Grecja Fermora | Jacek Gutorow PP 190/2025

"Kiedy oczy się oczyszczają, ziemia ulega przeobrażeniu"

Buddyjskie powiedzenie

 

1. W Grecji Fermor odnalazł samego siebie. Jak do tego doszło? I co takiego Grecja dała Fermorowi? Aby dać na te pytania wyczerpującą odpowiedź, trzeba by pewnie napisać osobną i długą książkę. Możliwe zresztą, że byłoby w niej więcej zagadek niż faktów. Odnajdywanie siebie w innym krajobrazie i pod innym niebem wymaga zaangażowania wrażliwości i wyobraźni – tryb faktograficzny na niewiele tu się zda. Na szczęście mamy relacje i wspomnienia samego Fermora. Pisane gorącym sercem, sugestywne, ale i krystalicznie przejrzyste. Nie tylko historie o miejscach i ludziach, podane w klasycznej konwencji podróżniczej, której Fermor był mistrzem, ale także opowieści o miłości do Grecji, o hipnotycznym zauroczeniu światłem, powietrzem i wodą, o krótkich, ale zapadających w pamięć doznaniach zjednoczenia i harmonii ze światem. W takich chwilach pióro angielskiego autora jest precyzyjne, a zarazem lekkie jak oddech.

Pamiętamy oczywiście o Wielkiej Włóczędze przez Europę, rozpoczętej przez niesytego wrażeń osiemnastolatka w grudniu 1933 i trwającej nieco ponad rok. Opisana w książkach A Time of Gifts (1977), Between the Woods and the Water (1986) i The Broken Road, nieukończonym tomie wydanym pośmiertnie w 2013 roku, piesza wedrówka z holenderskiego miasteczka Hoek do Istanbułu (Konstantynopola) była bez wątpienia wspaniałą młodzieńczą przygodą. Wielu czytelników zna Fermora przede wszystkim jako autora tych właśnie książek. Barwnych, sugestywnych, wciągających jak marzenie. Czy można mówić w tym przypadku o szukaniu czy odnajdywaniu siebie? Pamiętajmy, że Fermor był wtedy nastolatkiem. Jego zwariowane peregrynacje przez cały kontynent tylko po części miały w sobie coś z ceremoniału przejścia. Bardziej przypominały zabawę w rytuał, którego jeszcze się nie rozumie albo do którego się nie dorosło. Czytając kolejne tomy, trudno oprzeć się wrażeniu, że młody Fermor tyleż zmierzał ku wytyczonemu celowi (dawnej stolicy Świętego Bizancjum), co uciekał przed swoim angielskim – zapewne również rodzicielskim – fatum. Już w wieku osiemnastu lat miał dość Anglii. Nudna, prowincjonalna dziura, w której przez cały czas pada deszcz.

2. Odkrywaniu Grecji Fermor poświęcił dwie książki. Najpierw, w 1958 roku, ukazał się tom Mani: Travels in the Southern Peloponnese (pol. tłum. Mani. Wędrówki po południowym Peloponezie, 2013), dokumentujący podróż do najbardziej tajemniczej, górzystej części kontynentalnej Grecji, usytuowanej na południowym czubku Półwyspu Peloponeskiego. Opowieść o Mani i Maniotach stanowi – w moim odczuciu – esencję Fermorowskiego doświadczenia Grecji i za chwilę przyjrzę mu się nieco bliżej. Skądinąd to pierwsza ważna publikacja Fermora, a także jedno z jego najpopularniejszych dzieł.

