Dwie Ameryki | Łukasz Gadzała PP 186/2024

Pytania, na które chcemy dziś odpowiedzieć, brzmią następująco: czym jest Ameryka i czym może stać się w nadchodzących latach? Jaką rolę odgrywa współcześnie w systemie międzynarodowym i czy rola ta jest korzystna dla świata i dla niej samej? Nade wszystko – w kontekście zbliżających się wyborów prezydenckich – chcemy wiedzieć, czy wygrana jednej lub drugiej strony może znacząco zmienić rolę Ameryki, czy raczej nie należy spodziewać się na tym polu istotnych zmian.

1.

Zacznijmy od Ameryki dzisiejszej i tego, jak osiągnęła swoją wielkość, na jakich podstawach opiera swoją politykę i czy ten fundament jest trwały, czy może dokonuje się jego stopniowa erozja. Powszechnie uważa się, zresztą nie bez racji, że współczesna Ameryka jest mocarstwem względnie słabnącym, ale wciąż najpotężniejszym na całym świecie. Takie postawienie sprawy nie jest nowością. Wybitny historyk Paul Kennedy już pod koniec lat osiemdziesiątych stwierdzał, że Ameryce grozi nadmierne rozciągnięcie sił imperialnych, a jej potęga stopniowo maleje. Coraz większe niedopasowanie posiadanych środków do założonych celów: oto diagnoza, która prowadziła go do konstatacji, że Ameryka powoli wytraca swoje siły i w końcu może podzielić los wszystkich poprzednich imperiów, które przechodziły od fazy narodzin i rozkwitu do etapów stagnacji i rozkładu. Od czasu, gdy Kennedy postawił swoją diagnozę, wspomniana tendencja ujawniła się jeszcze wyraźniej, a kolejne pokolenie amerykańskich przywódców nie jest w stanie odwrócić tego długotrwałego, niekorzystnego trendu. Nie dlatego, że ignorują problem, albo że nie są świadome jego istnienia, ale dlatego, że ich remedia coraz bardziej rozmijają się z potrzebami i oczekiwaniami samej Ameryki oraz reszty świata.

Być może komuś wyda się paradoksem, że współczesne Stany Zjednoczone boją się utraty przewagi militarnej nad największymi rywalami, mimo że rokrocznie odpowiadają za niemal dwie trzecie globalnych wydatków na zbrojenia, czyli ponad dwukrotnie więcej niż Chiny i Rosja razem wzięte. Obawiają się, tak jak obawiały się w czasie zimnej wojny, że jej główni rywale wykroją dla siebie przyczółek w którymś z odległych krajów azjatyckich lub afrykańskich, a przecież same posiadają blisko 750 baz i obiektów wojskowych rozlokowanych na całym świecie, nie wspominając już o sieci sojuszników, o czym ich rywale mogą tylko pomarzyć. Ameryka zazdrośnie strzeże też swojego prymatu gospodarczego i patrzy podejrzliwie na wszelkie ruchy wymierzone w jej pozycję, chociaż to na jej walucie nieprzerwanie opiera się międzynarodowa wymiana handlowa i to ona kontroluje najważniejsze instytucje finansowe świata.

Lecz opisany paradoks jest tylko pozorny – im bowiem państwo staje się potężniejsze i im więcej bierze na siebie zobowiązań, tym bardziej staje się wyczulone na punkcie swojej pozycji, prestiżu i stanu posiadania. Zazdrośnie strzeże swoich przewag i bywa bezwzględne w ich egzekwowaniu. Każde wielkie państwo – i nie ma tu wyjątków w historii świata – jest przyzwyczajone do różnego rodzaju ekspansji i na ogół nie przyjmuje do wiadomości, że mogłoby być poddane tym samym regułom, co inne, mniejsze kraje. Ameryka osiągnęła swój dzisiejszy status, prowadząc nieustanną ekspansję przez ponad 250 lat, najpierw terytorialną, a następnie gospodarczą, polityczną i kulturową. Historia Ameryki jest w istocie historią niemal nieustającej ekspansji, dlatego nie sposób zrozumieć jej teraźniejszości oraz dylematów przyszłości bez właściwego odczytania jej przeszłości.

2.

Amerykańska ekspansja była początkowo ekspansją, którą znamy z historii Rzymu, podbojów Czyngis-chana, Ludwika XIV albo Napoleona. Twórcy młodego, prężnego państwa złożonego z trzynastu dawnych kolonii brytyjskich zaprojektowali organizm, który pod wieloma względami różnił się od państw „starego świata”, ale bardzo szybko stał się równie – a może nawet bardziej – ekspansywny niż one. Po niecałych stu latach istnienia państwa Amerykanie władali już niemal całym interiorem i dotarli do brzegów Oceanu Spokojnego. Dziś są państwem niemal piętnaście razy większym w stosunku do terytorium, na którym rządzili koloniści. Założycielska historia Ameryki opiera się na ekspansji terytorialnej, na obietnicy lepszego życia poza dotychczas wytyczonymi granicami, na nieskrępowanej wolności, która czeka każdego, kto wyprawi się na Zachód oraz na nadziei, że dla każdego wystarczy miejsca na amerykańskiej ziemi – choćby miała to być ziemia wyrwana temu, co dzikie i niebezpieczne. Manifest Destiny – objawione przez Boga przeznaczenie – tak pierwsze pokolenia Amerykanów racjonalizowały swój wielki marsz na Zachód.

