Hotel Dajti | Marek Jeziorski

Jak tylko wyszedłem z Hotelu Dajti, uderzył we mnie wieczorny upał, który najwyraźniej nie miał zamiaru odpuścić. Od ulicy, osłoniętej przez rosnące na hotelowym skwerze pinie i świerki, dobiegał przytłumiony szum. Spojrzałem na główną miejską aleję. Miałem wrażenie, że wzrok płata mi jakiegoś figla. To chyba niemoż­liwe… Jest początek września 1983 roku, Enver Hoxha żyje, a jego szalony reżim trzyma się, jak się zdaje, mocno. Szeroki i długi na kilometr bulwar, wytyczony niegdyś przez włoskich architektów na zamówienie króla Zogu i stanowiący centralną oś nowej części miasta, wypełniony był szczelnie ludźmi. Na całej długości, od Placu Skanderbega aż po uniwersytet. Tysiące osób. Demonstra­cja przeciwko Hoxhy…? Patrzyłem zdumiony i skonsternowany.

Myśl, że akurat pierwszego dnia w Albanii trafiam na wielką antyreżimową manifestację, wydała mi się absurdalna. Wróciłem do hotelu. Dwaj ponuro wyglądający recepcjoniści wodzili za mną chłodnym spojrzeniem. Co tam się dzieje? Czy na bulwarze trwa jakaś demonstracja? Zbyli milczeniem moje pytanie, jak gdybym zadał je w jakimś niezrozumiałym dla nich języku. To xhiro, lu­dzie wychodzą na ulice, kiedy temperatura powoli spada, odezwał się wreszcie jeden z nich. Niech pan sobie nic nie wyobraża, wy­cedził przez zęby, a wyczuwalna w jego głosie kpina zwiastowała koniec rozmowy. Pojąłem, że w tym kraju prawdziwej dyktatury wiele rzeczy będzie iluzją, fałszem lub zwykłym kłamstwem.

Szary ludzki tłum przemieszczał się powoli w obie strony, jedną częścią bulwaru w stronę uniwersytetu, drugą – na centralny plac miasta. Sprawiał dziwne wrażenie, jak gdyby wszyscy mieszkańcy Tirany płci męskiej postanowili się przejść. Szli parami lub w więk­szych grupkach, oddzielnie młodzi i starsi, czasem całymi ro­dzinami. Utrzymane w czystości, ale kiepskiej jakości znoszone ubrania, spodnie, koszule i prześwitujące pod nimi bawełniane podkoszulki, produkt przekazanej Albanii sowieckiej technolo­gii włókienniczej. Wielu w ciemnych okularach, skrywających drugą profesję lub strach przed tymi, którzy pracują na dwa etaty. A może, tak jak w przypadku samego xhiro, to efekt zapatrzenia się we włoski przykład z wiecznie śnieżących czarno-białych ekranów z zakazaną telewizją, docierającą dzięki antenom domowej ro­boty? (Kilkadziesiąt lat później albański premier Edi Rama powie, że Włosi są jak Albańczycy, tylko w garniturach od Armaniego.) Jesienią bulwar opanowują stare płaszcze i marynarki, często z ce­nionej w Albanii na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesią­tych polskiej wełny, wyciągnięte z szaf i zakamarków, przesycające powietrze przenikliwą wonią naftaliny. To jeden z kilku zapachów albańskiej stolicy w tamtych czasach, który pozostał w pamięci moich zmysłów do dzisiaj.

Łatwo zauważyć, że xhiro nie jest rozrywką dla kobiet, szcze­gólnie młodych, niezamężnych. Widać ich niewiele, raczej w ra­mach rodzinnych spacerów. Dziewczyny rzadko wychodzą same, nie paradują w grupkach tak często, jak ich męscy rówieśnicy. Zachowują się tak nie tylko dlatego, że czują strach przed władzą. Stare patriarchalne zwyczaje są silniejsze niż dekrety. Młode ko­biety, nawet w stołecznej Tiranie, boją się infamii, reakcji rodziny, utraty szansy na dobre zaręczyny.

Spacery centralną ulicą, podobnie jak we Włoszech giro, są w Tiranie częścią społecznego życia i codziennym rytuałem, pre­tekstem do wyjścia z ciasnych, skromnych mieszkań, dusznych w letniej spiekocie i niedogrzanych zimą. Życie towarzyskie toczy się na bulwarze. Grupki przystają, witają się, kiwając i przyta­kując głowami w języku gestów niezrozumiałym w pierwszej chwili dla cudzoziemca, kilkakrotnie powtarzają grzecznościowe formułki, rozmawiają o codziennych sprawach. Znają się, przy­najmniej z widzenia. Wiedzą, kto gdzie pracuje, z jakiej rodziny pochodzi. Widzą, kto z kim rozmawia. Łapią spojrzeniem gesty i wyrazy twarzy. Xhiro jest nieocenionym źródłem informacji, także wskazówką, kto jest na fali wznoszącej, a kto ma szanse ewentualnie podpaść reżimowi. Rodzice obserwują inne rodziny z dorastającymi dziećmi. Zastanawiają się, z kim warto byłoby zaaranżować zaręczyny syna lub córki. Swatanie młodych bez ich wiedzy zdarza się nawet w stolicy.

