Warto sobie zdawać sprawę, że niektóre elementy sytuacji, w Polsce zmienione w 1956 r., w Czechosłowacji dotrwały prawie do końca ustroju. Podczas gdy przy Okrągłym Stole siedzieli oficjalni reprezentanci Prymasa, to w Pradze przyszły jej arcybiskup i przyszły kardynał Miloslav Vlk zarabiał na życie myciem okien sklepowych szczotką na długim kiju (a może już polepszył swoją pozycję o tyle, że został trzeciorzędnym archiwistą w dziesięciorzędnym archiwum?). Albania była wtedy, przynajmniej nominalnie, „krajem wolnym od religii”.
Chciałbym patrzenia na dzieje z perspektywy socjologii historycznej i zadania pewnych podstawowych pytań – na przykład o zmianę struktury społeczeństwa w kolejnych wymienionych okresach oraz przez ostatnich 100 lat. Chciałbym jeszcze wielu rzeczy, ale zostawmy dalsze postulaty na przyszłość.
Tekst pochodzi z książki Marcina Kuli
„Historia w teraźniejszości. Teraźniejszość w historii”
Stowarzyszenie Kulturalno-Edukacyjne „Kolegium Gdańskie”, Gdańsk 2022