Ekspansja ta, i tu zawsze występowała istotna różnica między Ameryką a monarchiami europejskimi, a później autorytarnymi mocarstwami, bywa poddana trzem zasadniczym ograniczeniom. Pierwszym z nich jest deliberacyjna natura amerykańskiego systemu politycznego, co nie pozwala jednostce narzucić swojej woli, a więc również woli niepohamowanej ekspansji. Drugim czynnikiem jest usankcjonowanie istnienia rozmaitych grup wpływu – frakcji – które mają różne interesy i ścierają się, by wypracować kompromis między bardziej śmiałymi i bardziej zachowawczymi wizjami rozwoju i ekspansji państwa. Trzeci czynnik to dystans geograficzny, który w przeszłości ograniczał możliwości ekspansji terytorialnej młodego państwa do północnej części półkuli zachodniej. Te trzy bezpieczniki miały odpowiadać za to, by ekspansja Ameryki nie wymknęła się spod kontroli i by nie służyła niegodziwym celom.

Jakkolwiek wymienione bezpieczniki, nie zawsze i nie w każdych okolicznościach, pozwalały utemperować wole ekspansji, to potrafiły  jednakże ją moderować i wygładzać jej skutki. W połowie XIX wieku Wigowie oraz część Demokratów nie chcieli wcielenia Teksasu do Unii, uważali bowiem, że aneksja kolejnego południowego stanu niechybnie przechyli równowagę wewnątrz państwa na korzyść właścicieli niewolników. Debata na ten temat była momentami zażarta, ostatecznie jednak wypracowano pewien rodzaj kompromisu, który co prawda nie zadowalał Wigów z Północy, ale przekonał część północnych Demokratów. Jeszcze wcześniej te same obawy towarzyszyły zakupowi Luizjany. Głośno sprzeciwiało mu się na przykład stronnictwo, któremu przewodził Alexander Hamilton, a debaty na ten temat pozwoliły wyostrzyć rozumienie konstytucyjnych praw przysługujących prezydentowi oraz poddać pod rozwagę politykę ekspansji, która naruszała interesy europejskich mocarstw kolonialnych. W książce The true flag: Theodore Roosevelt, Mark Twain, and the birth of American empire Stephen Kinzer stwierdza, że wielka debata na temat wojny z Hiszpanią w 1898 roku, a następnie ewentualnego włączenia do Ameryki Filipin i Kuby, była pierwszą debatą na temat polityki zagranicznej w historii przeszło stuletniego państwa. Nic bardziej mylnego. Amerykańskie elity żyły debatami na temat polityki zagranicznej od samego początku istnienia państwa. Kwestia ekspansji terytorialnej, politycznej i gospodarczej żywo zajmowała Amerykanów, prowadząc do pierwszych podziałów w społeczeństwie. Wielki marsz na Zachód, zakup Luizjany, aneksja Florydy, Teksasu i Oregonu miały swoich zwolenników i przeciwników, były przedmiotem intensywnej, na ogół wolnej i szerokiej debaty, a to odróżniało społeczeństwo amerykańskie od mocarstw europejskich.

Równolegle z ekspansją terytorialną Amerykanie prowadzili ekspansję gospodarczą. Istnieje przekonanie, zresztą dobrze osadzone w umysłach ludzi po obu stronach Oceanu Atlantyckiego, jakoby Ameryka przez większość swej historii – co najmniej do 1945 roku – była państwem izolacjonistycznym. Nie interesowała się sprawami Europy ani innych części świata, nie brała udziału w sporach politycznych, tylko w bezpiecznej odległości od innych rozwijała swą wielką potęgę przemysłową i wojskową. Innymi słowy, młodemu państwu pomógł dystans geograficzny, a pragmatyczni Amerykanie skwapliwie wykorzystali to, co otrzymali od natury.

W dużej mierze jest to mit, który powstał  w XX wieku. Ameryka nigdy nie była państwem izolacjonistycznym. Od samego początku utrzymywała rozległe stosunki z innymi krajami. Niepodległość uzyskała po intensywnych, choć niekoniecznie przyjaznych kontaktach z Brytyjczykami. Musiała nieustannie wchodzić w wielorakie relacje z Francuzami i Hiszpanami, którzy utrzymywali swoje kolonie po drugiej stronie oceanu. Pierwsi przywódcy Ameryki byli – by użyć współczesnej terminologii – internacjonalistami, obytymi w świecie mężami stanu, dziećmi brytyjskiego i francuskiego oświecenia, zainteresowanymi w równym stopniu rozwojem młodego państwa, co szerokim światem, do którego, nolens volens, musieli się odnosić.

