Dzień po Brexicie. Jakiej lewicy potrzebujemy?


Publikacja powstała we współpracy z Przedstawicielstwem Komisji Europejskiej w Polsce

Filip Biały: Brexit, szczególnie poza Wielką Brytanią, przedstawiany jest często jako projekt konserwatywny, wytwór prawicowego nacjonalizmu, ksenofobii i nostalgii za imperialną przeszłością. Dlatego wielu ludzi dziwi fakt istnienia lewicowego eurosceptycyzmu – stanowiska reprezentowanego na przykład przez Jeremy’ego Corbyna. Jakie są ich główne argumenty?

Lea Ypi: Być może najistotniejszymi z nich, przynajmniej w Wielkiej Brytanii, są dwa argumenty: historyczny i normatywny. Argument historyczny ma swoje źródło w tradycji eurosceptycznej, która ukształtowała istotną część Partii Pracy oraz szerzej – brytyjskiej lewicy. Eurosceptycyzm ten był głoszony przez wpływowych polityków radykalnych takich jak Tony Benn, który odegrał istotną rolę w intelektualnym uformowaniu Jeremy’ego Corbyna i jego najbliższych sojuszników. W ten genealogiczny sposób można wyjaśnić, dlaczego obecne kierownictwo Partii Pracy zajmuje bardzo niejednoznaczne stanowisko w sprawie Brexitu i jest niechętne wyrażeniu poparcia dla pozostania w UE.

Eurosceptycyzm był nawet obecny w czasie kampanii przed referendum w 2016 roku, kiedy Partia Pracy opowiedziała się za pozostaniemy Unii. Niedawno partia publicznie zobowiązała się do poparcia referendum w przypadku, gdyby forsowane było porozumienie wynegocjowane przez torysów albo – gdyby dojść miało do wyjścia z UE bez porozumienia. W takim przypadku laburzyści opowiedzieliby się za pozostaniem. Nie jest jednak jasne, czy stanowisko to nie uległoby zmianie w przypadku, gdyby Partia Pracy zwyciężyła w wyborach parlamentarnych. Podejrzewam, że w takiej sytuacji laburzyści usiłowaliby wynegocjować własne porozumienie o wyjściu z UE.

W jaki sposób brytyjska lewica eurosceptyczna formułuje swoje stanowisko? Krytyka z jej strony dotyczyła już poprzedniczki UE, czyli Wspólnoty Europejskiej, jako instytucji umacniającej neoliberalizm i podważającej demokratyczną sprawczość państw członkowskich. Ale istnieje też drugi, normatywny argument, związany z poparciem na rzecz radykalnej wersji demokracji. Odwołuje się on do przekonania, że instytucje supranarodowe osłabiły poziom zaangażowania obywatelskiego. To też mobilizacja polityczna, wywołana referendum w sprawie Brexitu, postrzegana bywa, słusznie bądź niesłusznie, jako przykład protestu przeciw neoliberalnym, nieponoszącym odpowiedzialności, technokratycznym elitom oraz jako próba odzyskania powszechnej suwerenności. Lewicowy argument w tej kwestii podkreśla, że jeśli komuś zależy na socjalizmie, radykalnej demokracji i powszechnej partycypacji, powinien wykorzystać moment Brexitu, by otworzyć drogę do radykalnego upodmiotowienia ludzi.

Jakie jest miejsce podobnych opinii w ramach Partii Pracy, która posiada także bardzo silny nurt centrystyczny? Czy są one związane jedynie z Jeremym Corbynem i zostaną porzucone wraz z jego odejściem?

– Ważniejsze jest pytanie: co to jest Partia Pracy? Kogo ona reprezentuje? Czy jest ona reprezentowana w znaczącym stopniu przez deputowanych w parlamencie, czy też przez szeregowych członków? Jeśli spojrzymy na parlamentarzystów, należałoby przyznać, że Corbyn jest niepopularny i prawdopodobnie nie reprezentuje poglądów dominujących wśród posłów. W istocie był on w mniejszości, kiedy został nominowany na stanowisko przewodniczącego. Z ledwością udało mu się znaleźć na liście kandydatów – z trudem zebrał wymaganą, minimalną liczbę deputowanych, którzy poparli jego kandydaturę. A potem znaczna ich część wycofała swoje poparcie i stała się niezwykle krytyczna, gdy został wybrany. Spoglądając zatem na parlamentarną Partię Pracy, powiedzieć można, że Corbyn, choć jest oficjalnie liderem opozycji, nie reprezentuje dominujących tam poglądów.