Przez wielu przyszłych teściów najlepiej widziani są młodzi z tak zwanych „dobrych rodzin”. Definicje „dobrej rodziny” różnią się na całym świecie w zależności od ustroju, od tego, kto ma wła­dzę, wpływy, prestiż lub pieniądze. Nie inaczej jest w hodżowskiej Albanii, jedynie z pieniędzmi jest w tym kraju znacznie gorzej niż gdzie indziej. „Dobra rodzina” to ludzie na stanowiskach, nie­skonfliktowani z władzą, mogący pochwalić się karierą profesor­ską, lekarską czy inżynierską, niezamieszani w skandale. Twórcy pogodzeni z systemem lub wysługujący się reżimowi. To rodziny będące w stanie zaoferować względne bezpieczeństwo, dostępny standard życia, poważanie sąsiadów i znajomych z pracy. Nieko­niecznie są to wyłącznie działacze partyjni czy ludzie Sigurimi, albańskiej bezpieki.

Łatwiej opisać tych, których pod rządami komunistów nie zali­cza się do „dobrych rodzin”. To członkowie starych rodów i klanów, niekryjący po wojnie swojej wrogości do nowej władzy i z lubością piętnowani przez partyjną propagandę wymyślnymi inwektywami. Wywłaszczeni przedwojenni przedsiębiorcy, kupcy, bankierzy, posiadacze ziemscy, politycy, tracący z biegiem lat jakąkolwiek nadzieję na pozytywną dla nich zmianę i stopniowo pozbywający się ukrywanych rodzinnych klejnotów po to, aby przeżyć. Osoby związane z prawicowymi nacjonalistycznymi organizacjami poli­tycznymi i zbrojnymi czasów wojny, takimi jak Balli Kombëtar (Front Narodowy) czy konserwatywno-monarchistyczny Lega­liteti. Rodziny prześladowanych duchownych muzułmańskich, prawosławnych i katolickich. Albańczycy, którym przyszło do głowy ożenić się z cudzoziemką, z klucza, na wszelki wypadek, podejrzewaną o szpiegostwo. Czy też wreszcie przedstawiciele tak zwanych kręgów królewskich, członkowie rodziny i bliscy byłego króla Ahmeda Zogu. Ale rewolucja pożera również własne dzieci. Z kręgu „dobrych rodzin” wypadają komuniści, którzy popadli w niełaskę, stali się ofiarami okresowych czystek. Ich krewni dzielą ten sam los.

Tych ludzi nie ma na bulwarze. Próbują przetrwać, nie rzucać się władzy w oczy. Siedzą w więzieniach lub miejscach internowa­nia, w obozach pracy, gdzie kopią rudę chromu albo przerzucają gnój. Ci, którym się udało trafić do stolicy, są łatwo rozpoznawalni. Jeżeli nawet wybiorą się na xhiro, będą omijani, poczują za plecami pogardliwy, obojętny lub bojaźliwy wzrok.

Nic więc dziwnego, że w spacerującym tłumie trudno szukać ducha antyreżimowego oporu czy dysydenckiego zacięcia. Nie da się tam dostrzec czegoś, co chociażby w przybliżeniu można było­by nazwać poczuciem wspólnoty, które mogłoby połączyć w dzia­łaniu, reakcji czy proteście tysiące ludzi znajdujących się w tym samym czasie i w tym samym miejscu, tuż obok partyjnych i rzą­dowych siedzib, dwa kroki od Blloku, dzielnicy komunistycznych bonzów. Na xhiro i wszędzie indziej jest za to coś innego: oportu­nizm, wycofanie, czasem paraliżujący strach.

 

*

Zaledwie kilka godzin wcześniej wylądowałem na tirańskim lot­nisku Rinas. Buchnęło żarem zaraz po wyjściu z samolotu na betonową płytę, po której trzeba przejść w pełnym słońcu do parterowego budyneczku lotniska. Sauna. Aleja palmowa przed budynkiem nie daje cienia, koszula natychmiast zmienia kolor od potu. Poczucie czegoś nierzeczywistego jest dojmujące. Afrykań­skie słońce w połączeniu z widocznymi przy lądowaniu bunkrami na wzgórzach otaczających lotnisko i starymi MiG-ami, stojącymi w szeregach niedaleko pasa startowego – to mieszanka pobudza­jąca wyobraźnię.

