Zespół „Kultury”
PAMIĘTAM, jak Jerzy Giedroyc zainstalował się na nowych śmieciach w Maisons-Laffitte pod Paryżem. Pamiętam pierwszą kwaterę połową Kultury, starą ruderę z wieżyczką, balkonem, tarasem, oszkloną werandą, cały zły gust XIX wieku, który dzięki patynie starości nabrał romantycznego uroku, wdzięku czasów, które odeszły. Dookoła stary, zapuszczony ogród, cienista aleja, pokrzywy, którymi porosły klomby i trawniki, sczerniałe murki, rozłożyste drzewa, gąszcz krzaków, cień zagajnika, opadające tynki przypominały polskie dwory, przenosiły odwiedzającego w przeszłość, w miniony i bezosobowy czas. Ten dom, ten park były wyzwaniem rzuconym naszemu stuleciu, były jakby symbolem, że czas wolno zatrzymać: a jest to jedyna niemożliwość na tym naszym świecie. W domu, ubogim i próchniejącym, znajdowała się na prawo od wejścia biblioteka; i widok tych książek, pieczołowicie zebranych, ponumerowanych, pokatalogowanych, starannie odkurzonych, poukładanych na długich półkach aż po powałę – w tym domu, w którym nie było mebli, nie było opału, nie było nic – jeszcze zwiększał poczucie wyzwania rzuconego światu, epoce, życiu, jeszcze pogłębiał wrażenie bezsensowności, jeszcze wyostrzał wrażenie zaczarowanego domostwa.
Mieszkańcy „Domu Kultury” odpowiadali ramom, w których się znaleźli. Żaden z nich zapewne nie był człowiekiem normalnym: wszyscy nigdy nie powinni byli znaleźć się pod jednym dachem, a znalazłszy się nie powinni byli nigdy pod nim wytrzymać. Jednych znałem dawno, innych wcale, sądziłem, że niektórych znałem dobrze, innych mniej. Złudzenia, złudzenia. Zawsze przypominają mi się mądre słowa Jasia Rostworowskiego w przeddzień jego zrzucenia w Polsce jako kuriera Londynu, z której to tragicznej misji nie miał nigdy powrócić. „Mój drogi”, mówił mi ten niezwykle uroczy i inteligentny chłopak, najinteligentniejszy z tak utalentowanej rodziny Rostworowskich – i mówił to a propos kogoś zupełnie innego – „mój drogi, im dłużej żyjemy, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że nie znamy nikogo, że najbliżsi są dla nas jedną wieczną niespodzianką!”
Przez lata współpracowałem z pismami Giedroycia, z Buntem Młodych potem z Polityką. Miałem z Giedroyciem dobre, nawet przyjazne stosunki, ale, by użyć zwrotu, który dzisiaj brzmi trochę staroświecko i pretensjonalnie, il n’y avait pas entre d’atomeys crochus. Dla mnie przez całe życie dobrobyt, wzrost bogactwa były miernikiem mych zainteresowań: pasji Giedroycia dla sprawy ukraińskiej, jego wiary w „młodych”, jego namiętnego poszukiwania nowych talentów, jego zeza na lewo, jego feblika dla „postępowego” frazesu nigdy nie dzieliłem. Ani jego roli politycznej, ani jego poglądów nigdy nie traktowałem bardzo na serio. Byłem tylko o parę lat od niego starszy. Ale, wychowany jako beniaminek zmurszałych, wymierających Stańczyków krakowskiego Czasu, miałem jakieś dziwne przeświadczenie, że tylko ludzie starsi ode mnie są naprawdę „poważni”, że tylko oni się liczą. Na Matuszewskim kończyło się pokolenie, w którym upatrywałem przywódców i przełożonych. Wobec Giedroycia miałem stosunek przyjazny, ale pobłażliwy. Wydawał mi się miłym, zapalonym studencikiem.
