Sam autor, Rafał Stobiecki, w przedsłowiu do swojej książki tłumaczy czytelnikom, że jego przygoda z Giedroyciem i rewizjonistami, nie jest ulotnym romansem, lecz spotkaniem autentycznym i ważnym, cokolwiek, na dodatek, tajemniczym. Mogę od razu dodać, że podobnie tajemnicze pozostaje każde miarodajne spotkanie międzyludzkie, a jestem skłonny sądzić za Stefanem Swieżawskim, o czym kiedyś pisałem, że jest ono esencją wszelkiej rzeczywistości humanistycznej. Książka Rafała Stobieckiego, Jerzego Giedroycia przygoda z rewizjonizmem, mimo owej tytułowej przygody, jest podwójnym świadectwem takiego esencjonalnego spotkania. Po pierwsze i bynajmniej nie przypadkowo jest świadectwem spotkania jej autora z Jerzym Giedroyciem i Juliuszem Mieroszewskim, przeto z całym ideowo-politycznym dziedzictwem Kultury. Rafał Stobiecki jest wybitnym badaczem polskiej współczesności, pełna bibliografia jego prac liczy około trzystu pozycji, z ważną specjalnością jaką jest historia historiografii, pod piórem autora Bolszewizmu a historii (2000), Historiografii PRL (2007), Historyków polskich wobec wyzwań XX wieku (2014) podnoszona do historii intelektualnej i historii idei. Obie te dziedziny uprawiane są na różne sposoby, zwykle do siebie zbliżone, ale i konkurencyjne, zawsze jednak odsyłają nas one do konkretnych środowisk ludzkich oraz ich działalności pisarskiej, naukowej i nauczycielskiej. Tak było w przypadku Leszka Kołakowskiego, jednego z głównych bohaterów książki o przygodzie Jerzego Giedroycia z rewizjonizmem. Cała ta książka mieści się na podobnym pograniczu gdyż jej autor coraz wyraźniej uprawia historię polityczną wzbogaconą historią intelektualną i historią idei. Rafał Stobiecki ponadto reprezentuje łódzkie środowisko humanistyczne, w którym nasza współczesność badana jest w krytycznej perspektywie historycznej. Dzieło Kultury zajmuje w niej miejsce wyróżnione, może nawet krystalizacyjne.

Kiedy sam zajmowałem się bliżej programem i praktyką Kultury jej pierwszego dziesięciolecia (1946-1956), a było to przed trzydziestu prawie laty, już wtedy zwrócił moją uwagę jej szczególny stosunek do kraju, zdecydowanie różny od innych środowisk emigracyjnych. Liderzy Kultury z Jerzym Giedroyciem, Józefem Czapskim i Gustawem Herlingiem-Grudzińskim nie żywili żadnych złudzeń, podobnych tym, które powodowały Stanisławem Mikołajczykiem, co do ówczesnych władców Polski Ludowej. Wolno sądzić, choć sam Redaktor o tym nie wspominał, że sowieckie doświadczenia Czapskiego i Herlinga jeszcze przed końcem wojny pozbawiły go takich złudzeń. Ale – z drugiej ważniejszej strony, nie oznaczało to bynajmniej zerwania z powojenną Polską, lecz przeciwnie – „nastawienie na Kraj”, które od początku różniło środowisko Kultury od emigracji londyńskiej. W Londynie kontynuowano i restaurowano niejako II Rzeczpospolitą, w całym nieomal jej układzie polityczno-urzędniczym, idealizowano Polskę międzywojenną, odrzucano, właściwie bezgranicznie, Polskę powojenną, nie tylko jako konstrukt polityczny, także jako realność społeczną. Mimo że inicjatorzy Kultury wywodzili się przecież z II Korpusu, zaś Instytut Literacki został przez generała Andersa powołany, zerwanie nawet z tym patronem było nieuniknione i dość szybko nastąpiło. Więcej niż pretekstem, bo powodem była książka Aleksandra Janty-Połczyńskiego Wracam z kraju, której pierwszy rozdział opublikowany został na łamach Kultury w grudniu 1948 roku. Dalszej publikacji w miesięczniku Redaktor zaniechał, ale książkę wydał osobno i własnym sumptem. Sprawa jest znana, opisana jest też przez Stobieckiego, wspominam ją tylko po to, aby podkreślić rozbieżność nastawień: Stanisław Mikołajczyk, wicepremier powojennego rządu, porzucił swoje stanowisko i uciekł z kraju w grudniu 1947 roku. Redaktor Jerzy Giedroyc omawiał z Aleksandrem Jantą-Połczyńskim jego reporterską podróż do Polski latem 1948 roku, więc już po nieszczęsnym finale politycznej misji byłego premiera rządu londyńskiego. Co różnicę podejścia do rzeczywistości społecznej kraju wyraziście ilustruje.
