Złowrogi cień przeszłości | Martin Pollack | PP 187/188

Pochodzę z nazistowskiej rodziny, której dosłownie wszyscy członkowie byli zagorzałymi zwolennikami Hitlera i  nigdy nie zmienili swoich poglądów ani nie wyrazili żalu z powodu nazistowskich zbrodni. Wręcz przeciwnie, zaprzeczali tym zbrodniom lub je usprawiedliwiali – włącznie z Zagładą i masowymi mordami, o których wiedzieli lub w których czasem brali czynny udział. Mój dziadek i ojciec, moja babka i moi stryjowie, reszta rodziny… nie byliśmy wyjątkowi: w Austrii i w Niemczech było wielu takich jak my.

Po wojnie spora część austriackiego społeczeństwa była wciąż związana z narodowym socjalizmem, agresywną ideologią Wielkich Niemiec połączoną z głęboko zakorzenionymi sentymentami o charakterze antysemickim i antysłowiańskim, a także z odrzuceniem idei odrębności państwa austriackiego z jego własną historią i mentalnością. Oczywiście, zgodnie z oficjalną wersją Austria była pierwszą ofiarą ekspansjonistycznej polityki Hitlera. Ale nie wszyscy Austriacy akceptowali tę opowieść. W mojej rodzinie, jak w wielu innych, wiara w Hitlera i Trzecią Rzeszę trwała do śmierci najzagorzalszych wyznawców. Nie jesteśmy Austriakami, lecz Niemcami i zawsze będziemy z tego dumni: tak brzmiało często wypowiadane credo mojej rodziny, którym karmiono mnie w dzieciństwie.

Gdy umierała moja babka – studiowałem wówczas Wiedniu i nie utrzymywałem stosunków z rodziną – mój stryj, młodszy brat mojego ojca, poprosił mnie, żebym przyjechał do Amstetten, gdzie mieszkała moja rodzina. Pospieszyłem, by ujrzeć ją po raz ostatni; była najlepszą babką, jaką mogłem sobie wyobrazić, a gdy byłem mały kochała mnie i rozpieszczała bezgranicznie. Zarazem była twardą, upartą kobietą, nazistką do szpiku kości. Spóźniłem się. Stryj powitał mnie w drzwiach słowami: „Umarła jak niemiecka kobieta”. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie zmienili przekonań i nigdy tego nie uczynią.

Z perspektywy czasu zastanawiam się, co sprawiło, że obrałem inną drogę niż moja rodzina. Dlaczego jako młody człowiek odrzuciłem ich wykoślawiony światopogląd? Pamiętam, jak moja matka powiedziała mi po raz pierwszy, że mój prawdziwy ojciec był oficerem SS i jednym z czołowych członków Gestapo. Musiałem mieć wtedy jakieś 14 lat, dostatecznie dużo, by zrozumieć, co to znaczy. Nie powiedziała mi, co ojciec robił podczas wojny, może sama tego nie wiedziała, przynajmniej nie w szczegółach. Wiele z tych szczegółów ustaliłem wiele lat później, jeden po drugim, gdy zacząłem badać jego życie. Był to powolny i bolesny proces. Gdy matka po raz pierwszy opowiedziała mi o moim ojcu, doznałem wstrząsu. Byłem całkowicie zagubiony i nie wiedziałem, jak zareagować. A nie było nikogo, z kim mógłbym porozmawiać o tym, co czuję. Z tymi potwornymi rewelacjami musiałem więc uporać się całkiem sam. Trwało to bardzo długo, zdołałem jednak żyć czymś, co można określić mianem normalnego życia.