Nade wszystko jednak polityka zagraniczna młodej Ameryki była głównie polityką gospodarczą. Politolog i felietonista Walter Russell Mead trafnie ujął ten fenomen, pisząc na początku XXI wieku, że być może z perspektywy Europejczyków, uwikłanych w wojny, manewry dyplomatyczne i „prawdziwą politykę”, kwestie gospodarcze mogły się wydawać materią całkowicie drugorzędną. Ameryka, podobnie jak Wielka Brytania, funkcjonowała jednak na innych zasadach niż Francja, Niemcy, Austria, Rosja i Prusy. Wyrastała ponad spory i waśnie Europejczyków, jeżeli nie musiała, to nie używała siły militarnej, tylko handlowała, co – jak wiemy od Edwarda Halletta Carra – nie jest bynajmniej oznaką większej moralności, tylko większej siły.

Ta coraz bardziej pewna siebie i wchodząca w okres dojrzewania felix America nie szukała zatargów w Europie, lecz kolejnych rynków zbytu dla swoich produktów. Separacja geograficzna, dająca przynajmniej względne poczucie bezpieczeństwa, a także coraz większa produkcja rolna i przemysłowa, czyniły z Ameryki państwo coraz bardziej potrzebne, coraz bardziej niezbędne dla świata. Wielka Brytania, potencjalnie wrogie globalne supermocarstwo, w każdej chwili mogła zdewastować amerykańskie miasta przy pomocy swojej marynarki oraz doprowadzić amerykańskie rynki finansowe do ruiny dzięki swojej kontroli nad międzynarodowym systemem kredytowym. Z drugiej strony Amerykanie mogli wstrzymać import bawełny i pszenicy, a utrata dostępu do amerykańskiego rynku oznaczałaby ruinę dla wielu dużych brytyjskich firm przemysłowych – opisywał tę zależność Mead. Czyż nie było to swego rodzaju „wzajemne gwarantowane zniszczenie” na długo, zanim termin ten upowszechnił się w odniesieniu do zimnowojennej strategii dwóch mocarstw atomowych?

Ameryka bardzo szybko stała się państwem, które wysyła karne ekspedycje, by utemperować piratów zakłócających handel oceaniczny. Bardzo szybko też wymogła otwarcie rynków innych krajów dla swoich towarów – jeżeli trzeba było, to siłowo. Ponadto równie szybko zrozumiała, że jej powodzenie zależy od sytuacji w Europie. Podobnie jak Wielka Brytania, która w swojej polityce europejskiej kierowała się zasadą: zwycięży ten, do którego się przyłączę, także Ameryka stała się żywotnie zainteresowana, by żadne z mocarstw europejskich nie było na tyle silne, by móc sobie pozwolić na ekspansję zamorską.

Już w latach dwudziestych XIX wieku została ogłoszona tzw. doktryna Monroe, zgodnie z którą żadne państwo europejskie nie ma prawo ingerować w sprawy polityczne państw zachodniej półkuli. Ameryka była jednak wówczas jeszcze zbyt słaba, by wyegzekwować ten zakaz. Niemniej jednak u podstaw doktryny leżało bardzo poważne zainteresowanie sprawami europejskimi, podobnie jak  przekonanie, że Stany Zjednoczone muszą wywierać nacisk na państwa europejskie w taki sposób, by do minimum ograniczyć swoje zaangażowanie polityczne. Ustanawiając doktrynę Monroe, Amerykanie implicite przyznawali, że znają swoje ograniczenia i nie są zainteresowani ekspansją terytorialną na terytorium Europy. Politykę zagraniczną mieli prowadzić poprzez ekspansję handlową oraz zabiegi dyplomatyczne, by któryś z „europejskich skorpionów” nie wypełzł z butelki i nie ruszył na podbój świata.

Na przełomie XIX i XX wieku Ameryka była już tak potężna, a swoje interesy definiowała tak szeroko, że powoli zaczynała angażować się politycznie w odległych krajach. Amerykanie wiedzieli – jak stwierdził w 1895 roku zapomniany już dziś sekretarz stanu Richard Olney – że na swoim kontynencie są praktycznie suwerenem, a ich wola jest prawem w sprawach, w których decydują się interweniować. Na tym jednak nie poprzestali. Wkrótce wzięli na siebie ciężar mediacji po wojnie japońsko-rosyjskiej oraz na konferencji mocarstw europejskich w Algeciras. Weszli do pierwszej wojny światowej, czemu towarzyszyła kolejna, lecz nie ostatnia, z serii wielkich debat o powinnościach i roli amerykańskiej polityki zagranicznej. Ale gdy prezydent Wilson chciał włączyć Amerykę w polityczne struktury państw europejskich, okazało się, że Liga Narodów wcale nie jest marzeniem większości amerykańskich kongresmenów.

Ktoś mógłby powiedzieć, że przypadek Wilsona i Ligi Narodów dowodzi obecności silnego impulsu izolacjonistycznego i niechęci do dalszej ekspansji w społeczeństwie amerykańskim. Nic bardziej mylnego. Izolacjoniści w Kongresie stanowili wyraźną mniejszość. Większość nie chciała przystępować do Ligi Narodów, ponieważ była przekonana, że zbyt mocno ograniczy ona pole manewru Ameryki, a przede wszystkim pozwoli Europejczykom ingerować w sprawy zachodniej półkuli. Kongresmeni nieprzychylni Lidze Narodów w formie zaproponowanej przez Wilsona obawiali się, że ich kraj odejdzie od swojej tradycyjnej polityki niewiązania się trwałymi sojuszami, co na dłuższą metę wciągnie Amerykę w wyniszczające wojny Europejczyków i sprawi, że Waszyngton zacznie zaniedbywać swoje obowiązki wobec obywateli. W słynnym przemówieniu z 28 stycznia 1919 roku dobitnie wyraził to senator Henry Cabot Lodge, wielki oponent Wilsona, o którym nikt ze współczesnych nie powiedziałby, że był izolacjonistą.