Ale rewizjonistów, we współczesnym, przyjętym obecnie nazewnictwie, jeszcze wówczas nie było, ponieważ pojawili się oni około roku 1956, a październikowy przełom był właściwie apogeum ich działalności. Rafał Stobiecki bierze to pod uwagę i sytuacji wcześniejszej poświęca osobny rozdział pod tytułem Zanim pojawili się rewizjoniści…(s. 59-94), w nim sukcesywnie omawia wizję emigracji w środowisku „Kultury”, kontrowersje wokół „Wracam z Polski” Janty-Połczyńskiego, Zeszyty krajowe „Kultury” , tak zwaną Sprawę Miłosza, aby dojść do stanowiska „Kultury” wobec wydarzeń 1956 r. Każdy z tych epizodów krystalizował postawę Jerzego Giedroycia i współtwórców Instytutu Literackiego nie tylko wobec rzeczywistości krajowej, ale także światowej, autor przedstawia je w porządku chronologicznym i merytorycznym. Zeszyty krajowe, których dwa tomy zatytułowane Ramy życia w Polsce ukazały się wiosną i jesienią 1952 roku, a następne trzy na przełomie 1952/1953, w porządku tym są najmniej efektowne, ale może najbardziej charakterystyczne. W ich opracowaniu uczestniczyło kilkanaście uczonych osób wielu specjalności, a miały one stanowić środowisko trwale pracującego nad badaniem rzeczywistości krajowej instytutu naukowego, czego z powodu braku pieniędzy nie udało się osiągnąć. Prawdopodobnie sam Giedroyc w przedmowie do pierwszego numeru tych Zeszytów krajowych napisał: Polacy- emigranci , którzy chcą pracować w przyszłości w kraju, muszą wyraźnie uświadomić sobie, że Polska jaką zastaną będzie się bardzo różniła od tej Polski, jaką pozostawili, opuszczając kraj. Ten okres kilkunastu lub nawet kilku lat został wypełniony przemianami, których ślady w życiu narodu będą głębokie i nieprzemijające (cyt. za Stobieckiem, s. 74). Otóż to uświadomienie, że powojenna rzeczywistość będzie istotnie różna od przedwojennej, Jerzy Giedroyc zawdzięczał spotkaniu z Józefem Czapskim w roku 1943 i współpracy, którą zaraz i na długotrwałą przyszłość, rozwinęli. Czapski miał za sobą doświadczenie sowieckie i zapewne uświadamiał je Giedroyciowi, Giedroyć natomiast period powrześniowy przeżył w emigracyjnym piekiełku bukareszteńskim i od każdej jego wersji chciał być jak najdalej. To są moje domniemania biograficzne, na które sobie pozwalam, wiedząc dobrze, że historyk tak rzetelny, jak Rafał Stobiecki, zaraz by je ukrócił. Ale zwidują mi się czasem oni obaj, Czapski i Giedroyć na irackiej pustyni, zawinięci w mokre prześcieradła i pogrążeni w rozmowach, z których wynikła cała ich niezwykła przyszłość. Oni już wtedy przewidywali, że po wojnie nic nie będzie takie samo, jak przed wojną.