Sądzę jednak, że niesprawiedliwe byłoby stwierdzenie, że nie reprezentuje on szerszego ruchu laburzystowskiego oraz wielu jego członków oraz sympatyków. Po części ze względu na fakt, iż jest on przewodniczącym a po części dlatego, że projekt odnowy partii, który utożsamia, znacząco zwiększył liczebność szeregów laburzystów. Dziś liczy ona ponad pół miliona członków (w 2015 roku, gdy Corbyn został przewodniczącym, liczyła ich 190 tysięcy). Członkostwo malało nieprzerwanie za czasów Tony’ego Blaira, w okresie New Labour, i zaczęło rosnąć dopiero wtedy, gdy Corbyn znalazł się pośród kandydatów na przewodniczącego. Dziś laburzyści są największą partią socjaldemokratyczną w Europie i trudno twierdzić, że obecny lider nie ma nic wspólnego z tym trendem.

Kolejne pytanie brzmi: co myślą członkowie Partii Pracy? Czy popierają oni Corbyna? Zaledwie kilka miesięcy przed ostatnimi wyborami w 2017 roku w ramach parlamentarnej Partii Pracy pojawił się ruch dążący do jego odsunięcia, uznano go bowiem za niewybieralnego. Zorganizowano nawet nowe wybory na przewodniczącego, w których Corbyn ponownie zwyciężył w głosowaniu powszechnym, z przewagą jeszcze większą niż za pierwszym razem. Jasne jest więc, że cieszy się on poparciem większości członków partii. Co więcej, obawa przed wyborczą anihilacją Partii Pracy pod jego przewodnictwem okazała się całkowicie nieuzasadniona. W czasie przedterminowych wyborów w 2017 roku partia uzyskała wynik lepszy niż za czasów Eda Milibanda. Pod władzą Corbyna laburzyści powiększyli poparcie wyborcze w stopniu większym niż pod rządami jakiegokolwiek lidera po 1945 roku.

W przypadku Brexitu sprawa jest bardziej skomplikowana. Na ostatniej konwencji Partii Pracy dyskutowano nad stanowiskiem w tej kwestii. Zdecydowano, że partia wesprze wariant Norwegia+, a jeśli tej propozycji nie uda się wynegocjować z konserwatystami, wtedy poprze rozpisanie nowych wyborów parlamentarnych. A jeśli to także się nie powiedzie, wtedy wesprze rozpisanie drugiego referendum. I obecnie partia znalazła się w tym właśnie miejscu, publicznie deklarując wsparcie dla ponownego referendum oraz opowiedzenie się w nim za pozostaniem w UE.

– Nawet jeśli opisywane zmiany w Partii Pracy są dla niej samej korzystne, problemem wciąż może być fakt, że w opinii publicznej Jeremy Corbyn ma wizerunek radykalnego przedstawiciela starej lewicy, niezdolnego do formułowania nowych idei. Wydaje mi się, że również pani wystąpiła z krytyką podobnego rodzaju, pisząc o związku pomiędzy lewicą i dawną ideą republikanizmu obywatelskiego. Napisała pani, że ta idea, ograniczona do państwa narodowego, jest niewystarczająca, by walczyć z etnicznym nacjonalizmem i zinstytucjonalizowanym neoliberalizmem.

– Jestem przywiązana do zasad lewicowych. Jestem socjalistką i podzielam wiarę w radykalną demokrację, radykalny egalitaryzm i w o wiele większą redystrybucję niż ta, która dziś istnieje. Pytanie, które sobie zadaję, brzmi: jak wyglądają w dzisiejszej konfiguracji instytucjonalnej możliwe do realizacji lewicowe strategie polityczne?

