NASZYM POCZĄTKIEM jest katastrofa. Do dziś żyjemy w jej cieniu i – czy o tym wiemy, czy nie – jesteśmy jej dziećmi. Demokratyczne państwa Europy powstały na gruzach dawnych mocarstw. Liberalne demokracje zrodziły się z pełnych konwulsji doświadczeń okresu 1914 – 1945. Również nasza pluralistyczna kultura polityczna, z jej przekonaniem o nienaruszalności praw elementarnych, przysługujących każdemu człowiekowi, ma swoje źródła w katastrofie XX wieku. To tam – a nie w roku 1989 – tkwią nasze początki.
Ta genealogia staje się w naszych czasach coraz bardziej wyblakła, w coraz mniejszym stopniu kształtuje wyobraźnię i polityczną wrażliwość współczesnej Europy. W miarę, jak przygasa pamięć o mrocznych źródłach, z których zrodził się nasz wolny świat, słabnie również nasza zdolność do jego obrony. Pozbawieni oparcia, jakie daje jasna świadomość własnych początków, możemy okazać się bezbronni wobec nowych wcieleń despotyzmu, z którymi Zachód musi się mierzyć w XXI wieku.
Dlatego warto powrócić do rozważań tych intelektualistów, których sposób widzenia świata ukształtowała katastrofa europejska lat 1914–1945. Zdaniem wielu z nich rozpięte między tymi datami trzy dramatyczne dekady stanowiły jeden ciąg politycznych turbulencji; jedną historyczną „reakcję łańcuchową”. „Wielka wojna” i upadek dawnych imperiów, narodziny ideologii i totalitaryzmu, kryzys gospodarczy, wreszcie druga wojna światowa i wpisana w nią bezprecedensowa eksterminacja milionów ludzkich istnień – wszystko to były dla nich elementy tego samego procesu; ogniwa tego samego łańcucha wydarzeń. W przeciwieństwie do piszącego te słowa, który poznałem jedynie drobne zawirowania historii po 1989 roku, pokolenie urodzonych na początku XX stulecia intelektualistów doświadczyło ich najgłębszych konwulsji. Zostali skonfrontowani z tym, co stanowi „jądro ciemności” nowoczesnych dziejów.
Zawsze wydawało mi się, że z głębi tych doświadczeń wypływa bardziej trzeźwa i dalekowzroczna wizja zarówno polityki, jak i historii aniżeli ta, do jakiej można dojść, gdy żyje się w bezpiecznych i dostatnich czasach. Coś podobnego w pierwszych ustępach Wojny peloponeskiej stwierdzał zresztą już Tukidydes. Zdaniem antycznego historyka to właśnie za sprawą historycznego wstrząsu, poruszenia, z ludzkich twarzy spadają maski, obyczaje kruszeją, a na jaw wychodzi niezmienna prawda o nędzy i wielkości człowieka. To dlatego Tukidydes traktował swoją księgę (absolutnie słusznie) jako dzieło o nieprzemijającej wartości. Mnie również od dłuższego czasu towarzyszy poczucie, że żyjemy w cieniu podobnych rozmiarów – jeżeli nie większej jeszcze – katastrofy. A także, że to ona właśnie – oraz to, co nastąpiło po niej – lepiej niż inne punkty odniesienia pozwala zrozumieć naszą współczesną kondycję.
Nie każda przeszłość przemija bowiem jednakowo. Niektóre wydarzenia odchodzą w niebyt prędko, nie pozostawiając po sobie żadnego niemal śladu. Inne trwają uporczywie, mimo że na pozór przeminęły. Więcej: bez cienia, który rzucają na współczesność, nie sposób zrozumieć obecnego czasu. Rozpad europejskiego świata wskutek pierwszej wojny światowej, horror masowej eksterminacji Żydów, sowiecki GUłag i ideologiczny terror, spuszczona z łańcucha wojenna przemoc – otóż wszystkie doświadczenia mieszczą w sobie coś, co sprawia, że okres 1914–1945 nabiera cech „nowoczesnej wojny peloponeskiej”. Staje się „poruszeniem”, które wykracza daleko poza swój historyczny kontekst.
