Giedroyc i rewizjonizm | Andrzej Stanisław Kowalczyk (PP 192/2025)

Pomysł zbadania wątku rewizjonistycznego w działalności redaktora Kultury zasługuje na uznanie. Do tej pory temat ten podejmowany był tylko wyrywkowo. Tymczasem wątek ten jest ważny nie tylko dlatego, że stanowi interesujący rozdział w dziejach Instytutu Literackiego. W XX wieku inteligencja polska musiała stawić czoło wielu zjawiskom politycznym, wśród których zagrożenie totalitarne było najważniejsze, bo najbardziej destrukcyjne. W wypadku totalitaryzmu komunistycznego część polskiej inteligencji utraciła poczucie rzeczywistości i zgłosiła akces (mniejsza o motywy) do ruchu komunistycznego, a także przejęła się jego ideologią. Rewizjonizm był etapem w odchodzeniu od komunizmu. W tym momencie, w połowie lat pięćdziesiątych, drogi rewizjonistów i Jerzego Giedroycia spotkały się, a ściślej mówiąc: Redaktor wysunął pod adresem lewicowych intelektualistów propozycję współdziałania. Również sam Giedroyc, niezależnie od politycznej stawki na rewizjonistów, zainteresował się socjalizmem i nazywał Kulturę pismem socjalistycznym. Zgadzam się z profesorem Rafałem Stobieckim, że należy potraktować tę deklarację z powagą. Socjalizm Giedroycia, najdalszy od myślenia ortodoksyjnego i partyjnego, akcentujący związek Polski z innymi narodami europejskimi, mieści się w polskiej tradycji. Redaktor faworyzował socjalizm, ale nigdy nie dawał wyłączności jednemu nurtowi ideologicznemu. W tym sensie nie stał się rewizjonistą, bo nie był wcześniej komunistą, nie należał do partii. Nieprzypadkowo, przecież nie odnalazł by się w żadnej strukturze organizacyjnej. Życie partyjne, tym bardziej myślenie partyjne,  było dla niego czymś całkowicie niepojętym. On sam był partią – jednoosobową. Po zamknięciu przez władze komunistyczne Po prostu w liście do Mieroszewskiego z początku listopada 1957 roku deklarował: Nie lubię tych miękkich radykałów specjalnie [tzn. „Po prostu” i Klubu Krzywego Koła], ale musimy stać się ich reprezentacją czy kontynuacją. Nasze miejsce jako „Kultury” jest w obozie lewicy, i to lewicy — nie bałbym się tego słowa — nie unikającej dynamiki rewolucyjnej, tylko dynamiki rewolucyjnej bardzo na zimno kalkulowanej. W Polsce nie ma innej drogi. Każda wielopolszczyzna musi przegrać. Piłsudski to rozumiał, ubierając bardzo zimną i realistyczną politykę w pióropusz romantyzmu. Tego prawica polska od Piaseckiego do „Tygodnika” [„Powszechnego”] nie chce zrozumieć i tu jest ich klęska.

Przeczytaj też:

Spotkanie owocne. Przygoda Giedroycia z rewizjonizmem – Andrzej Mencwel (PP 192/2025)

Z dzisiejszej perspektywy niełatwo uchwycić, tym mniej zdefiniować fenomen rewizjonizmu. Było to nie tylko zjawisko natury ideologicznej. O tym, że był to jeden z wyróżników habitusu inteligencji polskiej połowy lat pięćdziesiątych, pisała Agnieszka Osiecka, która, będąc pod wielkim urokiem Giedroycia, rozważała emigrację ze względów uczuciowych, ale ostatecznie uznała, że jest zbyt mocno związana z własnym środowiskiem w kraju, z jego stylem i językiem, z jego hierarchią wartości: Najważniejsze w tej mojej „Polsce” okazało się w końcu jedno: świadomość tego, że naokoło żyją ludzie, których męczy ta sama problematyka. Tysiące ludzi — redaktorzy, pisarze, kawiarniani inteligenci, kociaki, studentki, karierowicze — siedzą w knajpach, w klubach, na zebraniach i mówią o sprawach, które mnie interesują. Pijani i trzeźwi, w łóżku i na ulicy mówią o rewizjonizmie, o pokoleniu, o zbawianiu świata, o bohaterze pozytywnym etc. Niektórzy z nich podzielają w dodatku moje poglądy. Sądzę, że gdybym miała „określić się klasowo”, to jestem sama rodzajem inteligenta kawiarnianego: przy małej kawie w domu i na ulicy, no i wtedy nad Sekwaną rozważam te wszystkie problemy, nic szczególnie istotnego nie robiąc. Ale nawet gdybym zawsze miała „nic szczególnego nie robić” i gdyby mój wybór był tylko wyborem kawiarnianym (tak chyba u końcu się stało) to i tak byłyby w nim dla mnie sprawy istotne. Kawiarnia angielska, gdzie się handluje kamienicami, kawiarnia francuska, w której się flirtuje, kawiarnia szwajcarska, w której się w ogóle nic nie robi – różnią się przecież zasadniczo od kawiarni, w której się zbawia świat (Moja najtrudniejsza decyzja).