Jednak zanim odpowiemy na to pytanie, warto zastanowić się głębiej nad tym, co oznacza dziś określenie „stara lewica”? Pod pewnymi względami wygląda na to, że starą lewicą jest dziś New Labour – jeśli spojrzymy na to z perspektywy długiego czasu, kiedy jej program i idee polityczne pozostawały hegemoniczne i testowane były w całej Europie. Odwrót i opór, którego dziś doświadczamy, jest częściowo oporem wobec instytucjonalnego projektu „Trzeciej drogi”, który wprawdzie opowiada się za wprowadzeniem sprawiedliwości społecznej środkami politycznymi, ale doprowadził zarazem do osłabienia partycypacji, demokracji i reprezentacji na podstawowym poziomie demokratycznego zaangażowania obywateli. Nie twierdzę, że wszystkie proponowane wówczas idee były złe bądź też skazane na niepowodzenie albo też że nie przyniosły żadnego postępu. Niezaprzeczalnie jednak pojawiła się luka w reprezentacji. Był to swego rodzaju projekt oświeconej elity. I być może przeciw temu ludzie się dziś buntują – przeciw faktowi, że nie są realnym czynnikiem dokonującym zmian, nawet jeśli owe zmiany przyniosły im korzyść.

To jednak optymistyczna wersja tej historii. Bardziej pesymistyczna wersja jest taka, że New Labour była pionierem zmian w brytyjskim systemie finansowym, które doprowadziły do wsparcia banków po kryzysie 2008 roku, do pakietów oszczędnościowych, które skrzywdziły zwykłych obywateli, a także do promowania idei, zgodnie z którą polityka powinna czynić ustępstwa wobec biznesu. Wywołało to istotne reperkusje nie tylko na poziomie dystrybucji, lecz także na poziomie reprezentacji politycznej. Zatem nawet jeśli spoglądać będziemy na politykę New Labour w jej najlepszym wydaniu, nawet jeśli skupimy się na jej radykalnie egalitarystycznych aspektach, odnajdziemy ową lukę w reprezentacji, ponieważ sprawcy tych zmian byli bardziej technokratyczni niż demokratyczni. W tym sensie partia dostosowała się do szerszych przemian w ramach UE, niekiedy nawet wyznaczając obowiązujące trendy. Dlatego uznaję dziś New Labour za „starą lewicę” – funkcjonuje ona przecież od dwudziestu lat i trudno określić ją mianem nowego projektu.

Również projekt „Trzeciej drogi” w ten czy w inny sposób znalazł się w głębokim impasie. Widzimy jego ograniczenia i sprzeciw, który wywołuje w całej Europie, a Brexit stanowi odbicie tej sytuacji. Pytanie zatem brzmi, co powinna czynić lewica? Nasze społeczeństwa są w głębokim kryzysie i istnieje wyraźna potrzeba projektu bardziej radykalnie socjalistycznego i egalitarnego.

Radykalna lewica, która przez wiele lat pozostawała w mniejszości, stawała się coraz bardziej ekstremalna, ponieważ zawsze unikała instytucji. Jej ręce pozostawały czyste, jednak ona sama znajdowała się na marginesie, okazjonalnie przedstawiając istotną krytykę, jak w przypadku protestu przeciw wojnie w Iraku, lecz bez chęci wzięcia odpowiedzialności za cokolwiek, a z pewnością już nie za rządzenie.

Moja obawa związana z elementami projektu radykalnie lewicowego dotyczy następującego problemu – jeśli rozumieć będziemy go wyłącznie jako projekt emancypacji na poziomie narodowym, a nie europejskim, doprowadzimy do ponownego odegrania dobrze znanych aktów tragedii XX wieku. Mówiąc bardziej prozaicznie, będziemy mieć – z jednej strony – radykalną lewicę, której wizja ograniczona jest do poziomu państwa narodowego, a z drugiej strony – skłonną do kompromisów centrolewicę z transnarodowym, obejmującym całą UE projektem, który jednak pozbawiony jest demokratycznej odpowiedzialności przed wyborcami. Albo też będziemy mieć pełną odpowiedzialność instytucjonalną, lecz zbyt mało demokracji oraz polityk, które byłyby ugruntowane w powszechnej mobilizacji i posiadały wystarczające wsparcie obywateli.