Wracam do wiodącego motywu tej książki, czyli do rewizjonizmu, aby podkreślić jego ważność. I zacząć muszę od banału – rewizjonizm jest następstwem dogmatyzmu, a ten jest zjawiskiem poważnym, ponieważ na jego podstawie budowana była, przynajmniej w pierwszym dziesięcioleciu rzeczywistość krajowa. Jakkolwiek zróżnicowane mieli intencje komuniści obejmujący władzę w „Polsce Lubelskiej” 1944 roku, a byli wśród nich zarówno rzecznicy siedemnastej republiki Związku Radzieckiego, który miał być przecież państwem światowym, pozbawionym w swej nazwie nacjonalnego odniesienia, jak i zwolennicy „łagodnej rewolucji” tworzący w dobrej wierze polską „demokrację ludową”, jedno jest pewne – wspólną ich podstawą ideową był tak zwany marksizm-leninizm, skodyfikowany przez samego Stalina i podawany do nauki, nie do dyskusji. Wszyscy oni byli dogmatykami, ponieważ wierzyli, mocniej lub słabiej, w sprokurowaną marksistowską doktrynę i zamierzali „wcielać ją w życie”. Nawet wtedy, kiedy zapewniali, że nie będą powtarzać wzoru sowieckiego, uwzględniając „polską specyfikę”. Osobliwością tego ustroju politycznego był jego odgórny, intelektualny, choć prostacki dogmat, którego punktem kluczowym była „przewodnia” lub „kierownicza rola partii”. Jakkolwiek egzotycznie brzmi to dzisiaj i im trudniej to sobie uzmysłowić, trzeba pamiętać, że nie było to propagandowe porzekadło, lecz twardy fideistyczny teoremat, zwornik całej doktryny oraz opartej na niej praktyki. Historia ludzkości jest procesem długotrwałym i zawiłym, lecz przejrzystym i rozumnym dla tych, którzy poznali jej prawa, a są nimi współcześni marksiści, czyli leniniści-staliniści. Historia ta w sposób nieuchronny i konieczny prowadzi do wyzwolenia klas pracujących, na czele z proletariatem fabrycznym, tworzącym partię zawodowych rewolucjonistów, czyli komunistów, jako awangardę tego dziejowego procesu i ucieleśnienie tym samym praw historii, czyli jej rozumności. Cały ten ustrój państwowy był jednocześnie tak silny i tak słaby, dlatego że – z jednej strony – opierał się na aparacie przemocy obejmującym każdą formę życia społecznego, włącznie z rodziną, a z drugiej – tak słaby, że wystarczyło ukruszyć jedną cegiełkę tego doktrynalnego gmachu, a on cały zaczynał rysować się i pękać. Kiedy Leszek Kołakowski na początku 1957 roku, publikując artykuł Aktualne i nieaktualne pojęcie marksizmu uznał, że wolno mu przeciwstawić swój marksizm temu, który wysławia i ucieleśnia Partia, dokonał wstrząsu o skutkach dalekosiężnych. Kiedy w roku 1981 rejestrowano niezależny i samorządny związek zawodowy „Solidarność”, strona rządowa wymuszała wszelkimi sposobami uznanie „kierowniczej roli partii”, ponieważ bez niej traciła ostatnie racje bytu. Bano się oczywiście Breżniewa i moskiewskiej centrali, ale strach przed ostatecznym wypadnięciem z „procesu historycznego” był autentyczny.
Przeczytaj też: Giedroyc i rewizjonizm – Andrzej Stanisław Kowalczyk (PP 192/2025)
Książka Rafała Stobieckiego ma więc i te właściwość, że pobudza wnioski, które poza nią wykraczają. Otóż uświadamia nam ona, że nie mamy dotąd porządnej historii powojennego polskiego marksizmu, który przez długie lata był ideologią sankcjonującą praktyki polityczne, gospodarcze i społeczne. Im później tym było go mniej, na moim uniwersytecie po roku 1956 nie było go prawie wcale, czego nie mogli pojąć koledzy z Pragi czy Budapesztu, nie mówiąc już o Moskwie, ale w języku rządzących zawsze się odzywał. Kiedy czytam i rozpatruję, szczegółowo i wnikliwie przedstawione, poszczególne epizody Jerzego Giedroycia przygody z rewizjonizmem, pytam sam siebie: na jakim gruncie powstał ten rewizjonizm i dlaczego poszczególne wystąpienia jego twórców dawały takie piorunujące efekty? Pierwsza odpowiedź jest dość prosta: na gruncie doktrynalnego dogmatyzmu, a na nim nawet czysto słowne odstępstwo mogło powodować gruntowną zapaść. Kto jednak ten dogmatyzm w Polsce formułował i czy był on tylko przekładem nadawanych z Moskwy prawd wiary, czy też przybierał samodzielny wyraz? Albo może adaptowano język tamtych przykazań do przemycania i popularyzowania własnych, oryginalnych znaczeń?