Przeczuwałem to, oglądając w telewizyjnych serwisach informacyjnych zdjęcia z zamienionego w stertę gruzów Aleppo. Ale uzmysłowiłem sobie z całą jasnością dopiero całkiem niedawno, po 24 lutego 2022 roku, a więc po brutalnej napaści Rosji na Ukrainę oraz zbrodniach dokonanych w Buczy, Irpieniu czy Izium. Zobaczyłem w tym budzącą najgłębszą grozę powtórkę z historii, rodzaj makabrycznej kalki. „Skądś znamy te erupcje nihilistycznej przemocy. Ten diabeł jest stary”, pomyślałem. Dlatego też uznałem, że warto powrócić do historii o zimnowojennych liberałach i przemyśleć na nowo ich zmagania ze światem, który wyłonił się z katastrofy lat 1914–1945.
Na pierwszy rzut oka wydaje się to historią o skromnym znaczeniu: koleje losu grupy intelektualistów oraz pism, które tworzyli. Myślę tu przede wszystkim o wywodzących się z lewicowo-liberalnej tradycji pisarzach, poetach i filozofach, którzy tworzyli Encounter – swego czasu jeden z najważniejszych intelektualnych periodyków na świecie. W skład tej grupy wchodzili między innymi Stephen Spender, Irving Kristol, Arthur Koestler, Raymond Aron, Daniel Bell, Denis de Rougemont, Nicola Chiaromonte czy Ignazio Silone. Drogi, po których biegła ich myśl – choć różnorodne – są w tak ścisły sposób związane z wydarzeniami XX stulecia, że opowiedzieć dają się jedynie w ich kontekście. Same zaś pozwalają ten kontekst lepiej zrozumieć i opisać.
Skupili się wokół Encountera, nadając mu najbardziej opiniotwórczy poziom. Przede wszystkim dlatego, że problematyka, jaką w nim poruszano, obejmuje wszystkie właściwie najważniejsze zagadnienia minionego stulecia. Analizy rewolucji, ustrojów totalitarnych i zbrodni popełnionych przez ich architektów, mechanizmów działania ideologii, przekształceń gospodarczych, kulturowych, społecznych, dekolonizacji, wreszcie: sensu nowoczesności jako pewnego projektu oraz możliwości powrotu sacrum – wszystkie te kwestie były w Encounterze szeroko dyskutowane. Niczym w pryzmacie zagadnienia te możemy na łamach kolejnych numerów pisma obserwować w zagęszczeniu, próbując jednocześnie wyłapać zachodzące między nimi, zrazu niewidoczne, oddziaływania. Więcej: poprzez śledzenie dyskusji toczących się w Encounterze możemy również przyjrzeć się wspomnianym zagadnieniom w całej ich dynamice. Nie są to abstrakcyjne debaty akademickich filozofów, rozgrywające się gdzieś wysoko ponad nami, w przestworzach idei. To spory w sposób ewidentny uwikłane w historię, a poszczególne wypowiedzi pochodzą od ludzi głęboko w nią zaangażowanych.
To, jak blisko historycznych wydarzeń znajdował się Encounter, stanie się jeszcze bardziej czytelne, gdy przypomnimy, że pismo było wydawane przez Kongres Wolności Kultury – zimnowojenną instytucję zrzeszającą wybitnych intelektualistów antykomunistycznych. Kongres wydawał również inne pisma – między innymi Der Monat (w Republice Federalnej Niemiec), Preuves (we Francji) oraz Tempo Presente (we Włoszech). Ponadto organizował liczne kongresy i konferencje. Wszystkie wspomniane periodyki były zatem pismami politycznie zaangażowanymi, nawet jeżeli ich profil ideowy daje się określić jedynie w szerokim planie i przy użyciu bardzo ogólnych pojęć, takich jak „liberalizm”, „antykomunizm” czy „antytotalitarna centrolewica”. Więcej nawet: sam Kongres Wolności Kultury stanowił organizację częściowo i pośrednimi drogami sponsorowaną przez CIA.