Wyzwaniem dla lewicy jest więc podjęcie próby przedstawienia sposobu odnowy projektu europejskiego. Jeśli zrównamy emancypację z wyjściem z Unii Europejskiej albo z obecnie istniejącymi ramami instytucjonalnymi, ryzykujemy skazanie lewicy na izolację, a w dalszej perspektywie – na nieistotność. W rezultacie może oznaczać to, że lewica w poszczególnych państwach narodowych pozostanie poza tym, co dzieje się na poziomie europejskim.

Jeśli pragniemy odnowić lewicę, należy połączyć wysiłki partii lewicowych z całej Europy, pomyśleć o transnarodowej strukturze na rzecz takiej współpracy oraz o transnarodowych mechanizmach oporu wobec dominujących, neoliberalnych instytucji. By podsumować – podzielam lewicowy krytycyzm wobec liberalizmu, jednak nie podzielam tego, co proponują jego krytycy, a mianowicie powrotu do demokracji na poziomie narodowym. Sądzę, że nadszedł czas, aby demokracja stała się projektem transnarodowym.

– Partia Pracy pod wodzą Jeremy’ego Corbyna, zwiększyła wprawdzie swój stan posiadania, jednak jej zasięg ograniczony wciąż jest do państwa narodowego, podobnie jak w przypadku innych partii lewicowych w Europie – nawet jeśli weźmie się pod uwagę zawierane przez nie szersze koalicje, na przykład w Parlamencie Europejskim. Paradoksalnie to prawicowi populiści wydają się dziś lepsi w formowaniu transnarodowych sojuszy, być może dlatego, że jednoczy ich wspólny wróg – Unia Europejska. Jakie są perspektywy zaistnienia paneuropejskiego, lewicowego projektu politycznego?

– Projekt lewicowy jest w swej istocie projektem internacjonalistycznym. Paradoksem jest, że projekty prawicowe, opierające się na przywiązaniu do suwerenności, nacjonalizmie czy wykluczeniu zdołały skoordynować współpracę na poziomie transnarodowym i zaprezentować się jako siły podzielające wspólną, paneuropejską wizję w stopniu większym, niż czyni to obecnie lewica. Nie ma jednak w tradycji lewicowej niczego, co powstrzymywałoby ją przed uczynieniem czegoś podobnego. W istocie jest dokładnie odwrotnie. To lewica posiada potencjał i historię, które powinny umożliwiać jej przedstawienie takiego projektu w sposób o wiele bardziej spójny i rygorystyczny.

Pod wodzą Jeremy’ego Corbyna Partia Pracy zdołała przeciwstawić się trendowi spadkowemu, który dotknął inne europejskie partie socjaldemokratyczne. Wspomniałam już, że udało się jej powiększyć liczbę członków i przyciągnąć istotną część elektoratu przekazem wyrażającym radykalny sprzeciw wobec dotychczasowej polityki fiskalnej, ponadto wysunęła na czoło zasady sprawiedliwości społecznej. Na czym jeszcze polega różnica w jej działaniu? Otóż laburzyści potrafili krytycznie spojrzeć na własną niedawną przeszłość oraz przyjąć odpowiedzialność za porażki własnego rządu. Partia Pracy powiedziała: „Tak, jesteśmy współwinni. Byliśmy odpowiedzialni za wojnę w Iraku, musimy przyjąć tę odpowiedzialność i przeprosić. Jesteśmy odpowiedzialni za finansjalizację, która doprowadziła do polityki oszczędzania oraz wsparcia neoliberalizmu, także za to przyjąć musimy odpowiedzialność i przeprosić. Musimy odnowić partię w sposób, który jest odmienny od jej dotychczasowego profilu instytucjonalnego, tak by znów mogła przemawiać do zwykłych ludzi, a także by potrafiła ona odnowić i zaadaptować socjalizm na potrzeby wyzwań XXI wieku. Jedynym sposobem, aby to uczynić, jest zwrócenie się ku szeregowym członkom i odnowa poprzez ich aktywne zaangażowanie”.

