Odzyskać miarę rzeczy | Michał Warchala (PP 191/2025)

O tej wyborczej porażce napisano już właściwie wszystko. Wszystko, co dało się napisać na gorąco, tuż po albo z parodniowego dystansu. Wiemy już, co z punktu widzenia politycznego marketingu poszło nie tak (prawie wszystko): komu i dlaczego źle „sprzedano” liberalnego kandydata, które z jego wymyślanych ad hoc posunięć okazały się (chwilowo) skuteczne, a kiedy sztab pokpił sprawę. Na głębsze naukowe analizy zmian, przepływów elektoratów itp. przyjdzie nam zapewne jeszcze poczekać, kiedy już jednak się pojawią mało kto zapewne zwrócić na nie uwagę.

Pozostaje jednak pytanie, co właściwie ta kampania i jej rezultat mówią nam o naturze naszej dzisiejszej polityki.  Z nieco bardziej ambitnych komentarzy dowiadywaliśmy się na przykład, że była to pierwsza kampania, w której główną rolę odegrały media społecznościowe – że doszlusowujemy do amerykańskiej normy twitterowej (X-owej) polityki – albo że młode pokolenie nie chce już ani Tuska, ani Kaczyńskiego, preferując Zandberga i/lub Mentzena (fakt owego „i/lub” jest tu oczywiście najbardziej zastanawiający, ale to już temat na osobne rozważania). Dojmujące wrażenie było jednak przede wszystkim takie, że oto populistyczna machina znów okazała się niezwyciężona, rozjeżdżając liberalne centrum – choć tym razem, trzeba przyznać, jedynie o włos. Że populistom nic nie jest w stanie zaszkodzić, bo są „teflonowi” w stopniu, którego mógłby im pozazdrościć uznawany niegdyś za absolutnie „teflonowego” Aleksander Kwaśniewski. Im więcej błędów wytykano sztabowi przegranego kandydata, tym bardziej rosło owo poczucie niezwyciężoności – wygrał Trump, za nim Nawrocki, jesteśmy skazani na radykalny populizm, rządy „koalicji 15 października” są zaledwie krótkim przerywnikiem. Niemal wszystko ma wskazywać na to, że za dwa lata czeka nas apokaliptyczny nawrót prawicowej fali – teraz już dużo bardziej „brunatnej” i brutalnej, która domknie autorytarny system, budowany od 2015 roku. Nasze pytanie o naturę polityki mogłoby zatem brzmieć: czy populistyczny autorytaryzm jest naszym przeznaczeniem? Czy w dzisiejszych warunkach można w ogóle myśleć o wygranej z nim? Czy można choćby próbować z nim konkurować, jednocześnie – co ważne – nie  upodabniając się do niego całkowicie?

Odpowiedź na to polityczne i metapolityczne zarazem pytanie może przybierać rozmaite postaci. Może być np. ćwiczeniem ze swego rodzaju psycho-historii w myśl tego, co już kiedyś pisałem na tych łamach: że w Polsce, czy szerzej w Europie Środkowo-Wschodniej fundamentalnym mechanizmem rozmaitych nowoczesności i ponowoczesności, jest  Freudowski powrót wypartego. Progresywne demokratyczne transformacje są jedynie czasowym wyparciem autorytarnego nieświadomego, które buzuje pod powierzchnią, by powracać i ujawniać się we wciąż nowych odsłonach: komunistycznej autokracji à la Gomułka czy Jaruzelski, chętnie sięgającej po instrumentarium etnicznego nacjonalizmu albo tej samej autokracji, tyle że przybranej w narodowo-katolicki kostium à la Kaczyński. Te powroty dokonują się przy cichym błogosławieństwie Wielkiego Brata ze wschodu i zmęczonej obojętności Europy Zachodniej, która właściwie nas, Europejczyków z peryferii, nigdy specjalnie w Unii nie chciała (Nowoczesność nad Wisłą. Dziewięć tez, PP nr 165/2021).