Jak wyjaśnić tak silne związki mojej rodziny z nazizmem? Bez wątpienia, ich pochodzenie i droga socjalizacji odegrały istotną rolę. Do czasu rozpadu monarchii austro-węgierskiej, do którego doszło po pierwszej wojnie światowej, moja rodzina mieszkała w tzw. Dolnej Styrii (po słoweńsku: Štajerska). Dwoma najważniejszymi miastami regionu były Maribor i Celje. Około roku 1870 mój pradziadek przeniosł się z Nadrenii do miasteczka Tüffer (po słoweńsku: Laško), gdzie odniósł sukces jako garbarz. Ludność miasteczka była mieszana pod względem etnicznym: mówiąca po niemiecku klasa wyższa była w mniejszości, większość zaś stanowiła ludność słoweńska, która w drugiej połowie XIX wieku zaczęła domagać się równych praw. W rezultacie doszło do nasilenia dwóch rywalizujących ze sobą nacjonalizmów: ideologii wielkoniemieckiej, która – rzecz osobliwa – za swojego bohatera przyjęła Bismarcka, żelaznego kanclerza Niemiec (rzecz osobliwa, ponieważ sam Bismarck odrzucał w istocie strategię wielkoniemiecką i stawiał na Niemcy w sensie wąskim); oraz nacjonalizmu słoweńskiego, za którego rozbudzenie miał rzekomo odpowiadać habsburski cesarz jako przyjaciel Słowian, a zatem zdrajca sprawy niemieckiej.

Mój pradziadek był zagorzałym wyznawcą nacjonalistycznej ideologii Wielkich Niemiec. Aby to podkreślić, przed domem zasadził dąb, symbol niemieckiej potęgi i dominacji. W tych latach zasadzono w Štajerskiej wiele dębów – określanych dumnym mianem „Dębów Bismarcka” – by pokazać Słoweńcom, kto tu naprawdę rządzi. Słoweńcy również mieli swoje narodowe drzewo: była nim lipa. Gdy po raz pierwszy odwiedziłem Laško, z zaskoczeniem odkryłem, że „Bismarckowski dąb” mojego pradziadka nadal stoi – osiągnąwszy tymczasem imponujące rozmiary. Najwyraźniej słoweńscy sąsiedzi nie dbali szczególnie o pierwotne znaczenie drzewa.

Pod koniec XIX wieku wrogość i konflikty między oboma narodami były sprawą dnia powszedniego. Mój pradziadek miał czterech synów – trzech z nich, wśród nich mojego dziadka, posłano na studia do Grazu. Wojowniczy niemiecki nacjonalizm przyswoili już sobie w domu i w szkole w Celje. W Grazu dołączyli do niemieckiej korporacji studenckiej o nazwie „Germania”, odznaczającej się żarłocznym, rasistowskim antysemityzmem i wyraziście antysłowiańskim nastawieniem. Graz uważany był za szaniec, który miał chronić przed wyimaginowaną napaścią Słowian: Słoweńców, Chorwatów i Serbów. Ta perspektywa utorowała drogę nadchodzącemu nazizmowi, który w Grazu pojawił się stosunkowo wcześnie i dlatego też miasto nazywano później z dumą „Stolicą Ruchu”. Było jednak wiele innych takich miast jak Graz.

Konflikty ze słoweńskimi sąsiadami, narastająca ksenofobia i wiara w wyższość rasy germańskiej… – takie elementy składały się na atmosferę, w której dorastali męscy członkowie mojej rodziny. Dochodziło do tego przeświadczenie, że Niemcy pozostają w nieustannym zagrożeniu, albowiem wroga większość zamierza ograbić ciężko pracujących Niemców z ich praw i stanowisk. Te skargi, podnoszone z coraz większą natarczywością, brzmią całkiem znajomo. Dziś prawicowi politycy kierują dokładnie te same oskarżenia pod adresem imigrantów.

Jako dziecko często słyszałem te opowieści. To my byliśmy prawdziwymi ofiarami historii, zdradzonymi przez naszych odwiecznych wrogów, Żydów i Słowian. Chcieli nas zniszczyć: mit o „ciosie w plecy”, uwarzony po katastrofie pierwszej wojny światowej, utrzymał się przy życiu nawet po wojnie drugiej. Aż nadto dobrze znamy to klasyczne odwrócenie relacji prześladowcy i ofiary. Można się z nim także spotkać w dzisiejszej polityce. Putin i jego zwolennicy nieustannie twierdzą, że nigdy nie planowali agresji, zawsze bowiem tylko bronią się przed otaczającymi ich wrogami: Zachodem jako takim i zachodnią polityką dążącą do zniszczenia pokojowo nastawionej Rosji i wypełnienia testamentu Hitlera. Stąd niekończące się tyrady Putina przeciw fikcyjnym nazistom rządzącym Ukrainą. Zarazem prezydent Rosji oskarża Zachód o to, że posługuje się tak podłymi instrumentami jak społeczność LGBT czy NGO-sy, po to by osłabić Rosję i jej sojuszników. Wydaje się, że odnosi w tym względzie sukcesy. Także w krajach demokratycznych – Austria i wzrost znaczenia skrajnie prawicowej partii FPÖ są tu przykładem.