Druga książka to opublikowany w 1966 roku zbiór Roumeli: Travels in Northern Greece (Roumeli: podróże po północnej Grecji; rzecz jak dotąd nieprzełożona na język polski). Tom składa się z pięciu solidnych esejów podróżnych (dwa z nich ukazały się wcześniej jako osobne artykuły) i arcyciekawego, choć nieco zaskakującego tekstu zatytułowanego Sounds of the Greek World (Dźwięki greckiego świata), będącego lirycznym wspomnieniem, a zarazem pełną inwencji wyliczanką dźwięków, odgłosów i przeróżnych akustycznych fenomenów kojarzących się pisarzowi z Grecją i światem śródziemnomorskim. W Roumeli odnajdujemy olśniewający styl, z jakim zwykle kojarzymy Fermora. Dodajmy, że tom miał być znacznie obszerniejszy, ale po kilku latach przygotowań i falstartów autor najwyraźniej zdał sobie sprawę, że nie uda mu się stworzyć dzieła na miarę swoich marzeń. Roumeli jest efektem kompromisu pomiędzy ambitnymi planami autora, a coraz bardziej rozpaczliwymi ponagleniami wydawcy (szacownej brytyjskiej oficyny Johna Murraya, sponsorującej zresztą większość wypraw Fermora). Książkę czyta się z przyjemnością i bez wątpienia warto po nią sięgnąć, choć szkoda, że autor nie miał odpowiednio dużo czasu na ostateczną redakcję i finalny szlif całości. Roumeli to głównie migawki, zapiski nienasyconego (ale też, wypada dodać, niezwykle spostrzegawczego i skrupulatnego) wojażera. Radość oka, a zarazem poczucie, że sama Grecja przepływa obok, my zaś nie możemy jej uchwycić.

Na poważnie Fermor zaczął poznawać helleński świat dopiero w 1950 roku, a więc grubo po czterdziestce. Co prawda w Atenach znalazł się po raz pierwszy pod koniec Wielkiej Włóczęgi, ale urok stolicy Grecji przyćmiła wtedy Balasha Cantacuzèna, rumuńska arystokratka i pierwsza wielka miłość. Inny wczesny epizod z Grecją w tle nastąpił podczas drugiej wojny światowej, kiedy Fermor znalazł się w szeregach tak zwanego Zarządu Operacji Specjalnych (Special Operations Executive) jako oficer brytyjskiego wywiadu. Wojenne wydarzenia rzuciły go między innymi na Kretę, gdzie po porwaniu niemieckiego generała Heinricha Kreipe (w kwietniu 1944 roku) uznany został przez Kreteńczyków za bohatera narodowego. Ponownie znalazł się też wtedy w kontynentalnej części Grecji, lecz z oczywistych względów nie miał czasu na podróżowanie i zwiedzanie. Dopiero po wojnie udało mu się namówić Johna Murraya na sfinansowanie wyprawy z prawdziwego zdarzenia. Druga Wielka Włóczęga Fermora – helleńska – to lata 1950 i 1951. Jej efektem były obie wspomniane przed chwilą książki. Podróżował wtedy w towarzystwie Joan Elizabeth Rayner (córki Boltona Eyres-Monsella, polityka związanego z partią torysowską, w okresie międzywojennym członka parlamentu), którą po latach poślubił i z którą zamieszkał w wybudowanym przez siebie domu w Kardamyli na zachodnim wybrzeżu Mani.

3. Co Grecja dała Fermorowi? Nade wszystko nauczyła go patrzeć na świat szeroko otwartymi oczami. Można oczywiście argumentować, że już książkowe zapisy pieszej wyprawy z Holandii do Konstantynopola ukazują nam zdumiewająco spostrzegawczego jak na swój wiek obserwatora – bystrego podglądacza spraw i ludzi, dociekliwego reportażystę i szperacza, świadka burzliwej epoki, w której przyszło mu przemierzać europejskie drogi i bezdroża. Sądzę jednak, że dopiero w greckiej przestrzeni Fermor objawia się nam jako prawdziwy mistrz sztuki spojrzenia; spojrzenia, któremu, jak się wydaje, nic nie jest w stanie umknąć – chyba, że sam zainteresowany tego chce. Kto wie, może zadecydowała o tym przejrzystość i świetlistość śródziemnomorskiego powietrza? A może autor Mani musiał dorosnąć, aby móc w pełni ocenić i docenić wagę każdego detalu? Pozostaje faktem, że oglądana i opisywana przez niego Grecja to przestrzeń zachwyconego, światłoczułego, bezbłędnego oka.