Przyjmując proponowaną konstytucję [Ligi Narodów], całkowicie porzucilibyśmy politykę określoną przez Waszyngtona w jego pożegnalnym przemówieniu i w doktrynie Monroe (…) Naród amerykański podtrzymywał i realizował zasady zawarte w orędziu pożegnalnym Waszyngtona aż do chwili obecnej. Waszyngton opowiedział się przeciwko stałym sojuszom. Nie wykluczył jednak możliwości wchodzenia w tymczasowe sojusze. Nasz udział w zakończonej właśnie Wielkiej Wojnie był całkowicie zgodny z polityką Waszyngtona i nie naruszył jej pod żadnym względem (…) Teraz zaś, gdy rządzą namiętności i emocje, mamy całkowicie porzucić politykę Waszyngtona i wejść w stały i nierozerwalny sojusz.

Ameryka nie przystąpiła do Ligi Narodów. Kongres zdecydował, że najlepszym sposobem budowania światowego imperium na wzór imperium brytyjskiego będzie kontynuacja dotychczasowej polityki prymatu na zachodniej półkuli, ekspansji gospodarczej w pozostałych częściach świata, a przy tym selektywne zaangażowanie polityczne w Europie i w Azji.

Dopiero ogromny wzrost potęgi Związku Radzieckiego w czasie drugiej wojny światowej sprawił, że Ameryka po raz pierwszy w swojej historii zdecydowała się na krok, na który nie była gotowa po pierwszej wojnie światowej i który stanowił odejście zarówno od wytycznych Waszyngtona, jak i doktryny Monroe: włączyła się w struktury polityczne na odległym kontynencie. W rezultacie drugiej wojny światowej amerykańska strefa wpływów przestała być ograniczona jedynie do zachodniej półkuli, ale objęła również najprężniejsze, najbardziej uprzemysłowione i demokratyczne przyczółki w Europie i w Azji. Już nie tylko na „swojej” półkuli, ale też w Europie Amerykanie stali się „praktycznie suwerenem”, którego „wola zamieniała się w prawo”. Stworzyli NATO, przykryli Europę parasolem atomowym, odbudowali bazę przemysłową kontynentu dzięki pieniądzom z planu Marshalla i napisali nową konstytucję dla Niemiec Zachodnich. W bardzo krótkim czasie Ameryka dokonała kolejnej wielkiej ekspansji – tym razem nie tylko gospodarczej, ale też politycznej – i po raz pierwszy w historii stała się prawdziwie globalnym mocarstwem.

Ekspansyjna natura Ameryki – powtórzmy to raz jeszcze – bywa ograniczana przez jej system wewnętrzny oraz świadomość, że dystans geograficzny uniemożliwia jej całkowitą hegemonię na odległych kontynentach. Dlatego amerykańska globalna strefa wpływów, która ukształtowała się po zwycięstwie w drugiej wojnie światowej, wyraźnie różniła się od stref wpływów mocarstw niezmiennie skazanych, by prowadzić politykę na wielkich przestrzeniach lądowych, a nie akwenach oceanicznych. Z perspektywy demokratycznych sojuszników hegemonia Ameryki bywała niedogodnością, ale nie była przesadnie surowa i dojmująca. Stany Zjednoczone nie musiały uciekać się do brutalnych metod, jakimi posługiwały się mocarstwa kontynentalne, swoją wolę narzucały w sposób bardziej wyszukany, a przez to bardziej skuteczny. Wobec tych, którzy akceptowali ich hegemonię, potrafiły być względnie łagodne, ale wobec tych, którzy odmawiali posłuszeństwa i pozostawali poza ich strefą wpływów – potrafiły i potrafią być bezwzględne. Zbigniew Brzeziński doskonale scharakteryzował tę zależność w napisanej już po zakończeniu zimnej wojny Wielkiej szachownicy.

Geostrategia eurazjatycka Stanów Zjednoczonych powinna polegać na przemyślanym oddziaływaniu na państwa dynamiczne geostrategicznie i na ostrożnym manipulowaniu państwami pełniącymi rolę katalizatorów, zgodnie z dwoma celami Ameryki: krótkoterminowymi, polegającym na utrzymaniu swojej bezprecedensowej hegemonii w świecie, i długoterminowym, skupionym na przeobrażeniu tej hegemonii w coraz bardziej zinstytucjonalizowaną współpracę międzynarodową (…)  Aby wyrazić to językiem pochodzącym z bardziej brutalnej epoki starożytnych imperiów, trzy wielkie cele imperialnej geostrategii powinny być następujące: przeciwdziałać spiskom wasali i utrzymywać ich zależność militarną, dbać o bezpieczeństwo lenników i czynić ich uległymi, a także nie dopuszczać, by barbarzyńcy się jednoczyli.