Powoli wracam do rzeczywistości. Ktoś mi wyjaśnia, że z jed­nej strony widać pasmo górskie ciągnące się od masywu Dajti na północ, oddzielające Tiranę i rejon lotniska od albańskiego inte­rioru, z bielejącą na zboczu Krują, średniowieczną stolicą owia­nego legendą władcy Skanderbega. Z drugiej, niewysokie wzgórza z zamkiem w Prezie, który należał do rodu Topia i był wykorzysty­wany w wojnach Skanderbega z osmańskimi Turkami w XV wieku. Stamtąd już widać adriatyckie wybrzeże. Żółty budynek lotniska w środku staje się wściekle seledynowo-niebieski, z odcieniem, dalekim echem akwamaryny, który, jak się okaże później, można spotkać w Albanii wszędzie, w urzędach, hotelach, barach i restau­racjach, szpitalach i przychodniach. Jedna farba na cały kraj. Na tak pomalowanych ścianach królują zdjęcia Hoxhy, z różnych okre­sów, w różnych pozach. Wódz jest raz poważny, raz uśmiechnięty od ucha do ucha, wpatrzony w dal i świetlaną przyszłość swojego ludu. Nie wiadomo tylko, dlaczego przy takim uśmiechu lotni­skowi funkcjonariusze straży granicznej sprawiają wrażenie pogrą­żonych w jakimś odwiecznym smutku i obojętności. W rozpiętych mundurach bez dystynkcji ruszają się jak muchy w smole. Trzeba odczekać swoje, aby łaskawie zwrócili paszport. Nie można prze­cież tak łatwo wjechać do jedynego państwa budującego praw­dziwy komunizm.

Droga do Tirany. Schowane wśród trzcin i krzewów parte­rowe domki, kryte pokrzywioną dachówką, sprawiają wrażenie, jak gdyby chciały uniknąć spojrzenia postronnego obserwatora. Wyłaniające się ni stąd, ni zowąd budynki w kształcie baraków, nieokreślonego przeznaczenia, przyciągają uwagę partyjnymi hasłami na odrapanych ścianach. Czerwona farba napisów już dawno wyblakła, ale ideologiczny ferwor partyjnej propagandy najwyraźniej nie przygasł. Zadekretowany zakaz religii zmienił pejzaż mijanych miejscowości. Krajobrazu nie zakłócają bowiem ani minarety, ani kościelne dzwonnice. Nietrudno też dostrzec determinację reżimu w przekształcaniu kraju w zamkniętą twierdzę i w przekonywaniu obywateli, że są zagrożeni atakiem zewnętrznych wrogów. Bunkry widoczne są wzdłuż całej trasy, pola, miedze i wzgórza są nimi usiane. To tak zwane pikë zjarri (punkty ogniowe), jedno- lub dwuosobowe stanowiska strzeleckie, które na wypadek konfliktu mają być obsadzone przez wyszkolo­nych obywateli. Ciągnące się między szosą i pagórkami winnice poprzetykane są betonowymi słupami ze sterczącymi stalowymi szpikulcami, na wypadek spadochronowego desantu nieprzyja­ciela. Obraz jak ze złego snu albo groteskowego skeczu. Nikt chyba nie traktuje tych umocnień poważnie. W każdym razie nie robią one wrażenia na spotykanych po drodze Albankach i Albańczy­kach. Kobiety, ubrane na czarno, w szarawarach i wyłożonych na nie fartuchach, z głowami okrytymi białymi chustami, cierpliwie rozkopują motyczkami ziemię pod jakieś uprawy. Mężczyźni w tra­dycyjnych qeleshe, białych okrągłych wełnianych czapeczkach, są zajęci głównie poszukiwaniem cienia lub poganianiem swoich osiołków, aby dotrzeć nie bardzo wiadomo dokąd. Nie zdradzają rewolucyjnej czujności.

Opustoszała w upale stolica, miasto bez samochodów, bez re­klam. Na bulwarze miejsce, które w pewnym sensie będzie moim drugim tirańskim domem, Hotel Dajti.

Fragment książki „Hotel Dajti. Albania w czasie przeszłym”,  Wydawnictwo Akademickie SEDNO, Warszawa 2025.

Książkę możesz zamówić w naszej księgarni.

Marek Jeziorski – tłumacz języka albańskiego, dyplomata (placówki dyplomatyczne w Albanii, Niderlandach i Hiszpanii). Współautor, wraz z Jerzym Wiśniewskim, „Słownika albańsko-polskiego, polsko-albańskiego” (1992 i 2010). Autor przekładu z języka albańskiego powieści Ismaila Kadarego „Kronika w kamieniu” i „Most o trzech przęsłach”.

Skip to content