Jak to wyjaśnić? Jak to możliwe, że niemal osiemdziesiąt lat po zakończeniu wojny echa narodowego socjalizmu rozbrzmiewają z taką siłą i – jak się zdaje – znajdują posłuch w coraz szerszych warstwach społeczeństwa? Dlaczego ludzie żyjący w czasach pokoju, w warunkach demokracji i wszystkich związanych z nią zalet, zamierzają podważyć i zniszczyć ten właśnie system, ożywiając przy tym ideologię i metody przeszłości? Bo to właśnie się dzieje. Mowa nienawiści, ksenofobia, rasizm, wyobrażenia o wyższości rasy panów, podziw dla wodza, który rządziłby żelazną pięścią – wszystko to zyskuje coraz większą popularność, tak jakby narodowy socjalizm nigdy się nie zdarzył. A dzieje się to nie tylko w Niemczech i Austrii, lecz także w innych krajach, o głęboko ukorzenionych tradycjach demokratycznych.

Czy jest to oznaka jakiejś zbiorowej amnezji? Czy to my, dzieci nazistów, ponosimy odpowiedzialność? Czy – wychowani w jego paskudnym duchu – coś zaniedbaliśmy, sądząc może, że demokracja będzie dostatecznie silna, by oprzeć się atakowi reakcyjnych i faszystowskich idei i ruchów, nie trzeba więc aktywnie z nimi walczyć? Czasem zastanawiam się, czy członkowie mojej rodziny zostaliby miłośnikami Putina. Nie potrafię tego wykluczyć. Byli przekonani, że demokracja to trucizna i tylko jakiś silny człowiek potrafiłby nas ocalić.

Po pierwszej wojnie światowej większość członków mojej rodziny opuściła Štajerską, gdzie z dnia na dzień stali się obywatelami drugiej kategorii. Teraz władza znalazła się w rękach upokarzanych przez lata Słoweńców. Efektem było potężne uczucie frustracji i przeświadczenie, że historia potraktowała niesprawiedliwie moją rodzinę i jej pobratymców. Sądzili, że ich obowiązkiem jest odbić swoje ziemie i odzyskać wiodącą pozycję nie tylko w Štajerskiej, lecz w całej Europie.

Mój ojciec studiował w Grazu tak jak jego ojciec i stryjowie. Tak jak oni wstąpił do niemieckiej korporacji studenckiej „Germania”, która po pierwszej wojnie światowej zradykalizowała się jeszcze bardziej. W roku 1931 został członkiem NSDAP i SS, ta druga była wówczas była niewielką organizacją bojówkarzy gotowych walczyć z przeciwnikami politycznymi – socjalistami, komunistami, chrześcijańskimi socjalistami lub policją – na ulicach i w knajpach. Ciężkie picie i pojedynki należały do obyczajów studenckiej konfratrni. Jednym z kolegów mojego ojca na uniwersytecie i w klubie wspinaczkowym był Ernst Kaltenbrunnen, późniejszy szef Biura Bezpieczeństwa Rzeszy, jeden z najważniejszych sprawców zbrodni, jaką była Zagłada.

Historyczne porównania zawsze wymagają ostrożności. Pod pewnymi względami jednak tamte czasy przywodzą na myśl czasy obecne. Narastająca agresja w polityce, mowie i czynach. Gotowość do napaści na przeciwników politycznych nie tylko w formie werbalnej, lecz także fizycznej, a nawet gotowość do zabójstw politycznych. Pod tym względem praktyki Putina i jego zwolenników to groźne zwiastuny. Eliminacja przeciwników za pomocą najbrutalniejszych nawet metod to dla nich sprawa najzupełniej normalna. Oby ich tropem nie poszli inni.