Oficjalnym marksistą pierwszej dekady Polski Ludowej był Adam Schaff (1913-2006), to on był głównym polemistą, a właściwie likwidatorem „humanizmu socjalistycznego” Jana Strzeleckiego i Juliana Hochfelda. Likwidacja ta poprzedzała nie tyle „zjednoczenie”, ile ubezwłasnowolnienie i pochłonięcie Polskiej Partii Socjalistycznej, poważnej alternatywy dla uzależnionej bezpośrednio od Moskwy Polskiej Partii Robotniczej, którą również należało pozbawić „nacjonalistycznego odchylenia” Władysława Gomułki. Nie mogę tutaj streszczać pobieżnie ideologiczno-politycznych dziejów PRL, choć w znaczącym stopniu pokrywają się one z życiorysem Adama Schaffa, bo idzie mi o niego samego i jego działania. To, że pojawia się on w książce Rafała Stobieckiego oraz to, że dla Jerzego Giedroycia był stworem dość egzotycznym, w odróżnieniu od Jana Strzeleckiego i Leszka Kołakowskiego, mnie nie zdziwiło. Chcę tylko przypomnieć, że w roku 1950 założył Instytut Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR (w 1954 przemianowany na Instytut Nauk Społecznych), „kuźnię polskich kadr marksistowskich”. Intelektualną podwaliną tej szkoły ideologicznych janczarów była książka Schaffa Narodziny i rozwój filozofii marksistowskiej w Polsce (1950). Jej autor wykluczył z tej filozofii Edwarda Abramowskiego, Stanisława Brzozowskiego i Kazimierza Kelles-Krauza, czyli oryginalnych myślicieli nurtu i pierwszych polskich rewizjonistów. Anatema ta obowiązywała przez długie lata po upadku stalinizmu i jeszcze w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych o reedycje ich pism trzeba było specjalnie zabiegać. Zmowa powszechna przeciw rządowi Abramowskiego była tytułem, którego nie należało wspominać. Łączność tamtych wykluczeń z ideologicznym profilem IKKN jest niewątpliwa, nie tylko przez osobową tożsamość założyciela i autora. Ale ta szkoła janczarów okazała się parę lat później wylęgarnią najwybitniejszych i najgłośniejszych rewizjonistów: Leszka Kołakowskiego, Bronisława Baczki, Zygmunta Baumana, Henryka Hollanda, Romana Zimanda. Jak dokonała się ta metamorfoza i jak zmieniała się ta szkoła i jej uczniowie nie wiemy, bo nie mamy dotąd należytych opracowań. Pierwszy z brzegu powiatowy urząd bezpieczeństwa prawdopodobnie lepiej jest rozpoznany, bo temu służy cały gigantyczny aparat Instytutu Pamięci Narodowej, natomiast półwiecze prawie powojennej historii intelektualnej i środowiskowej czeka dopiero na swoje opracowanie i przyswojenie. Znaczny do niej wkład wnieśli wszyscy współtwórcy cyklu o „warszawskiej szkole historyków idei”, ale książka Rafała Stobieckiego uświadamia nam lepiej, jakie tu mamy potrzeby i jakie możliwości.