Kłaniają się tu nieco zapomniane ale niemniej znakomite analizy „nędzy małych narodów środkowoeuropejskich” węgierskiego filozofa Istvana Bibo, który jeszcze w latach trzydziestych pokazywał, jak narody te, wiecznie zatrwożone o swoją suwerenność, nie są w stanie wydostać się z autorytarnego zapętlenia, z wielkościowych urojeń, agresywnego nacjonalizmu i prowokowania konfliktów z sąsiadami (Eseje polityczne: Nędza małych państw środkowoeuropejskich, 2012).

Demokratyczna transformacja lat dziewięćdziesiątych była w tym kontekście jedynie kolejnym ruchem po dialektycznej spirali uruchomionej w 1918 roku. Demokratyczna transformacja, „powrót do Europy”, liberalne reformy – te mechanizmy powstrzymywania i wyparcia w końcu okazują się nieskuteczne. W tej perspektywie rok 2015 byłby początkiem nowego cyklu, który – z niewielką przerwą na lata 2023-2027 – doprowadza, po trzydziestu latach demokracji, do osunięcia się polityki polskiej w nowy autorytaryzm. Czy zatem znowu czeka nas faza autorytaryzmu, potem zaś – kiedy ten ostatni okaże się niewydolny i zarazem nieznośny dla społeczeństwa – jakiś kolejny prodemokratyczny przewrót, którego nieśmiałą zapowiedzią w ubiegłej dekadzie były demonstracje KOD albo Strajk Kobiet. Przed 2015 rokiem mogło się nam w Polsce wydawać,  że takie daremne zmagania z przeszłością są cechą przestrzeni postsowieckiej, którą mogliśmy obserwować np. na Ukrainie: pomarańczowa rewolucja, Majdan, wreszcie wojna z Rosją, najpierw pełzająca, a potem „pełnoskalowa”. Ale nie – dzisiaj widać, że być może już wkrótce będziemy przeżywać podobne konwulsje – daj Boże, że tylko polityczne, a nie otwarcie wojenne.  Już od jakiegoś czasu przecież każde kolejne wybory są „wyborami o wszystko”: manichejską walką za albo przeciw liberalnej demokracji, tertium non datur, polityka zaś stała się „grą o sumie zerowej” – albo oni, albo my – grą, w której zmiana władzy nie jest czymś normalnym, lecz katastrofą, w której strona zwycięska próbuje zniweczyć cały dorobek poprzedników, a przegrani upajają się wizjami przyszłego totalnego rewanżu. Wszystko to sprawia wrażenie upiornego kręcenia się w kółko, które wciąga kolejne pokolenia, marnotrawiące swój czas na „odkręcanie” kolejnych regresów.