Sądzę, że jest to obiecujący początek – nie widzę powodów, aby coś podobnego nie mogło zostać wypróbowane gdzie indziej. Wydaje mi się, że w innych państwach europejskich lewicy brakuje odwagi, by powiedzieć: „My, jako partia socjaldemokratyczna – jak SPD czy Partito Democratico – jesteśmy odpowiedzialni za porażki polityki ostatnich kilku lat, mamy jednak także świadomość zmieniających się okoliczności i potrzeby odnowy projektu lewicowego oraz odzyskania zaufania demokratycznej opinii publicznej”. Przekaz taki należy przedstawić ludziom i sprawdzić, czy spowoduje on zwiększenie zaangażowania.

Jednym z problemów, stanowiących dziedzictwo neoliberalizmu zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Europie, jest fakt, że doprowadzono w istocie do zniszczenia inicjatyw oddolnych, zaangażowania, ruchów robotniczych i społecznych. A niszcząc to, zniszczono w istocie fundament łączący ruchy masowe z partiami socjaldemokratycznymi. Stąd właśnie pochodzi luka w reprezentacji i dlatego dziś ważniejsze niż kiedykolwiek jest jej zasypanie.

W państwach europejskich, gdzie partie lewicowe miały odwagę, by podjąć namysł nad swoją przeszłością, jak w Portugalii i, do pewnego stopnia, w Hiszpanii, odniosły one sukces wyborczy. To pierwszy krok, choć wiele jeszcze pozostaje do zrobienia. Kolejny krok, nad którego urzeczywistnieniem waha się obecnie Partia Pracy, wiąże się z powołaniem transnarodowej platformy, takiej międzynarodówki lewicowej. W tym wymiarze Partia Pracy pozostaje bojaźliwa. Jest to skutek zarówno jej wewnętrznych podziałów, jak i tego, że radykalny projekt lewicowy nie ma w partii hegemonii, a na pewno nie pośród jej parlamentarnej reprezentacji. Istnieje znacząca wewnętrzna krytyka potęgowana przez Brexit oraz nowy podział pomiędzy jego przeciwnikami a zwolennikami, idący w poprzek lewicowego elektoratu (który w normalnych warunkach wspierałby Corbyna).

Byłoby jednak wielkim uproszczeniem myślenie o Partii Pracy jedynie w kategoriach personalnych – za czym opowiada się i co reprezentuje Jeremy Corbyn. Nie oddaje to sprawiedliwości całemu projektowi i niesie ryzyko zrównania szans jego powodzenia z losami jednego człowieka. Ważniejsze jest, by skupić się raczej na jego roli jako reprezentanta szerszego ruchu społecznego. W sposobie przedstawiania fenomenu Corbyna martwi mnie to, że za dużo mówi się o nim, a za mało o transformacji, którą on reprezentuje, jej celach i programie.

– Poruszyła Pani problem sprawczości politycznej, której postrzeganie uległo w minionych latach ogromnej personalizacji. Czy dziś potrzebujemy raczej kolektywnego działania politycznego?

– To jeden z problemów obecnej polityki – obsesja wokół wizerunku lidera i jego charyzmy. Kiedy Corbyn zaczął wyrastać na kluczową postać w Partii Pracy, wielu ludzi obawiało się, że jest zbyt mało charyzmatyczny albo za stary. A ja pomyślałam, że to, co inni uznają za ograniczenie, będzie w istocie atutem. Powiem krótko, jeśli pragnie się ucieleśniać większy ruch, nie należy mieć charyzmatycznego lidera, gdyż chodzi o zmiany, które on uosabia i wyraża. Jednak w świecie, w którym żyjemy – włączając w to media i to, czego one się domagają i co najchętniej komentują – jest to bardzo trudne, ponieważ utraciliśmy ideę demokracji jako ruchu. Wielkie instytucje, które nas otaczają, są bardzo elitarystyczne, a sposób, w jaki wykonują swoją władzę, jest często bardzo spersonalizowany. To uniemożliwia nam osądzanie ruchu na podstawie jego postulatów, ponieważ zawsze zredukowany zostaje on do jednostki, która go reprezentuje, i tego, czy ta jednostka spełnia kryteria stawiane charyzmatycznemu liderowi. Sądzę, że to bardzo antydemokratyczny sposób myślenia.