Dla Osieckiej rewizjonizm nie był ślepą uliczką, w jaką zabrnęli rozczarowani do komunizmu intelektualiści. Wnosił w życie intelektualne i kawiarniane (jak wiadomo intelekt lubi klimat kawiarni) pewien maksymalizm etyczny, wyższe aspiracje, snobizm na lektury powyżej własnego poziomu, upodobanie do powracanie myślą do tematu wolności. Łącznikiem między rewizjonistami roku 1956 a latami sześćdziesiątymi była niewielka grupa w Uniwersytecie Warszawskim, której przewodzili Jacek Kuroń i Karol Modzelewski. W tym kręgu powstanie rewizjonistyczny List otwarty, za który Kuroń i Modzelewski pójdą do więzienia. Giedroyc wyda książkę w Bibliotece Kultury. Dziećmi rewizjonizmu byli komandosi z Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności, którzy w marcu 1968 roku wyszli z bibliotek, sal seminaryjnych i kawiarń, żeby powiedzieć „Nie” likwidacji autonomii akademickiej, państwu policyjnemu, tłumieniu kultury narodowej (zakaz wystawiania Dziadów Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym), cenzurze. Oni napisali epitafium rewizjonizmu: realny socjalizm ustanowiony przez komunistów w roku 1945 jest systemem niereformowalnym; ktokolwiek myśli serio o przyszłości Polski, musi się go wyrzec.

Rafał Stobiecki, „Jerzego Giedroycia przygoda z rewizjonizmem”, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2025.

Książka Rafała Stobieckiego należy do dzieł naukowych, które sine ira et studio analizują wybrany fragment naszych dziejów najnowszych. Autora nie interesują zabiegi idealizujące, nie mówiąc już o przykrajaniu przeszłości do takiego czy innego szablonu. Odrzuca on wciąż pokutujący w wielu publikacjach mit czystości ideowej wyrażający się w przekonaniu, że odbudowę suwerennej Polski zawdzięczamy jakimś bojownikom z legitymacjami Polaków „pierwszego sortu”, cnotliwymi jak Longinus Podbipięta w Zbarażu, nieustraszonymi jak pan Wołodyjowski w Kamieńcu, bogobojnymi jak ksiądz Kordecki na szańcach jasnogórskich. Ostatnio na takim oleodruku zaczęto domalowywać Mieczysława Grydzewskiego i jego Wiadomości oraz Jana Lechonia, których przeciwstawiono Kulturze. Wiadomości i ich redaktor mają swoje miejsce w historii Polski, ale jego koncepcja pisma i koncepcja emigracji były diametralnie różne od tego, co reprezentował i przez ponad pięćdziesiąt lat rozwijał w Maisons-Laffitte Jerzy Giedroyc wraz z Mieroszewskim. „Wiadomości” były przede wszystkim pożegnaniem dawnej Polski, której wielu przedstawicieli schroniło się na emigracji. Ale tych, którzy nie zamierzali galwanizować II Rzeczpospolitej, myśleli o nowej Polsce, ciągnęło raczej do Maisons-Laffitte.

Jerzego Giedroycia przygoda z rewizjonizmem to książka nie tylko naukowa. Przeprowadzona w niej analiza postaw głównych postaci pobudza do refleksji nad rolą idei w konfliktach społecznych i w ogóle nad człowiekiem jako tym, który posługuje się ideami i sam przez te idee jest sterowany. Autor trafnie wybrał słowo „przygoda”. Była to nie tylko przygoda Redaktora, ale również przygoda rewizjonizmu, ciekawego epizodu w zmaganiach o wolność. Rafał Stobiecki przytacza błyskotliwy aforyzm Stanisława Jerzego Leca: Trzeba tak pomnożyć ilość myśli, by nie starczyło dla nich dozorców. Rewizjonizm był właśnie takim nieoczekiwanym pomnożeniem ilości myśli, których mnogość zaskoczyła dozorców, a uradowała więźniów. Giedroyc, zoon politikon przecież, nie mógł tej okazji przeoczyć. Nie redukowałbym akcji Redaktora tylko do taktyki, tylko do sabotażu, który powoduje chwilowy zamęt w obozie wroga.