To oko artysty-malarza. Mani jest jedną z najbardziej malarskich książek podróżniczych, jakie czytałem. Malarskie jest w niej wszystko: kadrowanie obrazów, ujęcie perspektywy, wrażliwość na układy plam i kresek, uważnie dobrana paleta barw, przejścia od szczegółu do szerokiego planu i vice versa. Dużą rolę odgrywa w greckich opisach gra światła i cienia, ostrych jasności i głębokiego mroku. Wiele fragmentów opiewa promienne piękno śródziemnomorskiego słońca, my zaś czujemy się tak, jakbyśmy stali przed którymś z płócien Claude’a Lorraina bądź Pissarra. Pierwszy z brzegu fragment: Światło wywołuje różne, czasem sprzeczne ze sobą efekty; tak dalece wyostrza i cyzeluje każdą powierzchnię, że przy najmniejszej zmianie ostrości najbardziej płynna krzywizna rozpada się na setkę płaszczyzn; potrafi działać jak aparat rentgenowski, nadając skałom, drzewom i murom pozory przezroczystości; albo pokrywa najbardziej gładką, szklistą powierzchnię cieniutką warstwą delikatnego pyłku, nadając jej atłasowy walor skrzydeł ćmy.

Taka właśnie jest Grecja Fermora: namacalna, zmysłowa, wypełniająca nas wrażeniami tak bardzo, że zostaje już tylko miejsce na zachwyt. Ale nasz podróżnik – jakże szybko się z nim zaprzyjaźniamy! – nie jest wyłącznie impresjonistą czy kolorystą. Równie istotne są dla niego linie, układy, symetrie. W pewnym momencie Fermor przytacza słowa greckich garncarzy opowiadających, jak tworzą wielkie maniockie amfory: Lepimy je kawałek po kawałku od dołu do góry. Tak jak jaskółki lepią swoje gniazda. W tym lakonicznym, ale sugestywnym opisie odnajduję coś z Fermorowskiej strategii pisarskiej: powolne, cierpliwe doklejanie kolejnych fragmentów, tworzących – co zauważamy po lekturze – naturalną, organiczną całość. Podobnych analogii jest w Mani więcej. Rzecz można zresztą wytłumaczyć. Oglądanie Grecji tak bardzo pochłania naszego autora, że koniec końców staje się tożsame z procesem pisania. Fermor patrzy i pisze, pisze i patrzy. Lub też – patrzy jakby pisał i pisze jakby patrzył. Obie czynności nie tylko nakładają się na siebie, ale właściwie są jedną i tą samą aktywnością, w ramach której spotyka się wrażliwość i wyobraźnia. Jej zasadniczy sens zawiera się w aktach podejmowania i oddawania (przedstawiania) rzeczywistości. Ważny jest moment odsłonięcia, także oczyszczenia obrazu. Jak w pamiętnej scenie z Mani, kiedy grecki przewodnik oprowadzający Fermora wylewa wodę na posadzkę, wydobywając na światło dnia starożytną mozaikę: Woda rozprysła się, tworząc wielką czarną gwiazdę, a w miarę jak rozpływała się na boki, zarysowywały się kształty, ożywały barwy, wyłaniały obrazy. Oto kolejna sugestywna metafora metody twórczej, z jaką mamy do czynienia w książkach naszego autora.