Tę dość ponurą psycho-historiozofię można uznawać za absurdalną tylko o tyle, o ile wierzy się w jaką taką skuteczność procesów społecznego uczenia. Akumulacja doświadczeń – zwłaszcza w tak relatywnie krótkim, historycznym okresie, obejmującym mniej niż pół wieku – wydaje się wszak wykluczać tego typu przymus powtarzania. Okazuje się jednak, że szybkość i dogłębność zmian, jakie następują w ostatnich dziesięcioleciach, wywołuje paradoksalną amnezję u kolejnych pokoleń. Dochodzi do tego efekt technologicznego przyspieszenia, które całkowicie dewaluuje przeszłe doświadczenia i czyni np. całkowicie niezrozumiałą, wręcz niepojętą nie tylko sytuację sprzed politycznego przełomu lat dziewięćdziesiątych, ale też to, że zmiana owej sytuacji jest czymś, co trzeba było samemu stworzyć i wywalczyć. I co nie jest dane raz na zawsze, nie jest bynajmniej naszym przeznaczeniem. Historyk Tony Judt pisał kilkanaście lat temu o zapomnianym XX wieku, stuleciu, które stało się rupieciarną muzealnych artefaktów,  gabinetem osobliwości których sens, a tym bardziej związek z dzisiejszymi realiami, mało kto już rozumie. Można powiedzieć, że nasza historycznie wyjątkowo burzliwa i przełomowa końcówka XX wieku zapadła się w społeczną niepamięć równie szybko. To, że 4 czerwca nigdy nie stał się narodowym świętem na miarę 11 listopada, ma też swoje bardziej nieoczywiste konsekwencje: nieświadomość wielkiego przełomu oznacza również nieświadomość, że czegoś, co w wyniku przełomu nastąpiło, mogłoby nie być, że to coś – demokracja liberalna, system wolności i rządów prawa – może zniknąć, bo jest tylko (i aż) naszym dziełem, względnym ludzkim politycznym urządzeniem. Niby oczywiste jest to, że ktoś urodzony  w 2007 roku i głosujący teraz po raz pierwszy, nie będzie przeżywał starcia liberalnej demokracji z prawicowym populizmem jako walki o wolność i praworządność na miarę 1989 roku, ale brak pozytywnej tradycji demokratycznego przełomu jest jednym z czynników ze źródeł naszych dzisiejszych kłopotów – w szczególności tego, że wciąż osaczają nas na wpół tylko wyparte widma. Czy dzisiejszy osiemnastolatek w roku, powiedzmy, 2040 będzie musiał walczyć na barykadzie przeciw autorytaryzmowi, który po zdobyciu władzy w kolejnych wyborach nie odda jej już pokojowo? Czy raczej stanie się częścią owej masy manipulowanej przez nowy, miękki demokratyczny despotyzm, o którym tak dramatycznie pisał w  O demokracji w Ameryce Alexis de Tocqueville:  Kiedy próbuję wyobrazić sobie ten nowy rodzaj despotyzmu zagrażający światu, widzę nieprzebrane rzesze identycznych i równych ludzi, nieustannie kręcących się w kółko w poszukiwaniu małych i pospolitych wzruszeń (…) . Każdy z nich żyje w izolacji i jest obojętny wobec cudzego losu, ludzkość sprowadza się dla niego do rodziny i najbliższych przyjaciół, innych ludzi w ogóle nie dostrzega, ociera się o nich, ale tego nie czuje. Ponad wszystkimi panuje na wyżynach potężna i opiekuńcza władza, która chce sama zaspokoić ludzkie potrzeby i czuwać nad losem obywateli. Ta władza jest absolutna, drobiazgowa, pedantyczna, przewidująca i łagodna. (…) Lubi, gdy obywatelom żyje się dobrze, pod warunkiem wszakże, by myśleli wyłącznie o własnym interesie.  

Tocqueville’owi chodzi oczywiście o dalekosiężne i groźne skutki tego, co sam nazywa demokratycznym indywidualizmem, a więc posuniętą do skrajności obojętnością na sprawy wspólne, która zamyka człowieka wyłącznie w kręgu własnych, prywatnych spraw. Mogłoby się wydawać, że do środkowoeuropejskich populizmów, gorliwie kopiujących dziś amerykańską MAGA i nieustannie bębniących w związku z tym o „narodzie”, „suwerenie” czy „wielkiej Polsce / wielkich Węgrzech” taka wizja zupełnie nie pasuje. Ale to tylko pozory, bo populistyczny lud – jak trafnie zauważa choćby Jan-Werner Muller, odpowiadając na pytanie Co to jest populizm? (2018) – musi być zawsze ludem wyłącznie wyimaginowanym, którego (jedynym) rzecznikiem mianuje się partyjny wódz. Realny vox populi, jakaś aktywna ludzka zbiorowość, z konieczności zawsze zróżnicowana i wielobarwna, nie jest tu do niczego potrzebna. Lepiej, żeby zajmowała się sobą i „rodziną na swoim”.

Zanim czytelnik odrzuci tę wizję jako przesadną i wydumaną, warto zmierzyć się z odmienną,  alternatywą odpowiedzią na pytanie o naturę polityki, odpowiedzią kierującą naszą uwagę na inny jej wymiar. Jak zatem, powtórzmy, odwrócić tu i teraz, populistyczną kartę? Czy nie ma innej drogi poza upodobnieniem się do populizmu, płynięciem z aktualnym prądem i liczeniem po cichu, że jakoś, wskutek zmiany sytuacji, uda się ten prąd zatamować lub że wytraci on swoją moc? Aby sobie na te pytania odpowiedzieć, musimy zrozumieć, na czym polega owo „tu i teraz”. Gwoli zwięzłości, streszczę to w trzech tezach.