W odróżnieniu od tych, co w obliczu potęgi totalitarnego systemu opuścili ręce (w kraju i na emigracji), Giedroyc zachował przytomność umysłu (czyż nie zalecał tego Miłosz w Traktacie moralnym?) Dostrzegł, że wrażliwym miejscem systemu jest ideologia będąca jednocześnie jednym z filarów zniewolenia. Insurekcja w Polsce – dowodził -skazana jest na klęskę i nie wolno liczyć na żadną pomoc Zachodu (dowiodły tego wypadki czerwcowe 1953 roku w Niemczech Wschodnich, poznańskie w 1956 i węgierskie w 1956). Należało więc rzucić systemowi wyzwanie na gruncie ideologicznym, zwłaszcza że właśnie ideologia była jego piętą achillesową. Leninizm nigdy nie grzeszył głębią ani subtelnością, był taranem do walenia w cudze poglądy. Sam Lenin był przede wszystkim publicystą i pamfleciarzem. Po kilkudziesięciu latach od przewrotu bolszewickiego marksizm-leninizm był już sprymitywizowany i skostniały, w dużej mierze bezradny w świecie, który się radykalnie zmienił. Na Zachodzie, np. we Włoszech, rzecz miała się inaczej, o czym świadczą dzieła Antonio Gramsciego. Ideolodzy sowieccy pozbawili marksizm tego, co w nim było żywotne – zmysłu krytyki, odruchu podejrzliwości, nieufności wobec fasady, demaskowania niesprawiedliwości. Intelektualne podstawy socjalizmu zostały przez bolszewików bądź zniekształcone, bądź ocenzurowane. Bogata biblioteka refleksji społecznej została zamknięta na cztery spusty, z dzieł wypreparowano tzw. „diamat” (materializm dialektyczny) – narzędzie na usługach partii komunistycznej. Dogmatyczne traktowanie „diamatu” w Związku Sowieckim wymuszano terrorem, w krajach satelickich o bogatszej tradycji intelektualnej represje nie sięgały tego poziomu i niektórzy, lepiej oczytani w literaturze socjalistycznej i inteligentniejsi marksiści zaczęli upominać się o wyrugowane treści humanistyczne tradycji socjalistycznej, a tym samym o większą swobodę wypowiedzi, co prawda tylko w obrębie środowiska komunistycznego, ale dla aparatu partyjnego i to było za wiele. Żądał on bowiem całkowitej kontroli i posłuszeństwa. A przecież socjalizm w wieku XIX gromadził po swoim sztandarem ludzi wybitnych, kontestujących odważnie porządek kapitalistyczny, upominających się o rozumne prawa i sprawiedliwą dystrybucję dóbr. Wielu socjalistów rezygnowało z marksowskich postulatów rewolucji i dyktatury proletariatu (np. Fabian Society), Bernstein głosił wrastanie socjalizmu w system kapitalistyczny i powolne przekształcanie stosunków społecznych. Bolszewicy poszli drogą gangsterską, ich przywódcy byli dewiantami, którzy mogli odnieść sukces tylko w wyjątkowych wojennych warunkach i w kraju wciąż na poły feudalnym jak Cesarstwo Rosyjskie. Sympatia Giedroycia i Mieroszewskiego dla socjalizmu nie była więc koniunkturalna ani taktyczna. W tym całkowicie zgadzam się z Rafałem Stobieckim. Tym bardziej, że Redaktor uważał (słusznie!), że bezpieczeństwo przyszłej niepodległej Polsce może zapewnić tylko jej przynależność do zjednoczonej Europy. W tym duchu pisał w 1951 roku na łamach Kultury ksiądz profesor Józef Maria Bocheński. Prawicowy kult państwa, „ideę mocarstwową” i egoizm narodowy głosił Giedroyc przed rokiem 1939. Podczas wojny miał okazję tamte wybory przemyśleć i przedyskutować, kiedy w oblężonym Tobruku prowadził kantynę, w której gromadzili się „szeregowcy z cenzusem”, inteligenci, jakich w Samodzielnej Brygadzie Strzelców Karpackich było wielu. Nie mogło tam zabraknąć i Mieroszewskiego. Przed rokiem 1939 Giedroyc uważał, że światem rządzą państwa dysponujące siłą militarną, a powołaniem Polski jest rola regionalnego mocarstwa przewodzącego państwom położonym między Bałtykiem a Morzem Czarnym. Naród, który nie stworzy mocarstwa, musi pogodzić się ze swoją drugorzędnością. Natomiast w polskiej niepodległościowej myśli socjalistycznej nie było miejsca na apoteozę dominacji silniejszego nad słabszym, uzbrojonego nad bezbronnym, nie było miejsca na antyukrainizm i antysemityzm.