Po tzw. Anschlussie w roku 1938 mój ojciec dostał pracę w Gestapo w Grazu. Wydawał się idealnym kandydatem: był przekonanym nazistą, sprawdzonym członkiem SS, które zostało zdelegalizowane w roku 1933. Za swoją działalność antyaustriacką przesiedział się w więzieniu, podobnie jak mój dziadek. Była to dodatkowa rekomendacja, gdy szło o karierę w Gestapo, SS czy SD (agencję wywiadowczą SS). Po Grazu przenoszono go kolejno do różnych niemieckich miast. W roku 1941 posłano go do Linzu, gdzie pełnił funkcję szefa Gestapo.

Było to ważne stanowisko. Hitler przez kilka lat mieszkał w Linzu i był uczuciowo związany z tym miastem. Uczęszczał tam do szkoły, choć nie odniósł wielkich sukcesów. Jednym z jego kolegów szkolnych w Linzu był mój ojczym Hans Pollack, który dobrze pamiętał Hitlera. Mój ojczym także był nazistą.

Jako szef Gestapo mój ojciec miał rozmaite obowiązki. Odpowiadał za wprowadzanie w życie nazistowskich praw przeciw robotnikom przymusowym, tzw. wrogom Rzeszy, a także – oczywiście – przeciw Żydom. Żadna sprawa nie była zbyt drobna, by umknąć jego uwadze. Mój przyjaciel, historyk, natrafił w swoich badaniach na tragiczną historię pewnego wiekowego człowieka mieszkającego nieopodal Steyr. Był jedynym Żydem w swojej wiosce. Max Gorge urodził się w roku 1868 w Czechach i przeniósł się do Austrii, gdzie znalazł pracę przy tkaniu lnu. Gdy przeszedł na emeryturę, pozostał w Gaflenz. W jego teczce mój przyjaciel odnalazł list podpisany przez mojego ojca, w którym ten domagał się od władz, by rejestrowały wszystkich Żydów bez wyjątku i o nich donosiły. Gorge został wysłany do Wiednia w roku 1942, a stamtąd zapewne do obozu zagłady. Najpierw jednak musiał odsiedzieć dwa tygodnie w więzieniu za to, że wypełniając dokumenty, pominął swoje pierwsze imię, Israel.

Czy Gorge przeżyłby, gdyby nie interwencja mojego ojca? Wątpię, ale nie o to przecież chodzi. W praktyce mój ojciec podpisał na niego wyrok śmierci. Można się zastanawiać, czy naprawdę warto drążyć tak poboczną sprawę. Czy podczas wojny nie doszło do masowych mordów, czy miliony ludzi nie zginęły w obozach koncentracyjnych i na polach śmierci Europy Wschodniej? Mój ojciec przyłożył rękę także do owych masowych morderstw. Nadal jednak uważam, że powinno się również rozważać indywidualne przypadki, takie jak historia pana Gorgego, ponieważ utorowały one drogę i stworzyły klimat dla tego, co stało się później.

Nikt nie zmuszał mojego ojca, by wstąpił do Gestapo czy SS; zrobił to z własnej woli, wiedząc, czego będzie się od niego oczekiwać. Mógł wybrać inną drogę. Mógł choćby, jak jego ojciec i stryj, zostać prawnikiem. Także i oni uwikłani byli w zbrodnie, ale nie w tak wielkim stopniu. A więc dlaczego? Często zadawałem sobie to pytanie, ale nigdy nie znalazłem zadowalającej odpowiedzi. Oczywiście jego głębokie zaangażowanie w morderczy reżim nazistowski zostało przygotowane przez jego wychowanie, nie umniejsza to wszakże jego winy. Wiedział, co robi, studiował prawo i uczył się odróżniać dobro od zła.