Istnieje pokusa, aby interpretować Fermorowskie opisy greckich pejzaży i scen w kategoriach czystego realizmu. Mamy wszak do czynienia z precyzyjnym rysunkiem i nieustannie ponawianymi próbami wiernego przeniesienia wrażeń na papier. Cóż, nie ma chyba wątpliwości, że autorowi Mani przyświecała idea możliwie jak najbardziej uszczegółowionego przedstawienia świata. Ale interesowało go coś jeszcze: wniknięcie w proces budowania rzeczywistości postrzeganej zmysłami, uchwycenie momentu, kiedy rzeczy stają się obrazami, odsłonięcie bytu w jego stawaniu się. Skądinąd można w tym miejscu dać przykład Cézanne’a, najważniejszego rzecznika sztuki aktywnie i twórczo rekonstruującej widzialny świat. Fermor niezbyt interesował się nowoczesnym malarstwem, jednak wyostrzona wrażliwość na obraz jako układ brył i form, a także intensywność spojrzenia, które nie tylko biernie obserwuje, lecz i tworzy, zbliżają go do Cézanne’owskiej sztuki kreującej – sztuki udziwnienia, zaskakującego zestawienia walorów, rozłożenia przedstawianego świata na czynniki pierwsze, choćby poprzez jego geometryzację. Przypomnijmy słowa malarza: Sam pejzaż myśli we mnie. Jestem jego świadomością. […] Sztuka nie jest naśladownictwem ani też wyrobnictwem zaspokajającym potrzeby instynktów czy dobrego smaku. Jest aktem ekspresji. Jak słowo, które nazywa, to jest ujmuje w swej naturze i przedstawia nam jako przedmiot rozpoznawalny to, co jawiło się niewyraźnie. Fermor sformułowałby to może inaczej, ale intuicja jest ta sama.

Mani
Patrick Leigh Fermor, Mani. Travels in the Southern peloponese,John Murray Press, 2024.

Niektóre fragmenty Mani przypominają zresztą obrazy Prowansalczyka. Nie dosłownie, ale siłą wzrokowych, wizualnych skojarzeń. W surowych, ponurych krajobrazach południowego Peloponezu Fermor odnajdywał czystą, choć zazwyczaj łamaną geometrię. Pomyślmy choćby o wystających nagich skałach ostro zarysowanych na tle nieba czy prostokątnych budynkach rozrzuconych na zboczach gór. Podróżnikowi stale towarzyszy wrażenie czegoś nierzeczywistego, a w każdym razie oderwanego od stereotypowych wyobrażeń o greckim czy śródziemnomorskim raju. Warto pamiętać, że podróż w głąb tajemniczego Mani była dla Fermora podróżą w dużym stopniu misteryjną. Tak też powinniśmy czytać jego książkę. Nasz autor uważnie odmierza każdy krok i celebruje każdy etap krętej maniockiej pielgrzymki. Przykłada wagę do najdrobniejszego detalu. Dostrzega nieoczekiwane symetrie i odbicia. Cézanne’owska z ducha – ale i z fantazyjnej, malarskiej litery – jest celebracja czystego, nieuprzedzonego spojrzenia, biegnącego na wskroś świata, wychodzącego poza siebie w ruchu nieustannej transgresji.

Spośród licznych przykładów malarskiego widzenia otaczającego świata, jakie odnajdujemy w tomie o Mani, wybierzmy dwa. Najpierw opis zdobywania szczytu górskiego: Podczas wspinaczki tylko chwilami traci się z oczu wchodzące w ląd niczym ekierki trójkątne wycinki morza. Ale im bliżej wysuniętego najdalej na wschód szczytu górskiej grani, tym nieregularne błękitne trójkąty coraz bardziej się spłaszczają i rozszerzają, dzielące je cyple kolejno znikają, a podstawy trójkątów rozciągają się w jednolitą poziomą kreskę, która wspina się razem z nami, by na koniec stopić się z sięgającą połowy nieba linią horyzontu.

A oto olśniewający pasaż o wchodzeniu na pięciopiętrową dzwonnicę w skalistej maniockiej głuszy: Towarzyszyło nam dobrze znane skrzypienie składanych drabin, obawa przed zjedzonymi przez korniki albo brakującymi stopniami i charakterystyczny trzask przy otwieraniu klap w kolejnych sufitach ukazujących jeszcze jedną zasnutą pajęczynami pustkę; w miarę pokonywania kolejnych kondygnacji ogarniało nas dziecinne poczucie tajemniczej przygody. Dotarliśmy wreszcie na piąte, ostatnie piętro, skąd leżące w dole drzewa oliwne, skały i morze ukazywały się w perspektywicznym skrócie w formie prostokątnych obrazków, które powinny być poszatkowane listewkami żaluzji.