Wstrząsnęło to jego reputacją, ale w istocie rzeczy było w o wiele mniejszym stopniu kontrowersyjne, niż mogłoby się wydawać. Żaden z czołowych autorów Encountera nie był bezkrytycznym entuzjastą Stanów Zjednoczonych. Łączyło ich jednak przekonanie, że budowane po wojennej pożodze liberalne instytucje, choć niedoskonałe, warte są obrony, a świat zachodni – pełen napięć, nierozwiązanych antagonizmów i niesprawiedliwości – jest lepszy od świata sowieckiego komunizmu. To, że wobec tego rodzaju fundamentalnych zagadnień politycznych intelektualista nie może być neutralny; że powinien być raczej „widzem i uczestnikiem” niż zamkniętym w wieży z kości słoniowej mędrcem, stanowiło być może najważniejszą z lekcji, jakie owi pisarze wyciągnęli z katastrofy lat 1914–1945.
Co ich łączyło? Opisywani tu myśliciele oraz pisarze nie byli wyznawcami żadnej wyraźnej politycznej doktryny. Punktem odniesienia było natomiast dla nich coś o wiele ważniejszego – pewien wspólny etos. Doświadczywszy niezwykle gwałtownych poruszeń historii, wiedzieli, że wyborów politycznych nie dokonuje się zazwyczaj pomiędzy dobrem a złem w ich czystej postaci, ale pomiędzy tym, co względnie lepsze, a tym, co odpychające. Widzieli na własne oczy – a w niektórych przypadkach również poczuli na własnej skórze – jakie są praktyczne skutki zideologizowanego myślenia. Dlatego ich postawę cechował głęboki sceptycyzm względem wszelkich doktryn wyjaśniających zbyt wiele zjawisk w zbyt prosty sposób. Zwracali się przeciwko jednostronności w czytaniu świata, byli pluralistami. Odrzucali radykalne teorie zarówno lewicy, jak i prawicy. Sprzeciwiali się wszystkim formom i wszystkim postaciom „politycznej neurozy”. Uważali, że despotyzm nie był w warunkach nowoczesności ani błędem, ani przypadkiem. Przeciwnie, wierzyli, że stanowi jak gdyby jej drugą stronę – wiecznie towarzyszący jej, niedający się wyeliminować cień. Realnie dostępna ludzkim zbiorowościom wolność jawiła się im nie tylko jako ograniczona i niedoskonała, ale również niezwykle krucha. Nic dziwnego zatem, że miejscem ich spotkania (ang. encounter) była wolność kultury, zaś jej ideę wiązano z poszukiwaniem języka, który pozwoliłby pełniej opisać rzeczywistość – przy jednoczesnej świadomości, że żaden taki język nie może być nigdy ostateczny i w pełni satysfakcjonujący. Encounter był zwierciadłem tych poszukiwań.
Dziś wiem, że nie przyglądałem się epoce, która odeszła w niebyt. Wiele z dylematów, o których piszą czołowi intelektualiści Encountera pozostało z nami do dzisiaj. W niektórych przypadkach uległy one przeobrażeniom, w innych zmieniły się jedynie w niewielkim stopniu. Najczęściej są to jednak takie same co do swej istoty problemy, ubrane w nowy historyczny kostium. Pomiędzy społeczeństwami zachodniej Europy przed 1989 rokiem a społeczeństwami ponownie zjednoczonego Zachodu po tej dacie więcej jest podobieństw i ciągłości aniżeli różnic i zerwania. Najbardziej ogólne ramy naszego świata powstały w 1945, a nie w 1989 roku.