Brzeziński uważał, że relacje między hegemonem a sojusznikami nie mogą być całkowicie równoprawne, ponieważ są zależne od posiadanej siły. Dlatego Amerykanie przez lata mogli sobie pozwolić na roztaczanie światowej hegemonii i narzucanie swojej woli innym państwom, w tym sojuszniczym państwom europejskim, które nie miały wystarczającej siły, żeby się temu przeciwstawić. W istocie po zakończeniu zimnej wojny polityczna, gospodarcza i kulturowa ekspansja amerykańskiej strefy wpływów sięgnęła zenitu.

Jednocześnie przez lata w samej Ameryce można było usłyszeć opinie, że w długofalowym interesie państwa nie jest dominacja nad światem, lecz mądre przywództwo, dzielenie się obowiązkami w obszarach kluczowych dla bezpieczeństwa świata, a być może nawet podjęcie wysiłku zaprojektowania wszechobejmującego, bardziej pokojowego i sprawiedliwego ładu międzynarodowego.

Od kiedy Ameryka stała się najpotężniejszym państwem świata, a więc na początku XX wieku, napięcie między instynktem dominacji a ideą przywództwa pozostaje motywem przewodnim jej zaangażowania na wszystkich kontynentach. Porywanie się na projekt ładu światowego jest zaś wyjątkiem, a nie regułą, i nie leży w ekspansyjnej naturze państwa amerykańskiego. Dość powiedzieć, że drogą tą próbowało iść jedynie trzech prezydentów: Wilson, Franklin Delano Roosevelt i George H.W. Bush, lecz projekt każdego z nich dobiegł kresu na bardzo wczesnym etapie i nie wiemy, co mogłoby się stać, gdyby projektowanym rozwiązaniom w większym stopniu sprzyjały okoliczności a oni sami mieli więcej czasu, by wcielić w życie swe zamiary.

Ich wysiłki nie były skazane z góry na porażkę, niemniej z pewnością stały w sprzeczności z doświadczeniami i naturą Ameryki, z jej obsesją na punkcie własnej wyjątkowości, wielkości i dominacji. Nie trafiły na swój czas lub rozbiły się o surowe realia polityki międzynarodowej. Nie zostały co prawda zapomniane, ale współczesne generacje amerykańskich polityków nie sięgają do nich w poszukiwaniu inspiracji. Mimo że po 1991 roku ani w Azji, ani w Europie nie było „skorpiona”, który mógłby „wydostać się z butelki”, Ameryka szybko zdecydowała, że nie wróci do bardziej zdystansowanej i umiarkowanej polityki, którą prowadziła przed 1941 rokiem. O ile jeszcze Bush senior myślał o Ameryce jako państwie, które nie dominuje, lecz przewodzi i starał się stworzyć nowe, bardziej inkluzyjne ramy współpracy międzynarodowej, tak jego następcy rozumieli amerykańską wyjątkowość w kategoriach dominacji.

Zachowanie to można  oczywiście tłumaczyć kontekstem epoki – Ameryka w latach dziewięćdziesiątych i w pierwszej dekadzie wieku XXI stała u szczytu potęgi i nie musiała obawiać się konkurencji. Mogła pochwalić się latami nieprzerwanego wzrostu, miała najpotężniejszą armię świata i jak żadne inne państwo wcześniej zdominowała międzynarodową wymianę handlową. Państwom naszej części Europy przyniosła stabilizację i długo wyczekiwaną wolność. Jednocześnie hubris i będąca jej konsekwencją seria nieroztropnych kroków, doprowadziły Amerykę do Iraku i wielkiego bankructwa systemu finansowego. Jedno i drugie bardzo mocno nadwątliły materialne, a przede wszystkim moralne podstawy amerykańskiej dominacji. Administracje Baracka Obamy, Donalda Trumpa i Joe Bidena nie powstrzymały tego trendu, bo nie mogły go powstrzymać. Z nielicznymi wyjątkami prezydent Obama starał się nawet rozszerzać pole amerykańskiej dominacji, mimo że lata hegemonii, ten krótki „moment jednobiegunowy”, bezpowrotnie przeminęły. Ameryka brała na siebie kolejne zobowiązania, nadmiernie rozciągała swe siły imperialne – by wrócić do określenia Kennedy’ego – i tylko bardzo niechętnie, czasem pod ogromną presją, rezygnowała z części zobowiązań.

Za objaw słabości powszechnie uznano roztropną decyzję o wycofaniu się z Afganistanu w 2021 roku. Skupiono się bowiem głównie na fatalnym stylu przeprowadzenia całej operacji, a nie na istocie decyzji, a więc korzystnej dla Ameryki rezygnacji z nadmiernych, czasami też nieodpowiedzialnie powziętych zobowiązań. Zarówno sam odwrót, jak i reakcja na to wydarzenie nie były symptomatyczne. Dalsza obecność w Afganistanie w oczywisty sposób nie leżała w amerykańskim interesie: osłabiała morale i nie stanowiła wartości dodanej dla bezpieczeństwa Ameryki. A jednak bardzo wielu komentatorów  przyzwyczajonych do globalnej dominacji Waszyngtonu nie mogło pogodzić się z taką  rewizją priorytetów i próbą dostosowania ich do nowych okoliczności międzynarodowych.