Warto przy okazji wspomnieć o poezji wypełniającej kolejne stronice Mani (w wielu wspomnieniach i relacjach powraca wzruszający obraz Fermora recytującego z pamięci długie poetyckie fragmenty). To poezja krajobrazu, którego nie sposób zamknąć w zwyczajnym realistycznym opisie, który opalizuje różnymi odcieniami i wydaje się niewyczerpanym źródłem wrażeń. Fermor jest mistrzem zwięzłej, precyzyjnej, trafnej metafory – wie też jednak, że metafora jest tylko metaforą. A jego porównania? Tylko jedna próbka: Plejady – mglista i ulotna, niewielka gromadka przypominająca z daleka wypaczoną, bo pozostawioną na noc na brzegu trawnika rakietę do badmintona. Grecja Fermora to w gruncie rzeczy miejsce nieustannych odkryć i spotkań z rzeczywistością, która za każdym razem jawi się zachwyconemu podróżnikowi nieco inaczej. Poezja, na jaką raz po raz trafiamy w Mani, jest zapatrzona, zasłuchana, skrupulatna, lekka (choć świadoma własnej siły), skora do uśmiechu i leniwego rozmarzenia.

4. Fermor jest wyznawcą i piewcą czasu teraźniejszego. Najpiękniejsze, najbardziej poruszające fragmenty jego książek to zapisy chwil, czasami zupełnie przypadkowych, czasami zaś stanowiących oczekiwaną lub – przeciwnie – niespodziewaną kulminację wydarzeń bądź procesów. Posiłek na szczycie góry, szczekanie psa w oddali, promień słońca muskający falę, kamień o dziwnym kształcie, kropla wody wolno sunąca po liściu – Fermor zdaje się celebrować każdy szczegół i przejaw rzeczywistości. Cała sztuka w tym, aby celebrować je w momencie ich zjawiania się. To chwile świata, o których tak poruszająco mówił Cézanne. Czy trzeba dodawać, jak trudno jest wyrazić przy pomocy słów takie pojedyncze chwile podwyższonej intensywności zmysłów i umysłu? Wszak składnia i znaczenie są nie do pomyślenia bez czasu. Każde zdanie – ba, każda sensowna myśl – rozwija się jako przebiegająca w czasie sekwencja intencji i znaków. Tymczasem Fermor chciałby przekazać czytelnikowi wrażenie zatrzymane w chwili – a właściwie w żaden sposób z czasem niezwiązane. Tylko jak takie sekundowe, punktowe wrażenie wyartykułować? Pasja szczegółu musi zostać wpisana w logikę (a więc czasowe ramy) dzieła, inaczej pozostanie nieczytelna i niedostrzeżona. Cóż, pisarzowi pozostawała wiara, że tak czy inaczej odnajdziemy w jego tekstach radość związaną z przeżyciem chwili teraźniejszej – i że będzie to dla nas doświadczenie wyzwalające. Jeśli sądzić po reakcjach czytelników, tych wczorajszych i tych dzisiejszych, nie była to wiara bezzasadna.