Po pierwsze, rzeczywistość nie istnieje albo w każdym razie jest w fazie całkowitego zaniku. Nie jest to rzecz jasna stwierdzenie rodem z kiepskiej metafizyki albo science-fiction, które należy rozumieć dosłownie. Jak heglowsko-marksowskie dictum o „końcu historii” nie oznacza, że odtąd nic już nie będzie się działo, tak również w tym przypadku nie mamy na myśli tego, że nic nie ma albo już wkrótce nie będzie. Rzeczywistość jako moment niezależny od nas, którego nie sposób pominąć, na który w społecznym i mentalnym funkcjonowaniu koniec końców zawsze się natykamy, który wreszcie stanowi sprawdzian dla naszych narracji – to wszystko zanika w zastraszającym tempie. Zanika, bo zostało zlekceważone i właściwie zapomniane. Symptomami tego zaniku jest nie tylko to, że żyjemy w bańkach internetowego wirtualu, które stały się alternatywnymi pseudorzeczywistościami, zamkniętymi na inne bańki i na wszystko, co mogłoby zakłócić ich paranoiczną spójność. Symptomem jest też degeneracja systemu prawa i praworządności, tego najważniejszego rezultatu umowy społecznej, fundamentu funkcjonowania społeczeństwa, który nie powinien być kwestionowany. W sytuacji, gdy każda strona konfliktu ma swoją własną pseudorzeczywistość prawną, a jedna strona rezygnuje z podważania wyniku wyborów wyłącznie dlatego, że zepsułoby to jej wizerunek, to minimalny grunt, na którym moglibyśmy się spotkać, przestaje istnieć.

Po drugie,  nie istnieje nic poza emocjami. Idee, to podstawowe narzędzie zmiany rzeczywistości, przestały istnieć w sposób autonomiczny i straciły jakiekolwiek znaczenie. Mogą ewentualnie stanowić tworzywo narracji, służących wszak tylko zagospodarowywaniu emocji. Z emocjami, jak wiadomo, się nie dyskutuje, nie ocenia się ich ani nie próbuje zmienić. Można kierować je w jakąś stronę, za czymś albo przeciw czemuś, można mobilizować albo pacyfikować, można „przykrywać” jedne drugimi. Ich podstawową cechą jest jednak nietrwałość, ulotność, powodująca, że nie da się na nich zbudować niczego trwałego. Ich hegemonia jest jednym z czynników, które przesądzają o naturze polityki w naszych czasach – przede wszystkim o tym, że polityka stała się grą o sumie zerowej: wygrywa ten, kto przeciągnie na swoją stronę emocje, skutecznie wzbudzi strach albo nienawiść – choćby przed imigrantami i innymi „obcymi” – zagra skutecznie na różnobarwnej palecie frustracji. Nie musi nikogo przekonywać – przekonywanie zakłada wszak jakiś poziom racjonalności, wspólny grunt myślenia, poznawczą potrzebę  – wystarczy, że wzbudzi odruch, który przełoży się następnie na pewne działania.

Po trzecie wreszcie, nie istnieje już żaden łączący nas język. Degeneracja języka leży być może u podstaw wszystkich opisywanych tu momentów zaniku. Kiedy wiele lat temu, u początków zimnej wojny George Orwell pisał w eseju Polityka i język angielski (2002) o psuciu języka polityki, zwrócił uwagę na swego rodzaju błędne koło: im bardziej psuje się język, tym bardziej psuje się nasze myślenie, bo przecież myśli zawsze wyrażamy w języku. A zepsute myślenie generuje kolejne fale tępej gadaniny – języka zubożonego i  zautomatyzowanego, który udaje, że o czymś mówi, że kogoś próbuje przekonać, a tak naprawdę ma tylko wzbudzać proste refleksy i oddziaływać na emocje. To język haseł i sloganów, odpowiadających zwolennikom i budzących wściekłość przeciwników, język, który nie służy żadnym myślowym poszukiwaniom, ale ma raczej takie poszukiwania ucinać. Dlatego za sprawą inwazji podobnego języka – inwazji, która trwa od lat, ale zdaje się nasilać w ostatnich miesiącach – tracimy rzeczywistość. Podlega ona destrukcji, degradowana albo banalizowana do granic możliwości. Ten język nigdy nie jest też ani nie będzie żadną płaszczyzną rozmowy, bo stanowi jedynie narzędzie walki o hegemonię, wojny, której zwycięzca ma całkowicie  zawładnąć polityczną przestrzenią.