Być może jest to największy paradoks współczesnej Ameryki – oto w momencie, gdy jej potęga relatywnie słabnie, a zatem roztropność podpowiadałaby poszukiwanie rozwiązań bardziej konsensualnych, wielostronnych i prowadzących do harmonizowania interesów państw Zachodu i nie-Zachodu, elity amerykańskie pozostają w okowach dominacji, której nie chce większość Amerykanów i która nie przyczynia się do zabezpieczania istotnych interesów imperium.

3.

Ta krótka wyprawa przez gąszcz amerykańskiej historii prowadzi nas do pytania o przyszłość amerykańskiej potęgi. Jak długo Stany Zjednoczone będą w stanie utrzymywać wszystkie powzięte w przeszłości zobowiązania? Czy wobec względnie malejącej potęgi własnej, będą w końcu zmuszone wybrać między poszczególnymi zobowiązaniami, a jeżeli tak, to które kwestie będą dla nich priorytetowe, a które zejdą na dalszy plan? Czy – idąc historycznym tropem – będą kontynuowały ekspansję polityczną w Europie i w Azji, próbując stworzyć skuteczne ramy powstrzymywania nienasyconych mocarstw, które coraz śmielej kontestują jej strefę wpływów? Czy może będziemy świadkami bezprecedensowego wyhamowania ekspansji i próby – choćby taktycznej i chwilowej – zaprojektowania bardziej przewidywalnego i stabilnego ład, nawet jeżeli miałby on zostać zaprojektowany kosztem interesów i wrażliwości słabszych państw – w Azji lub w Europie?

Pytania te, z natury rzeczy, dotyczą długiego horyzontu czasowego. A na pewno dłuższego niż czas jednej kadencji prezydenckiej. Niemniej zastanawiamy się nad nimi w konkretnym kontekście historycznym, w momencie, gdy Ameryka wybiera nowego prezydenta i może na nowo definiować swoje cele strategiczne. Podstawowy cel Ameryki – a więc utrzymanie pozycji największego politycznie, gospodarczo i wojskowo państwa świata – się nie zmieni. I to niezależnie od tego, czy prezydentem zostanie Donald Trump, czy Kamala Harris.  W minionych ośmiu latach administracje prezydenckie pozostawały na drodze otwartej konfrontacji gospodarczej z wieloma państwami (Trump) lub kurczowo trzymały się strategii „długoterminowego, cierpliwego, ale stanowczego i czujnego powstrzymywania” trzech wielkich państw Eurazji: Chin, Rosji oraz Iranu (Biden). Choć Trump i Biden uosabiają dwie tak różne od siebie wizje Ameryki, pragnienie dominacji jest wspólne. Z tą różnicą, że Trump uważa, że amerykańska sieć sojuszy jest niepotrzebnym zbytkiem, który obciąża portfel amerykańskiego podatnika, natomiast Biden wykorzystuje sojusznicze porozumienia raczej do budowania koalicji chętnych, niż do współtworzenia porządku, który wychodziłby poza szeroko pojęte ramy Zachodu.

Co prawda strategie Trumpa i Bidena z różnych powodów nie odznaczają się cnotą roztropności, to w istocie są one przemyślane, a u ich źródeł tkwi głębokie przekonanie, że ci sami „barbarzyńcy”, o których pisał Brzeziński, w końcu się zjednoczyli i teraz szturmują bramy imperium, choć zapewne Trump ma na myśli innych „barbarzyńców” niż Biden lub Harris.

4.

W tym kontekście warto pamiętać, że strefa wpływów amerykańskiego imperium przez ponad dwa wieki rozrosła się tak, że objęła niemal cały świat. I to nie tylko w wymiarze terytorialnym, bo ten aspekt ekspansji Amerykanie zawsze ograniczali do niezbędnego minimum, lecz przede wszystkim w wymiarze politycznym, gospodarczym, kulturowym, a w ostatnich dekadach również cyfrowo-technologicznym. Jednak od kiedy najwięksi rywale coraz szybciej nadrabiają dzielący ich dystans do Ameryki, odrzucają też kolejne aspekty amerykanizacji świata, a przede wszystkim wracają do własnych korzeni kulturowych i cywilizacyjnych, by tam szukać inspiracji dla swojego rozwoju. Tak więc Chiny przeżywają „renesans” po „stuleciu upokorzeń”, Indie zamieniają się w Bharat, a Rosja, która nie może znaleźć dla siebie miejsca ani na Wschodzie, ani na Zachodzie, zwraca się do wewnątrz, nawiązując do starych motywów imperialno – nacjonalistycznych na czele z prawem do posiadania własnej strefy wpływów. Iran żyje otoczony przez państwa atomowe (Pakistan, Indie, Izrael, Rosja) oraz sojuszników Ameryki (Arabia Saudyjska) i dlatego uważa, że bezpieczeństwo może mu zapewnić jedynie posiadanie broni nuklearnej. A przecież jest jeszcze Turcja, która zostawiła za sobą dziedzictwo Atatürka i porzuciła zachodnie aspiracje. Są i państwa europejskie – nie tylko Wielka Brytania – które stają się coraz bardziej wsobne i niechętne do zacieśniania ponadnarodowej współpracy politycznej. Swoją siłę otwarcie demonstrują państwa arabskie i azjatyckie, które nie są już skłonne za bezcen świadczyć usług na rzecz amerykańskiego imperium. A wiele państw tak zwanego globalnego południa przechodzi na rozliczenia niektórych transakcji w juanach lub rublach i nawet Unia Europejska powołała do życia mechanizm wymiany handlowej z Iranem po tym, jak administracja Trumpa wycofała się z porozumienia atomowego i nałożyła sankcje na Teheran.