Ale Fermor to nie tylko olśnienie chwilami. To również fascynacja przeszłością Grecji. Zarówno antyczną, jak i tą wczesnochrześcijańską, związaną z epoką Bizancjum. O obu nasz ulubiony autor mógł rozprawiać godzinami, a jego znajomość faktów historycznych czy klasycznych tekstów greckich i łacińskich nieodmiennie budziła zdumienie rozmówców. Lepiej widać to w Roumeli – tęsknota za dawną Grecją jest jednym z ważniejszych motywów przewijających się w tej książce. Skądinąd można sądzić, że Fermorowi bliższa była cywilizacja – również wrażliwość i wyobraźnia – epoki bizantyjskiej. Sporo ciekawych uwag na ten temat odnajdziemy w ważnym eseju The Helleno-Romaic Dilemma (również z Roumeli). To próba opisania greckiej tożsamości, na którą składają się dwie nierozerwalnie związane ze sobą tradycje: ta antyczna, helleńska, otwarta, kosmopolityczna, ale też ta religijna, zwrócona ku sprawom duchowym i problemom teologicznym, sceptycznie nastawiona do świata zewnętrznego i kolejnych odsłon nowoczesności. Same w sobie, postawy te nie oddają w pełni ducha Grecji; dopiero ich złożenie pozwala nam zrozumieć i zgłębić grecką psyche. Dramat współczesnej Grecji polega – zdaniem Fermora – na tym, że stała się turystyczną mekką, w której przeszłość – a także bogata duchowość – przybiera najczęściej formę tanich pamiątek i bibelotów. Dużo jest w Roumeli gorzkiego krytycyzmu wobec wszechobecnego przemysłu turystycznego z jego pocztówkowym kiczem i schlebianiem niezbyt wygórowanym gustom wakacyjnych gości. Nasz autor próbuje przekazać swojemu czytelnikowi obraz Grecji, o której nieomal już zapomniano: tajemniczej, dyskretnej, zwróconej przede wszystkim ku wnętrzu, niedostępnej dla przypadkowych przybyszów (podobny impuls odnajdujemy w wierszach i poematach Seferisa). To jeden z głównych motywów przewijających się przez tom o Mani – pragnienie przypomnienia i zachowania tradycji, które szybko, nazbyt szybko znikają we współczesnym świecie. Jak zauważa Artemis Cooper, autorka biografii pisarza, w „Mani” Fermor tęskni za inną, pełniejszą, bardziej uduchowioną Grecją. Fermor był naprawdę zakochany w religii, kulturze i wyobraźni bizantyjskiej. Poświęcił im sporo swoich najwspanialszych fragmentów, z niezwykłym esejem Monasteries in the Air (Klasztory w powietrzu) na czele. Bez większej przesady można powiedzieć, że ta bezinteresowna miłość – grecka agape – udziela się czytelnikom jego książek.

Grecja Fermora zawieszona jest pomiędzy snami o tym, co było, a pełnią chwili teraźniejszej. Z jednej strony mamy cień rzucany przez historię, z drugiej – blask świata zmieniającego się na naszych oczach, olśniewającego, świeżego pierwszą zielenią. Napięcie pomiędzy „było” i „jest” uderza zwłaszcza w Mani, gdzie niekłamanemu zachwytowi krajobrazem stale towarzyszy świadomość przeszłości. Cóż piękniejszego niż grecki pejzaż, w którym (jak czytamy) zacierają się granice między tym, co fizyczne, a tym, co metafizyczne? Tak, ale są też ludzie ze swoimi niezliczonymi opowieściami, przekazywanymi z pokolenia na pokolenie, na przekór upływającym epokom i rozpadającym się cywilizacjom. Fermor miał ucho do opowieści o przeszłych czasach. Jak mało kto, potrafił wydobyć i wyrazić ich znaczenie. Potrafił też nadać im odmienny sens. I bodaj najważniejsze: potrafił zarazić innych swoją grecką fascynacją. Jak wiadomo, jego książki – przede wszystkim Mani – wywarły wielki wpływ na późniejszą literaturę podróżniczą, zwłaszcza anglosaską. Bruce Chatwin (który między innymi pod wpływem rozmów z Fermorem przeszedł w ostatnich latach życia na prawosławie), wspaniały Colin Thubron, Paul Theroux, a nawet Rory Stewart podróżujący z psem przez Afganistan. Wszyscy oni są dłużnikami pisarza, który postanowił przejść całą Europę, aby odnaleźć w końcu wymarzony dom wśród skał południowego Peloponezu.

Fermor nigdy nie opuścił księżycowej krainy, jak nazywał Mani. Czasami, w samo południe, można go usłyszeć na jednej z wąskich uliczek Kardamyli. Trzeba tylko wytężyć słuch.

Jacek Gutorow – poeta, krytyk literacki, tłumacz z języka angielskiego; autor wielu prac krytycznoliterackich i tomów poetyckich. Ostatnio opublikował „Życie w rozproszonym świetle. Eseje” (2016), „Rok bez chmur” (2017), „Pęknięty kryształ. Szkice o modernistach” (2019). Wykłada literaturę brytyjską i amerykańską na Uniwersytecie Opolskim.

Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 190 2025

 

Skip to content