– Jak zatem zmienić ten sposób myślenia o polityce? Wymagałoby to chyba zmiany sposobu rozumienia polityki nie tylko przez media, lecz także przez całe społeczeństwa, co zdaje się niemożliwe.

– Jest to trudne pytanie, ponieważ dotyka ono ograniczeń liberalnej demokracji parlamentarnej. Masz w niej tylko jedną szansę – wybory – i musisz uczynić wszystko, by swoją krytykę społeczną, wizję przyszłości oraz szereg propozycji politycznych przedstawić w sposób spójny i atrakcyjny, wiodący do sukcesu przy urnach wyborczych. Musimy jednak zadać inne pytanie, kto nakazuje nam sądzić, że postępowa partia polityczna musi myśleć o sobie w kategoriach czteroletniego cyklu wyborczego. Czy porażka w wyborach oznacza, że twój emancypacyjny projekt jest martwy politycznie i filozoficznie? Takie myślenie zdaje się poddawać niekoniecznie zdrowemu sposobowi myślenia o demokracji, moim zdaniem więcej mówi o ograniczeniach liberalnego parlamentaryzmu. Fakt, że dany projekt doznaje porażki w wyborach, może być efektem wielu czynników: ideologii, historycznej przygodności, słowem – tego, jak jest odbierany w społeczeństwie. To także wyjaśnia relatywną słabość lewicy w ostatnich kilku latach – próbowała ona uchwycić to, co było akurat popularne: konserwatyzm społeczny, sprzeciw wobec imigracji, kompromis z wielkim biznesem. Za bardzo zajęta była podążaniem za trendami wyznaczanymi przez media albo przez elity biurokratyczne i biznesowe, a za mało zainteresowana wyrażaniem spójnej krytyki społecznej status quo.

Wszystko to pokazuje, że projekty polityczne nie muszą żyć w owych cztero- czy ośmioletnich cyklach. Istnieje coś, co narasta w ukryciu przez długi czas – Hegel określał to mianem „chytrości rozumu” – i jeśli jesteś częścią ruchu protestu, który przejmuje się niesprawiedliwością społeczną albo emancypacją, problematyczne jest redukowanie sprawy do stwierdzenia – jesteś martwy.

Jest to kwestia hegemonii, by przywołać sformułowanie ze słownika Gramsciego. Proces konstruowania hegemonii wymaga jednostek i ruchów zdolnych wyartykułować wizję sprawiedliwego społeczeństwa na poziomie politycznym i instytucjonalnym, lecz także na poziomie krytyki społecznej i intelektualnej. Jeśli zależy ci na emancypacji społecznej i usiłujesz wyartykułować jej lewicową wizję, być może zajmie to więcej czasu, być może opinia publiczna nie jest na to gotowa. Możesz myśleć, że odwołanie się do antyimigracyjnych nastrojów przyniesie ci zwycięstwo wyborcze. Ale dlaczego miałbyś przekreślać swoje pryncypia, by uzyskać parę głosów więcej? Jeśli odstępuje się od własnych zasad, dyskurs przesuwa się coraz bardziej na prawo, pozostaje coraz mniej przestrzeni, by przeciwstawić się dominującej ortodoksji, która staje się coraz bardziej wykluczająca. To właśnie widzimy w przypadku Donalda Trumpa czy Viktora Orbána – ponieważ lewica ściga centrum, centrum ściga prawicę, prawica – skrajną prawicę, zaś cała oś polityczności jako takiej przesuwa się coraz bardziej ku ekstremum i przywodzi nas to do legitymizowania dyskursu skrajnej prawicy.

– W swoich badaniach zajmuje się pani problematyką globalnej sprawiedliwości. Jaka jest pani ocena roli, którą obecnie w tym zakresie odgrywa Unia Europejska, i jakiemu przekształceniu ulec powinna UE, aby rolę tę odgrywać lepiej?