Nie mógł pociągać Giedroycia liberalizm ze swoją czołobitnością wobec bogaczy, z indyferentyzmem aksjologicznym, z wiarą, że wszystko się samo najlepiej ułoży, byle nie ograniczać inwencji kapitalistów i bankierów, byle pozostawić swobodę menedżerom handlu i przemysłu. Tymczasem Giedroyc (a także Mieroszewski) żywili przekonanie, że w sprawach ludzkich żadna wartość sama przez się nie powstaje, każde dobro, jeżeli ma być trwałe, musi byś wypracowane wspólnym wysiłkiem.

Książka Rafała Stobieckiego dobitnie uświadamia nam, jak ogromną rolę w Kulturze odgrywał Mieroszewski. Dziś już rzecz nie podlega dyskusji, ale nic nie zastąpi książek, które rolę Londyńczyka dokumentują i monografia łódzkiego historyka do takich dzieł należy. Wielka szkoda, że wciąż nie mamy biografii Mieroszewskiego. Pociesza mnie myśl, że książka Stobieckiego nas do tej biografii przybliża.

Tymczasem praktyka edytorska nie uwzględnia wyników badań nad Kulturą i Instytutem Literatury. Konieczne są nowe decyzje edytorskie dotyczące całego oeuvre Mieroszewskiego. Po pierwsze potrzeba większego wyboru jego artykułów, który objąłby nie tylko teksty z Kultury, ale również z Ilustrowanego Kuriera Codziennego. Warto wznowić wybór felietonistyki. A wreszcie zastanowić się na projektem pełnej edycji korespondencji Londyńczyka i Redaktora. Dwutomowe wydanie z roku 1999 (oprac. Krzysztof Pomian / Jacek Krawczyk), obejmujące listy z lat 1949–1956, zawiera 354 listy, tj. około 1/4 znanych listów z tego okresu. Trzytomowe wydanie z roku 2016 (oprac. Rafał Habielski) gromadzi listy z lat 1957–1975 w liczbie 636 z ponad 2000 zachowanych. Oznacza to, że z niemal 3400 listów ogłoszono tylko niespełna tysiąc (dokładnie 990). Obecnie w wydawanym przez Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską Archiwum Kultury jego kurator Piotr Kłoczowski przestrzega zasady publikacji wszystkich znanych listów. Korespondencja Giedroycia i Gombrowicza najpierw wydana w wyborze doczekała się wydania integralnego. Planowana jest taka edycja listów Giedroycia i Jeleńskiego. Nie ma powodów, aby podobnie nie uczynić z korespondencją Redaktora i Londyńczyka. Właśnie książka Rafała Stobieckiego przekonuje nas, że znaczenie Mieroszewskiego nie było tylko Kulturowe, że nie był on li tylko publicystą. Był bowiem największym polskim pisarzem politycznym drugiej połowy XX wieku. Wreszcie – last but not least – jest mistrzem polszczyzny. Jego język jest fantastycznie bogaty i giętki, pełen niuansów i subtelności, śmiem twierdzić, że nie ustępuje językowi wybitnych pisarzy: Miłosza, Gombrowicza, Stempowskiego.

Książka Stobieckiego poszerza naszą wiedzę nie tylko o Jerzym Giedroyciu i Juliuszu Mieroszewskim, ale i o polskich sporach ideowych toczonych w drugiej połowie XX wieku, sporach – dodajmy – bynajmniej nie parafialnych czy zaściankowych, bo ich stawką wprawdzie nie była „Polska mocarstwowa”, lecz Polska wolna i demokratyczna w zjednoczonej Europie.

Ścisłe, rzetelne, oparte na materiale archiwalnym, w tym przede wszystkim z Archiwum Instytutu Literackiego, analizy profesora Stobieckiego budują frapującą narrację. Jestem przekonany, że jego książka będzie czytana nie tylko przez historyków emigracji i czasopiśmiennictwa polskiego. Myślę, że zainteresuje również polonistów i politologów.

Andrzej Stanisław Kowalczyk – historyk literatury polskiej, eseista, nauczyciel akademicki. Edytor twórczości eseistycznej i epistolograficznej Jerzego Gieroycia, Witolda Gombrowicza, Bolesława Micińskiego i Jerzego Stempowskiego. Ostatnio opublikował: Toledo i inne przygody w Kastylii” (2023), „Ataman Petlura” (2023), „Keramejkos. Powieść ateńska” (2024), Etranżer. Stanisław Stempowski w świetle swoich „Pamiętników” (2024).

 

Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 192 2025

 

Skip to content