W Linzu mój ojciec poznał moją matkę, wówczas zamężną z Hansem Pollackiem, którego nazwisko noszę. Skomplikowana historia: gdy urodziłem się w maju 1944 roku, moja matka wciąż jeszcze była żoną Pollacka, z którym rozwiodła się na początku roku 1945, by poślubić mojego prawdziwego ojca, dra Gerharda Basta. Nie była to zbyt rozsądna decyzja, jeśli weźmie się pod uwagę, że wojna została przegrana, a mój ojciec miał wkrótce znaleźć się na liście zbrodniarzy. Wcześniej jednak jego kariera w Gestapo zakończyła się gwałtownie w listopadzie 1943 roku. Jako szef gestapo został zaproszony na polowanie nieopodal obozu koncentracyjnego Mauthausen. Podczas polowania przypadkowo zastrzelił pewnego naganiacza. Można by sądzić, że tak wysoko postawionemu gestapowcowi i oficerowi SS powinno to ujść na sucho – mogłoby się skończyć na naganie – w tym czasie jednak naziści byli bardzo surowi. Ojca postawiono przed sądem i skazano na cztery miesiące więzienia, których nie musiał odsiedzieć. Zamiast tego posłano go na front, gdzie miał dowodzić Sonderkommando, robiącym porządki na tyłach frontu i eliminującym Żydów, partyzantów i tzw. wrogów reżimu. Innymi słowy, był to szwadron śmierci.

Incydent na polowaniu naznaczył jego życie w dramatyczny sposób. Do tego momentu mój ojciec był tzw. zbrodniarzem zza biurka. Odtąd stał się aktywnym przestępcą. Czy istnieje różnica? Nie jestem pewien. O ile wiemy, Adolf Eichmann nigdy nie zabił nikogo własnymi rękoma, a przecież był odpowiedzialny za śmierć milionów ludzi.

Mój ojciec spotkał się ze swoim oddziałem specjalnym w lipcu 1944 roku pod Białymstokiem w Polsce. Ustalenie tego faktu było dla mnie nieprzyjemną niespodzianką. Nie wiedziałem, że służył w Polsce – kraju, z którym jestem tak blisko związany. Studiowałem w Polsce literaturę i nadal uważam ten kraj za swoją drugą ojczyznę. Po raz pierwszy przyjechałem do Polski ledwie dwadzieścia lat po tym, jak mój ojciec został tam wysłany w zupełnie innej roli.

W Białymstoku Sonderkommando 7a – albo Sonderkommando Bast, jak nazywano je od nazwiska mojego ojca – wzięło grupę starszych Polaków na zakładników i ruszyło z nimi do Warszawy. Rozbili się obozem pod miastem, w którym właśnie trwało powstanie. Podczas moich badań dotarłem do dokumentów, które rzucały światło na rolę mojego ojca. On i jego ludzie zostali posłani do miasta w cywilnych ubraniach. Byli uzbrojeni po zęby i – jak określił to mój ojciec – mieli za zadanie likwidować każdego, kogo napotkają: bezbronnych cywilów, powstańców i kogokolwiek innego, mężczyzn i kobiety. Byli bezlitośni. Czy ojciec ślepo wykonywał rozkazy?  To tylko część prawdy. Jako dowódca oddziału w znacznym stopniu był własnym przełożonym. Dlaczego więc to robił? Także i w tym wypadku nigdy nie znalazłem zadowalającej odpowiedzi. Czy można ją odnaleźć? Podobne pytanie pojawia się w przypadku większości konfliktów zbrojnych. Dlaczego zwyczajni ludzie przeobrażają się – jak to opisuje historyk Christopher Browning – w bezlitosnych morderców, przekonanych, że czynią, co trzeba, i że walczą o słuszną sprawę? Torturują i zabijają – nie trapieni przez sumienie. A gdy konflikt dobiega końca, podejmują na nowo normalne życie jako ojcowie i mężowie. Także społeczeństwo nie ma większego problemu z ich ponownym przyjęciem. W wielu wypadkach powracają gładko do swoich dawnych profesji jako lekarze i prawnicy, rzemieślnicy i inżynierowie. Społeczeństwo ich potrzebuje. Po całkowitej katastrofie moralnej, jaką była druga wojna światowa, byliśmy pewni, że ludzkość odebrała lekcję, że takie zbrodnie się nie powtórzą i że zbrodniarze na długi czas pozostaną wykluczeni. Nigdy więcej, to było powszechne hasło – ale, jak wiemy, nie pożyło zbyt długo.