– Jak wiemy, Unia Europejska jako instytucja umożliwia prawną i polityczną koordynację pomiędzy państwami. Ostatecznie jednak Europa pozostaje tylko jedną częścią świata. A jeśli zależy nam na sprawiedliwości globalnej, to musimy myśleć o całym świecie. Zatem w tym zakresie, w jakim wysiłki, by zreformować UE, będą wciąż zwrócone wyłącznie do wewnątrz i będą obojętne na to, co dzieje się gdzie indziej na świecie, pozostaną one ograniczone i problematyczne. O co tu chodzi? Otóż bez myślenia o sprawiedliwości globalnej, skończymy na zastąpieniu uprzedzeń nacjonalistycznych uprzedzeniami europejskimi i będziemy reprodukować europejskie formy wykluczenia. To prawda, że tożsamość europejska jest na wiele sposobów lepsza od wąskiego nacjonalizmu, który wiódł do bratobójczych wojen w Europie. Jednak ostatecznie, będąc tożsamością „europejską”, pozostaje, tak czy inaczej, czymś partykularnym.

Kiedy zastanawiam się zatem, czym jest i czym powinna być Europa, myślę o projekcie europejskim będącym pionierem kosmopolityzmu. Innymi słowy, ważne jest, by odrzucić ideę Europy jako projektu ograniczonego geograficznie czy terytorialnie, a myśleć o instytucjach, które mogłyby wyrosnąć ze sprzeciwu wobec nacjonalizmu i kapitalizmu, jako o instytucjach, które staną się modelem dla transformacji globalnej.

Ale powróćmy do Unii Europejskiej, jaką znamy. Wiemy, że lista jej słabości jest długa, od jej demokratycznej legitymizacji przez sposób, w który jej rożne instytucje dystrybuują władzę, do kwestii suwerenności. Jedną z przyczyn atrakcyjności idei Brexitu jest nadzieja na odzyskanie suwerenności. Jeśli chcemy zmieniać relacje władzy, nieunikniona jest krytyka instytucji grożących erozją suwerenności.

Tymczasem Unia Europejska to konstelacja instytucji, które powodują głęboką erozję władzy rządów narodowych, co czyni niezwykle trudnym zadaniem odnalezienie miejsca, w którym ulokowana jest władza. Na czym powinniśmy się skupić, jeśli chcemy przeciwstawić się takiej instytucji? Na Parlamencie Europejskim, Radzie Europejskiej, Trybunale Sprawiedliwości, Europejskim Banku Centralnym? UE działa poprzez kooperację wszystkich tych instytucji, które w bardzo szczególny sposób okopują relacje władzy, co sprawia, że sprzeciw wobec nich jest wyjątkowo trudny. Wyzwaniem dla lewicy jest zatem praca zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz tych instytucji, by wyartykułować spójną alternatywę, która wzmocni siłę tych instytucji przy jednoczesnym osłabieniu ich mankamentów.

W dłuższej perspektywie powinniśmy zatem zmierzać ku konstruowaniu alternatywnych instytucji europejskich. Wysiłek ten powinien iść ręka w rękę z próbami zmiany struktur i relacji władzy w imię wizji bardziej egalitarnej i inkluzyjnej, czyli – bardziej socjalistycznej.

– Co to oznaczałoby w praktyce?

– Choćby myślenie o europejskiej polityce migracyjnej w sposób odmienny od obecnego myślenia Unii Europejskiej.

Niemniej jednak każdy projekt lewicowy, który usiłuje jednocześnie opierać się na Unii Europejskiej i rzucać jej wyzwanie, musi ostrożnie podchodzić do napięć na granicach Europy, jak i asymetrii pomiędzy nowymi i starymi państwami członkowskimi czy też między bardziej i mniej rozwiniętymi regionami Europy. Jasne jest, że istnieją hierarchie w relacjach władzy, które wpływają na sposób działania instytucji. Każde rzucone wyzwanie i każda próba zreformowania Unii Europejskiej dążyć musi do eliminacji owych asymetrii, zwłaszcza tych dotyczących statusu i władzy, jak również nierówności społecznych i politycznych, które im towarzyszą.