Dlaczego Jerzy Giedroyc tak wcześnie rewizjonistów rozpoznawał i wiązał z nimi swoje polityczne nadzieje? Jak daleko one sięgały najlepiej świadczą jego zamiary wobec Leszka Kołakowskiego, którego pragnął uczynić szefem rewizjonistycznej międzynarodówki. Epizod ten, choć nie uwieńczony sukcesem, bo Kołakowski propozycji nie przyjął, w interpretacji Stobieckiego jest podwójnie znaczący. Po pierwsze – wyraziście wskazuje na to, jak Giedroyc cenił rewizjonizm i jego wybitnych przedstawicieli. Leszek Kołakowski był wyjątkową indywidualnością pisarską i myślową, Redaktor takie talenty w lot rozpoznawał i do Kultury je przyciągał, przykładami koronnymi Witold Gombrowicz i Czesław Miłosz. Po drugie – w tym przypadku chodziło o coś więcej i bardziej instrumentalnego, mianowicie o skuteczną „walkę ideologiczną”, żeby użyć moskiewskiej terminologii. Ostatecznie rewizjonizm był tylko, jak sama nazwa wskazuje, rewidowaniem marksistowsko-leninowskiej ortodoksji będącej ideologiczną podstawą praktyki politycznej Związku Sowieckiego i całego „obozu”, jej osłabianie przeto było wstępem do osłabiania tej praktyki. Wolno nawet sugerować więcej – Giedroyc, szczególnie zaś Mieroszewski będący jego politologicznym alter ego, wiedzieli, że bez teoretycznej rewizji nie da się osiągnąć reformy, a szczególnie załamania całej tej praktyki. Jaki był rzeczywisty wkład rewizjonistów w rozkład, a potem upadek całego pojałtańskiego systemu w Europie i w Azji, jest bardzo trudno ocenić, tym bardziej, że po roku 1968, czyli po polskim „Marcu” i czeskiej „Wiośnie”, jego znaczenie wyraźnie zmalało, a liderzy sami się rewizjonizmu odrzekali. Epizodowi temu Rafał Stobiecki poświęca również osobny, analityczny rozdział (Długie pożegnanie z rewizjonizmem. Rok 1968 i okolice, s. 245-288), i do niego odsyłam, ale coś jeszcze dodaję. Otóż Jerzy Giedroyć, który nie miał nic wspólnego z marksizmem w żadnej z jego ówczesnych wersji, był ideowym potomkiem prometeizmu, w złagodzonej wersji. Może marzył mu się dogłębny rozpad ZSRS i powstanie wokół Rosji całego wieńca niepodległych i niezależnych od niej państw, co zakładali przedwojenni prometeiści różnych nacji, realnie jednak był nastawiony na najbliższych sąsiadów Polski, czyli Litwę, Ukrainę i Białoruś, a zostało to ujęte w programie „ULB”, dopowiedzianym przez Juliusza Mieroszewskiego. Otóż marksizujący rewizjonizm ze swoim nastawieniem ideowym był od nacjonalnego prometeizmu odległy, jeśli mu nie przeciwny. Redaktor Kultury ze swoim przedwojennym rodowodem politycznym powinien być na rewizjonizm impregnowany albo chociaż nań obojętny. Okazało się jednak inaczej, co jest kolejnym przyświadczeniem temu, że był wyjątkowym „zwierzęciem politycznym”, jak mawiał sam o sobie. Jerzego Giedroycia przygoda z rewizjonizmem wydaje się ten temat wyczerpywać, ale kilka innych jeszcze, zasadniczych przygód literackich, ideowych i politycznych redaktora Kultury czeka na swoich monografistów. Mam nadzieję, że przykład Rafała Stobieckiego ich do tego zachęci, chociaż konkurować jest z nim trudno. Intelektualna historia powojennej Polski w wielu jej ówczesnych wariantach powinna zostać rozumiejąco opisana, ponieważ pozostaje naszą autentyczną przeszłością.
Andrzej Mencwel – krytyk literacki, eseista, historyk literatury i kultury polskiej. Opublikował m.in. „Przedwiośnie czy potop” (1997), „Stanisław Brzozowski. Postawa krytyczna. Wiek XX” (2014), „Powieść z życia. I. Strona ojca” (2022).