I znów patrzymy bezradni, jak zło nabiera sił na naszych oczach, w Europie i większości innych części globu. Mówimy sobie, że nic nie możemy z tym zrobić, że mamy związane ręce i że jesteśmy na zawsze skazani na rolę biernych obserwatorów i świadków. Ale czy nie jest to tylko łatwa wymówka? Nie mogę i nie będę oceniać innych, wiem jednak, że mnie samemu – jako synowi zbrodniarza – nie wolno zająć tego z pozoru wygodnego stanowiska. Wielu ludzi mówi, że już czas zapomnieć, zostawić przeszłość w spokoju – po co raz za razem rozgrzebywać te ponure sprawy? Czy to się kiedykolwiek skończy? Czyż młode pokolenie nie ma prawa do życia bez tego brzemienia?

Może i tak, ja nadal jednak uważam, że mamy też obowiązek pamiętać. Jedno nie wyklucza drugiego. Patrzmy przed siebie, nie zapominając o przeszłości. Choćby i po to, by podtrzymywać pamięć o ofiarach – a także o zbrodniarzach i ich zbrodniach. Wydaje się, że wiele ofiar zniknęło bez śladu – bezimienni, bez twarzy, zostali spopieleni w piecach obozów zagłady lub wrzuceni do dołów, w których nikt ich nigdy nie odnalazł.

Napisałem książkę zatytułowaną Skażone krajobrazy, która dotyczy tych kwestii. Na takie krajobrazy natrafiałem również podczas pracy nad książką o moim ojcu. W Polsce i w Słowacji, gdzie działał ze swoimi ludźmi, odnalazłem liczne miejsca – z których wiele pozostawało nieoznaczonych – gdzie pochowano jego ofiary. „Pochowano” to zresztą nieodpowiednie słowo: mordercy przyrzucali ciała odrobiną ziemi, a czasem nie raczyli zrobić nawet i tego. Niektóre ofiary ekshumowano wkrótce po ich śmierci, innych jednak nigdy nie odnaleziono albo też raczej nigdy nie szukano. Niech leżą gdzieś, w jakimś ukrytym miejscu, nawet bez śladu grobu. Bez kamienia, chrześcijańskiego krzyża, żydowskiej macewy, które mogłyby dać znak przechodzącym, że pochowano tu istoty ludzkie.

Z Polski mojego ojca i jego ludzi posłano na Słowację, by walczyli z powstaniem przeciw tamtejszemu faszystowskiemu reżimowi, które wybuchło w sierpniu 1944 roku. Słowacja była wówczas sojuszniczką hitlerowskich Niemiec. Na Słowacji odnalazłem wiele skażonych krajobrazów, które pozostawili po sobie ludzie mojego ojca. Zostali tam posłani by polować – dosłownie: polować – na Żydów i partyzantów. Mój ojciec polował z wielką pasją, a w górach czuł się jak w domu. Podczas moich badań natrafiłem na informacje o incydencie, do jakiego doszło w górach nieopodal miasta Ružomberok w środkowej Słowacji. W małej wiosce o nazwie Bully członkowie Sonderkommando 7a odnaleźli grupę Żydów, którzy ukrywali się w chacie należącej do żony ubogiego rolnika. Mój ojciec kazał ich zastrzelić – wraz z kobietą, która użyczała im schronienia. Jakiś czas później  ekshumowała ich miejscowa ludność, a ich ciała, ubrania i wszystkie pozostałości po zabitych zostały dokładnie opisane, właśnie dlatego, że nie wszyscy oni byli znani mieszkańcom wioski.

Kiedy moja książka ukazała się w Czechach, otrzymałem list z Pragi. Autorka pisała, że młoda para z dwójką dzieci – należąca do niezidentyfikowanych ofiar – to jej krewni, a dokładniej to jej wuj Jenö Kohn, aptekarz z Bańskiej Bystrzycy, wraz z żoną i dwójką dzieci. Posłała mi też zdjęcie wuja – młodego, przystojnego mężczyzny. Była zadowolona, że po tak długim czasie wreszcie wie, co się stało.

O to właśnie chodzi. Trzeba próbować przywrócić twarze, imiona, może nawet część historii przynajmniej niektórym z bezimiennych ofiar. Albowem ich kaci uczynili wszystko, by ofiary zniknęły na zawsze, by zostały wymazane z pamięci tak, jakby nigdy nie istniały.