Jesień Ludów 1989 roku obaliła powojenne podziały, pozwoliła wschodniej, „porwanej” Europie połączyć się z jej zachodnią częścią, co zmieniło geopolityczny układ sił w skali całego świata. Była odrzuceniem niemożliwej do zniesienia i, jak się okazało, nie dającej się utrzymać rzeczywistości, a tym samym – potwierdzeniem dawnych ideałów. Ani demokracja, ani pluralizm nie zostały bynajmniej wymyślone w Europie Środkowowschodniej w 1989 roku (Ralf Dahrendorf). Jeżeli odrzucano w tej części kontynentu komunistyczne tyranie, to nie w imię żadnej przyszłej utopii, ale dlatego, aby wrócić do normalności, z którą utożsamiano liberalne demokracje świata zachodniego.
W tej perspektywie rok 1989 w większym stopniu był zamknięciem pewnego rozdziału powojennej historii Europy niż początkiem nowego. Być może największe złudzenie związane z tą datą polegało na tym, że zinterpretowano ją w duchu dziejowego triumfalizmu, uznano za świt nowej epoki. Tony Judt, znakomity brytyjski historyk, pisał: W przypływie manichejskiego entuzjazmu my, mieszkańcy Zachodu, w pośpiechu odrzuciliśmy, gdziekolwiek to było możliwe, gospodarcze, intelektualne i instytucjonalne ciężary XX wieku i zachęcaliśmy innych, by czynili podobnie. Wiara, że tamto było wówczas, a to jest obecnie, że jedyne, czego mogliśmy się nauczyć z przeszłości, to jak jej nie powtarzać, ogarnęła o wiele więcej niż tylko niefunkcjonalne instytucje zimnowojennego komunizmu z ich marksistowską ideologiczną otoczką. Nie tylko niewiele nauczyliśmy się z przeszłości – samo w sobie nie byłoby to aż tak niezwykłe. Staliśmy się przeraźliwie uparci – za sprawą naszych kalkulacji ekonomicznych, politycznych praktyk, międzynarodowych strategii, nawet naszych celów edukacyjnych – co do tego, że przeszłość nie może nas nauczyć niczego interesującego. Upieraliśmy się, że to do nas należy nowy świat, a niesione przezeń możliwości i niebezpieczeństwa są bez precedensu.
Opisane przez Judta złudzenia nie pojawiły się przypadkowo. Wyobraźnia nowoczesnych społeczeństw w naturalny sposób nakierowana jest na przyszłość, a nie na przeszłość; poszukuje raczej tego, co nowe, niż tego, co niezmienne; czuje się w większym stopniu awangardą świata nadchodzącego, niż dziedzicem tego, który odszedł. To jedna z największych bolączek demokratycznych społeczeństw, z łatwością bowiem sprawia, że jej mieszkańcy ulegają „tyranii chwili”, gubią z pola widzenia perspektywę długiego trwania. Ceną takiej krótkowzroczności może być niezrozumienie źródeł posiadanej wolności – zawsze względnej i niedoskonałej – oraz niezdolność do przeciwstawienia się siłom, które jej zagrażają. Być może zatem postąpimy rozsądniej, myśląc o wyzwaniach, jakie stoją przed wolnymi społeczeństwami w XXI wieku nie w perspektywie ich możliwej świetlanej przyszłości, ale ich mrocznych i zapomnianych początków.
Jan Tokarski (1981) – historyk idei, członek redakcji „Przeglądu Politycznego”. Ostatnio opublikował „Czy liberalizm umarł?” (2021) i W cieniu katastrofy. «Encounter», Kongres Wolności Kultury i pamięć XX wieku (2023).
Powyżej opublikowany fragment pochodzi z nowej książki Jana Tokarskiego „W cieniu katastrofy. «Encounter», Kongres Wolności Kultury i pamięć XX wieku” (Znak).
Książkę można również zamówić w naszej księgarni. Kupując książki ze sklepu Przeglądu Politycznego wspierasz działalność czasopisma.