„Globalne przebudzenie” – by sięgnąć po inne, mocno już zużyte określenie Brzezińskiego – trwa mniej więcej od przełomu pierwszej i drugiej dekady XXI wieku. Wtedy zbiegły się w czasie kryzys finansowy w Ameryce, kryzys strefy euro, „arabska wiosna” oraz rosnąca gotowość do kontestacji amerykańskiej strefy wpływów przez Rosję i Chiny. Co więcej – ten trend kontestacyjny postępuje, ale jest on wynikiem tyleż intencji wielkich rywali Ameryki, co jej ekspansji politycznej, którą kontynuuje do dzisiaj, a która budzi negatywne reakcje w większości regionów świata. Ani Trump, ani Biden ani Harris nie dostrzegają jednak, że ta kontestacja, ten „szturm barbarzyńców”, ma swoje głębokie źródła również w sposobie ewolucji amerykańskiej potęgi.

5.

Odpowiedź Ameryki na ten stan rzeczy jest tylko pozornie satysfakcjonująca. W czasie swojej prezydentury Trump pragnął wrócić do wieku XIX, a więc do polityki zagranicznej rozumianej głównie jako polityka gospodarcza i do selektywnego zaangażowania w sprawy polityczne innych kontynentów. Z wielu względów, często niezależnych od jego woli, polityka ta okazała się niemożliwa do realizacji. Biden chce być nowym wcieleniem Franklina Delano Roosevelta – pragnie stawić czoła światowym autokratom, by ochronić świat demokratyczny, zapewnić mu możliwość przetrwania, a w lepszych czasach możliwość dalszego ekspandowania. Dla Trumpa kluczowa jest lekcja Dohy, miasta, gdzie w 2001 roku podpisano dokument akcesyjny Chin do Światowej Organizacji Handlu. Biden, a wraz z nim inni Demokraci, między innymi Kamala Harris, za kluczową uznają lekcję Monachium, lekcję która – skądinąd niesłusznie – jest do dziś tylko symbolem naiwnego appeasementu. Obie strony wyciągają ze swoich lekcji jeden wspólny wniosek: „nigdy więcej”. Albo nigdy więcej wolnego, nieskrępowanego handlu, na którym inne państwa korzystają w relatywnie większym stopniu niż Ameryka, albo nigdy więcej zaspokajania żądań państw autorytarnych i układania się z nimi na zasadzie kompromisu.

Obie lekcje, jeżeli interpretować je szeroko i czynić z nich podstawę polityki państwa, nieuchronnie prowadzą do konfrontacji. Konfrontacja w wydaniu Trumpa szkodzi Ameryce, ponieważ nie sposób wyjść z niej zwycięsko bez zasadniczej zmiany struktury gospodarczej Ameryki, która z kolei nie może się dokonać w krótkim czasie. W swoich zmaganiach ze światem Trump nie odróżnia sojuszników od wrogów, ignoruje wartość współdziałania i często zadowala się pozornymi efektami oraz tanimi pochlebstwami, które w rzeczywistości nie przynoszą obiecanego zysku. Strategia Trumpa ma u źródeł często bardzo realne resentymenty części amerykańskiego społeczeństwa, ale jej realizacja równie często przynosi efekt odwrotny od zamierzonego. Ameryka Trumpa sądzi, że wraca do czasów świetności, do czasu twardych przywódców, którzy budowali potęgę przemysłową kraju, lecz najczęściej słownymi tyradami maskuje sprzeczności między zamierzonymi celami a nieskuteczną polityką.

Natomiast konfrontacja, którą podejmują Biden i Harris wraz z innymi zwolennikami liberalnego internacjonalizmu, to wszechobejmująca, nieskłonna do krótkoterminowych ustępstw konfrontacja z wybranymi państwami autorytarnymi. Jest to w istocie strategia potrójnego powstrzymywania, a więc walki o utrzymanie swojej strefy wpływów na wszystkich odcinkach: w Europie, w Azji i na Bliskim Wschodzie. Walki, w której priorytetem jest każde wyzwanie rzucone przez rywali, ponieważ stawką jest prestiż imperium i przetrwanie jego demokratycznych przyczółków na odległych kontynentach. Ameryka Bidena i Harris sądzi, że odrabia lekcję Monachium, że stawia tamę dyktatorom i że bierze udział w ostatecznej konfrontacji, której stawką jest przyszłość demokracji. W rzeczywistości jednak nieświadomie wpada w „pułapkę Kennedy’ego”, nadmiernie rozciągając swe imperialne ramiona, nie bacząc przy tym na coraz większe niedopasowanie posiadanych środków do założonych celów.