Nie możemy na to pozwolić. Nigdy. Dwa lata temu zaproszono mnie do Jennersdorfu, małego miasteczka w południowym Burgenlandzie, nieopodal granicy z Węgrami i Słowenią. Miałem przemawiać podczas uroczystości odsłonięcia pomnika ku czci 29 żydowskich robotników przymusowych, którzy zostali zamordowani na krótko przed końcem wojny. Ich ciała wrzucono do dołu nieopodal miasta, w miejscu, które lokalna ludność określała mianem „Padlinowiska”, tam bowiem przez wieki grzebano chore, padłe zwierzęta. Dlaczego tam, a nie w jakimś innym miejscu, nienaznaczonym tak okropną historią? Były po temu dobre powody. Sprawcy pragnęli zdehumanizować swoje ofiary, pozbawić je człowieczeństwa nawet po śmierci. Takich miejsc jest całe mnóstwo w Polsce, Ukrainie i innych krajach. Często można je odnaleźć w miejscach składowania śmieci. Chciano w ten sposób ukryć ciała, lecz także okazać całkowitą pogardę dla ofiar. W literaturze przedmiotu określa się je mianem „nie-miejsc”.

Gdy przemawiałem w Jennersdorfie, zapytałem, dlaczego lokalne władze czekały tak długo, by upamiętnić ofiary – ponad siedemdziesiąt lat. Nie uzyskałem odpowiedzi. Przyjaciel, który tam mieszka mówił mi, że on i inni od lat domagali się pomnika, kamienia, tablicy pamiątkowej, czegokolwiek. Władze odmawiały. Po co? Kto tego potrzebuje? Czy nie lepiej zapomnieć? Na koniec, niechętnie, uległy – może ktoś z góry wywarł  presję.

Wróćmy do historii mojego ojca, która była punktem wyjścia tych rozważań. W marcu 1945 roku Sonderkommando 7a otrzymało rozkaz wycofania się ze Słowacji i zostało rozwiązane w czeskim Brnie. Mój ojciec udał się do Linzu, gdzie moja matka mieszkała z moim ojczymem Hansem Pollackiem. W marcu 1945 roku matka rozwiodła się z Pollackiem, by poślubić mojego ojca. Nie był to idealny czas na rozpoczynanie nowego życia. Wojna była praktycznie skończona, Trzecia Rzesza, której mój ojciec służył tak wiernie, upadła, a Rosjanie zbliżali się bardzo szybko. Podobnie jak wielu jego towarzyszy z SS i Gestapo mój ojciec znalazł się na liście zbrodniarzy wojennych i zaczął się ukrywać.

Jedna rzecz mnie zastanawia: dlaczego wysocy rangą członkowie SS i Gestapo nie przygotowali się na porażkę, mimo że nawet najzagorzalsi naziści musieli wiedzieć, że wkrótce do niej dojdzie? Mój ojciec nie miał nawet fałszywych dokumentów, gdy zaczął się ukrywać. I było wielu takich jak on. Miał trochę dolarów w złocie, ale to wszystko. Żadnego cywilnego ubrania, żadnych dokumentów. Żona młodszego brata mojego ojca powiedziała mi, że poszła w Linzu do urzędu dla uchodźców z Sudetenlandu i zwędziła stamtąd blankiet karty tożsamości. Dała go mojemu ojcu. Wpisał fałszywe nazwisko robotnika z Krško, niewielkiej miejscowości Laško, skąd pochodziła rodzina.

A potem zaczął ukrywać się w górach, które znał tak dobrze. Nawet niektórzy z najwyżej postawionych nazistów najwyraźniej nie przygotowali się solidnie do ucieczki. Ernst Kaltenbrunner, kumpel mojego ojca z Grazu, ukrył się w domku myśliwskim nieopodal Altaussee, gdzie po kilku dniach namierzyli go i aresztowali amerykańscy żołnierze. Kaltenbrunner był bardzo wysoki, miał długą, końską twarz poznaczoną bliznami od pojedynków, które stoczył jako student. Łatwo go było rozpoznać.