Te trzy momenty zaniku są przesłankami opisanej wcześniej psycho-historycznej wizji przyszłości. Są też właściwie, jak łatwo zauważyć, przesłankami dzisiejszej populistycznej rewolty. Populizm gardzi rzeczywistością i nie uznaje jej istnienia, interesują go bowiem głównie fantazmaty, na czele z wielką fantasmagorią homogenicznego „ludu”, „polskiego narodu” definiowanego wyłącznie za pomocą najprostszych etnicznych wyznaczników, narodu, którego historia jest prosta, piękna i chwalebna, a jeśli zdarzają się w niej jakieś mniej chwalebne epizody, to wyłącznie za sprawą obcych elementów: Żydów, Niemców itp. Tego typu fantazje schlebiające wielkościowym urojeniom mają służyć wyłącznie zawładnięciu umysłami i podporządkowaniu ich własnemu autorytarnemu panowaniu. Populizm gra też na emocjach, uznając je za jedyny trwały – bo najpierwotniejszy – wymiar, w pracę nad którym warto inwestować energię. Wymiar, którym najłatwiej manipulować, bo z zasady nie obowiązują w nim żadne racjonalne kryteria. Wreszcie to populizm w swojej radykalnej postaci degraduje i banalizuje język, sprowadzając go do poziomu prostego narzędzia walki, instrumentarium, które ma służyć wyłącznie sterowaniu, manipulowaniu emocjami.

Jak widać więc, na razie to prawicowy populizm ma przewagę – w całkiem dosłownym sensie, bo to on organizuje rzeczywistość, nadając jej zasadnicze kontury i sens. Na pytanie o odwrócenie populistycznego trendu nie ma zatem (na razie) prostej odpowiedzi. Kro zresztą miałby ten trend odwrócić? Lewica, której większość programu populizm sprawnie przejął i wykorzystał na swoje potrzeby? Liberalne centrum, które na razie próbuje dość rozpaczliwie licytować się na populistyczne narracje z populistami? Być może potrzebujemy jakiegoś nowego obywatelskiego ruchu na miarę niegdysiejszej „Solidarności”, który, nie przejmując się narracjami, odbuduje najpierw nasz język, a potem samą rzeczywistość. Antypisowskie protesty z lat ubiegłych są zaczynem takiego ruchu, jest nim też z pewnością duży elektorat Rafała Trzaskowskiego. Jak pouczają nas socjologowie, żyjemy wprawdzie w „społeczeństwie populistów”, ale, z drugiej strony, jest to społeczeństwo w swojej większości już otwarte – chętniej niż kiedyś akceptujące kulturową i obyczajową inność, tolerujące odmienność postaw w różnych dziedzinach życia. Liberalno-progresywne wyparcie ma więc w gruncie rzeczy coraz więcej zasobów potrzebnych do swojej cywilizującej misji. Trzeba tylko w jakiś sposób pobudzić aktywność tego społecznego sektora, nie tylko wirtualną, ale i realną. Przecież w potoku kolejnych „narracji” liczyć się będzie koniec końców działanie, zarówno intelektualne w postaci pracy nad ideami, jak i „realne”: przywracająca nam sensowny język rozmowa i odbudowująca naszą zbiorową rzeczywistość organizacja czy protest.   Nie da się ukryć, że w czasach, które nadchodzą, takie aktywności będą niezwykle potrzebne.

Michał Warchala – historyk idei, stały współpracownik „Przeglądu Politycznego”.

Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 191 2025

 

 

 

 

Skip to content