6.

Dziś jeszcze nie wiemy, która wizja Ameryki wyjdzie zwycięsko z listopadowych wyborów. Donald Trump – a właściwie eksperci, politycy i intelektualiści skupieni wokół niego – domagają się częściowej rewizji amerykańskich priorytetów. Żądają zmniejszenia zaangażowania wojskowego w Europie, bo, jak uzasadniają, Ameryka musi mocniej skupić się na Azji, skąd płynie największe zagrożenie. Zapowiadają jednak dalszą konfrontację z Chinami oraz Iranem; w obu przypadkach konfrontacja ta przerodziła się już w „zinstytucjonalizowaną wrogość” (określenie znawcy Bliskiego Wschodu Trity Parsiego) i w przewidywalnej przyszłości nie ma absolutnie żadnych widoków na zmianę w tym zakresie.

Ameryka Trumpa to Ameryka, która zbroi się po zęby i groźbami stara się wymusić renegocjację porozumień handlowych, ale jej ekspansja polityczna oraz polityka powstrzymywania ma miejsce głównie w Azji i na Bliskim Wschodzie, a w mniejszym stopniu w Europie. To Ameryka, na którą Polska, podobnie jak inne państwa naszego regionu nie są przygotowane i do której modus operandi nie będą potrafiły się dostosować – mylnie bowiem sądzą, że ma ona żywotny interes w odgradzaniu Rosji kordonem sanitarnym. To Ameryka, której twarz budzi u nas zdumienie, niezrozumienie i rozczarowanie, ponieważ nie hołduje wizji państwa liberalnego. Jej hegemonia nie wygląda tak, jak hegemonia pod rządami innych prezydentów, a na sztandarach nie ma rozszerzania strefy demokracji tylko interesy handlowe. To w końcu Ameryka, której – wbrew złudnym nadziejom części świata zachodniego – nie da się po prostu przeczekać, bo jej kolejne emanacje będą pojawiały się w najbliższych dekadach. To z jednej strony.

Z drugiej – bardzo wiele wskazuje na to, że Kamala Harris będzie kontynuować politykę Bidena – politykę potrójnego powstrzymywania Chin, Rosji i Iranu. Pod wpływem coraz młodszego i różnorodnego etnicznie elektoratu swojej partii jest być może gotowa na pewne koncesje w kwestii Izraela i Palestyny, lecz zapatrywania jej i jej zaplecza intelektualnego na Chiny, Iran i Rosję w niewielkim stopniu różnią się od głównego nurtu liberalnego internacjonalizmu, nadal dobrze osadzonego w Partii Demokratycznej.

Z perspektywy naszego regionu jej prezydentura – przynajmniej w perspektywie krótkoterminowej – oznaczałaby kontynuację pomocy dla Ukrainy, a więc podtrzymywanie nadziei Ukraińców na przełom, który nie może się dokonać i na zwycięstwo, którego nie jest możliwe. Oznaczałaby bezterminową kontynuację strategii zarysowanej przez Lloyda Austina, której celem jest możliwie duże osłabienie Rosji,  co oznaczałoby dalszą niepewność polityczną w naszym regionie. Mówiąc krótko, utwierdzałoby elity państw środkowoeuropejskich w fałszywym przekonaniu, że żyjemy w epoce przedwojennej, a jedynym rozwiązaniem jest dalsza militaryzacja i wyczekiwanie „barbarzyńców”, którzy – prędzej czy później – muszą podejść pod mury naszej fortecy.

***

Te dwie tak różne Ameryki, które na co dzień spierają się o tak fundamentalne kwestie jak rozumienie wolności, równości, demokracji oraz praw federalnych i stanowych, w polityce międzynarodowej stoją w istocie przed tym samym wyborem dominacji, przywództwa lub współtworzenia ładu światowego. W jeszcze większym stopniu niż jakiekolwiek inne państwo Stany Zjednoczone mogą dowolnie wybierać swoją ścieżkę na arenie międzynarodowej. Każdy wybór wiąże się jednak z określonymi konsekwencjami, które w dużej mierze dają się przewidzieć, jeżeli rozumieć je jako przeważnie racjonalny ciąg przyczynowo-skutkowy.

Dlatego roztropność podpowiadałaby, by wyborowi Ameryki, tej Ameryki, która dojdzie do głosu po listopadowych wyborach, towarzyszyła świadomość nie tylko własnych przewag, ale przede wszystkim ograniczeń i powinności wobec swoich obywateli oraz szerszego, nieograniczającego się tylko do państw Zachodu, porządku międzynarodowego.

Z korzyścią dla Ameryki byłoby, gdyby świadomość ta prowadziła do refleksji nad naturą jej dalszego zaangażowania na świecie i do pewnych istotnych korekt w jej polityce zagranicznej. Obawiam się jednak, że tak zwany „duch epoki”, tak mocno zainfekowany wszechobecnym syndromem „oblężonej twierdzy” i wyczekiwaniem „barbarzyńców”, nie sprzyja i jeszcze długo nie będzie sprzyjać ewolucyjnej i roztropnej redefinicji amerykańskich priorytetów na świecie.

Łukasz Gadzała

Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 186/2024

 

Skip to content