Mojego ojca nie pojmano. Wciąż się przemieszczał. Austria, uwolniona właśnie od nazistowskich rządów, pogrążona była w chaosie, większość struktur uległa załamaniu, dawne władze zniknęły, nowych jeszcze nie ustanowiono. Był to powolny proces. Jak się zdaje, z początku poszukiwania zagorzałych nazistów, których miano osądzić, traktowano całkiem poważnie, wkrótce jednak ów zapał minął. W Austrii było tak w większym stopniu niż w Niemczech. Tak zwana denazyfikacja nie cieszyła się popularnością wśród większości Austriaków, którzy byli albo zwolennikami reżimu, albo wspierali go biernie, stojąc z boku. Wszyscy znamy fotografie z 15 marca 1938 roku ukazujące wypełniony rozentuzjazmowanym tłumem wiedeński Plac Bohaterów, gdzie Hitler ogłaszał tego dnia przyłączenie Republiki Austriackiej do nazistowskich Niemiec. Były też praktyczne powody, dla których ociągano się z karaniem nazistów obciążonych winą. Zdruzgotany kraj potrzebował tych ludzi – potrzebował specjalistów, lekarzy, prawników itd. Wydawało się, że łatwiej będzie pozostawić ich na dawnych posadach niż zastępować nowicjuszami, nawet gdyby byli oni zagorzałymi przeciwnikami nazistów. Zresztą wielu przeciwników reżimu zginęło w obozach koncentracyjnych, wielu uciekło z kraju, a teraz wahało się, czy wracać. Antysemityzm wciąż miał się dobrze. Jak zresztą widzimy, dziś ponownie odzyskuje siły. Dla naszego kraju to katastrofa.

Mój ojciec ukrywał się przez dwa lata, najpierw w Austrii, potem w Tyrolu Południowym, gdzie znalazł schronienie i pracę u pewnego zamożnego rolnika. Wszyscy wiedzieli, że nie jest drwalem, za którego się podaje. Zdradzały go blizny po pojedynkach na jego twarzy. Ale nikt o to nie dbał. Tyrol Południowy był wówczas czymś w rodzaju ziemi niczyjej. Wiele lat później odkryłem, że mój ojciec płacił rolnikowi swoimi złotymi dolarami, żeby ten dotrzymał tajemnicy. Matka opowiadała mi, że ów rolnik skontaktował się z nią w latach sześćdziesiątych i zapytał, czy nie chciałaby od niego odkupić kilku złotych monet w charakterze pamiątek. Nie była zainteresowana.

W marcu 1947 roku mój ojciec zamierzał wrócić do Austrii, do Innsbrucku, by tam spotkać się z moją matką i ze mną. Mieliśmy towarzyszyć mu podczas dalszej ucieczki do Ameryki Południowej, do Paragwaju. Miał już niezbędne dokumenty, które obiecał mu lub już wystawił Czerwony Krzyż. Ojciec dotarł aż do przełęczy Brenner, na granicy między Włochami a Austrią. Tam wynajął młodego człowieka z Tyrolu Południowego, by ten przeprowadził go nocą przez ściśle strzeżoną granicę. Ów młody człowiek sądził, że ojciec ma w plecaku część legendarnych nazistowskich bogactw czy jakiś inny skarb, zastrzelił go więc, a ciało ukrył w bunkrze nieopodal granicy. W plecaku nie było złota, tylko ubrania i inne bezwartościowe rzeczy. Ciało znaleziono tydzień później.

Rok temu austriacka policja przekazała mi teczkę z dokumentami dotyczącymi morderstwa na przełęczy Brenner z marca 1947 roku. Dowiedziałem się z nich, że ojciec dostał trzy kule: dwie w twarz, jedną w klatkę piersiową. Szczegóły, których naprawdę nie chciałem znać. Ale tak to jest z niekończącą się historią. Wydaje się, że demokratyczna Europa jest słabo przygotowana na to, co nadchodzi. Także i tym razem ludzie wolą zamknąć oczy i zatkać uszy. Ta reakcja może doprowadzić do katastrofy.

przetłumaczył Adam Lipszyc

Opublikowany wykład został wygłoszony przez Martina Pollacka 14 czerwca 2024 roku w Wiedniu, w ramach Krzysztof Michalski Memorial Lecture 2024, którego inicjatorem i organizatorem jest Institut für die Wissenschaften vom Menschen / Instytut Nauk o Człowieku (IWM).

foto: © C.Stadler/Bwag

Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 187/188 2024

 

Skip to content