W tym właśnie punkcie znajduje się dzisiaj lewica. Toteż należy sobie odpowiedzieć na kluczowe pytanie, czy reforma UE jest w ogóle wykonalna. Sądzę, że błędem jest przekonanie, że lepiej będzie powrócić do tego, co było, skupiając się na naszym małym projekcie narodowym, o czym ciągle mówią zwolennicy Brexitu. Myślę, że warto zainwestować w inny projekt – projekt paneuropejski, choć oczywiście mam świadomość istnienia jego poważnych ograniczeń. Pytanie brzmi: w co zainwestować powinien postępowy ruch polityczny? W coś, czego próbowano i co zawiodło w przeszłości? Czy też w coś, co również jest ryzykowne, ale jeszcze nie poniosło klęski, ponieważ nie zostało jeszcze sprawdzone?

– Czy sądzi pani, że instytucje europejskie są otwarte na opisywane zmiany?

– Zacznę od oczywistości – przede wszystkim nie sądzę, by były one bardziej neoliberalne od instytucji państw narodowych. Dlatego absurdem jest myślenie, że, unikniemy neoliberalizmu w Wielkiej Brytanii gdy opuścimy UE. To nie tylko Partia Brexit. Idea ta łączy elementy radykalnie prawicowe z elementami radykalnie lewicowymi, a wszystkie one kształtowane są wspólnym oporem wobec Unii Europejskiej. Jednak zwolennicy Partii Brexit nie mówią nam, za czym się właściwie opowiadają. Cały projekt tworzony jest przez heterogeniczne ruchy, które łączą zwolenników rożnych ugrupowań, począwszy od ludzi takich jak Nigel Farage, a skończywszy na skrajnie lewicowej grupie związanej z magazynem Spiked. Trudno wyobrazić sobie, by wszyscy oni mogli współistnieć w jakimś jednym, konstruktywnym ruchu.

Idea „odzyskiwania kontroli”, która napędzała Brexit, jest iluzją. Nie sądzę, by została rzeczywiście przemyślana. Brexit to potwierdza. Pokazuje jednak jeszcze coś, co zresztą jego zwolennicy powtarzają od dawna: jeśli chcesz przekonać się, jak wiele władzy posiada UE, spróbuj z niej wystąpić. Nawet państwo takie jak Wielka Brytania, które jest bardzo silne na poziomie globalnym, wydaje się niezdolne do opuszczenia Unii, bez wyrządzania sobie szkody. Jaki zatem wybór mają inne, mniejsze państwa, które nie są tak wpływowe, hegemoniczne i bogate? Jeśli projektowi temu nie rzucimy wyzwania, połknie on wszystkich swoich oponentów.

Rozumiem tu argumenty każdej ze stron. Nie twierdzę, że UE nie należy krytykować i powinno się w nią inwestować, ponieważ stwarza wspaniałe perspektywy dla sprawiedliwości społecznej. Zowię tylko, że w kategoriach strategii, taktyki i wartości politycznych lepiej nie pozostawać na łasce narodowych egoizmów. Należy mieć jednak świadomość, że istnieje także europejska wersja tego egoizmu, która wcale nie musi być lepsza. To, który z dwóch rodzajów demokracji – narodową czy transnarodową – uznamy za priorytet, jest kwestią strategii i wyboru wizji opierającej się na lekcji wyciągniętej z błędów przeszłości. Dla mnie oznacza to wybór odmiennego projektu socjalistycznego, który świadom jest swojej własnej, problematycznej przeszłości, co jednak nie powinno powstrzymywać go od krytyki kapitalizmu oraz jednoczesnego budowania ruchów i instytucji. Oznacza to kształtowanie pożądanego ideału demokratycznej, socjalistycznej Europy. Uważam, że w tym właśnie kierunku powinniśmy zmieniać UE. Nie jestem być może wielką optymistką, iż taka radykalna zmiana się powiedzie, jednak demokracja zawsze związana jest z ryzykiem, a sądzę, że ten projekt wart jest, by podjąć taką próbę.

przetłumaczył Filip Biały

 

Lea Ypi (1979) – profesor teorii politycznej w London School of Economics and Political Science oraz adiunkt na Australian National Unviersity. Autorka książek „Global Justice and Avant-Garde Political Agency” oraz (wraz z Jonathanem Whitem) „The Meaning of Partisanship”.

Artykuł ukazał się w 155 numerze Przeglądu Politycznego
Skip to content