*
Wojna nas rozdzieliła, tylko bardzo z rzadka i bardzo z daleka dochodziły mnie jakieś stłumione echa działalności Giedroycia z Bukaresztu i z Tobruku, z Iraku i z Włoch. Były to wieści równie nierealne, jak echa z zaświata. Aż kiedyś, już pod sam koniec wojny, zjawił się w Londynie przystojny, elegancki porucznik, troszeczkę tylko przyprószony siwizną, zawsze zabiegany, zaaferowany, konferujący, załatany, wydał mi się obcy, daleki. Zrozumiałem – by się z tym nieznajomym zapoznać, by z nim jakiś kontakt nawiązać, trzeba będzie dużego wysiłku; i w nastroju beznadziejności roku 1945 na ten wysiłek nie miałem ani sił, ani ochoty.
Więc dopiero w tej cienistej, opuszczonej sadybie na Lafficie ten kontakt się odnowił, ożywił, prawie zacieśnił: nigdy zbyt intymnie, bo Giedroyc jest z natury samotnikiem, dzisiaj bardziej niż dawniej. C’est un homme que ne veut pas se liverer, a może nie potrafi. Ze zdziwieniem skonstatowałem, że pewien zaciekły upór stał się dominantą jego charakteru. Może był taki zawsze. Może dawniej swój egocentryzm maskował smutnym uśmiechem wielkich oczu zza rzęs wschodniego królewicza z bajki. Teraz cały Giedroyc stał się bardziej suchy, surowy, ponury, posępny. Stał się człowiekiem idei, a może obsesji. Jakiej? Nie, to nie była obsesja kariery, ani tym bardziej stworzenia imperium prasowego. Myślę, że Giedroyc wywodzi się z rasy polskich ideologów. Ci wyrośli na podłożu romantyzmu: wierzyli, że żarem wewnętrznym, że nabrzmieniem woli, że skoncentrowaniem wysiłków, że natężeniem patriotyzmu, szlachetnością wyrzeczeń można bieg wypadków zmienić, można je nagiąć do własnych ideałów. Pozytywizmowi ci ludzie tylko słowne składali hołdy, nie wierząc ani w wymowę faktów, ani tym bardziej cyfr, ani w przemożne znaczenie czynników materialnych. Zestrzelmy nasze wole, nasze zapały, ramię przy ramieniu, jeden za wszystkich, zawsze pełni zapału, zawsze pełni ofiarności – wołali – a możemy odnieść zwycięstwo.
*
Gdyby mi powiedziano w 1939 roku, że po dwudziestu latach Giedroyc będzie tym z moich rówieśników, który potrafi stworzyć sobie własny organ, własną platformę, własne środki egzystencji, uniezależnić się od koniunktury, od czynników politycznych, nigdy bym w te przepowiednie nie uwierzył. Tylu innych wydawało mi się zdolniejszych, o większych talentach realizatorskich. Dzisiaj jeszcze patrzę na rezultaty jego wysiłków z niedowierzaniem raczej niż z podziwem. Jak on to zrobił? Jak to się stało? Stanisław Mackiewicz, doświadczony redaktor i znakomity publicysta, nie potrafił pisma utrzymać, a roczniki Lwowa i Wilna, które ukazywały się czas jakiś po wojnie, nie przysparzają mu laurów. Wielkie stronnictwa nie potrafiły utrzymać swych publikacji. Pisma o dużych nakładach robią bokami, a poziom ich napełnia czytelników bardziej wybrednych zażenowaniem. W jaki sposób Giedroyc potrafił stworzyć sobie pozycję, stać się instytucją, nadać sobie indywidualne oblicze?
Od ideologów Giedroyc pożyczył przede wszystkim zawołanie: „Mierz siły na zamiary”. Londyński Dziennik Polski pragnie być pismem informacyjnym; gdy tylko poza te ramy wychodzi, jego próby kończą się mało fortunnie: aż zbyt często przegranymi procesami o zniesławienie. Wiadomości są jakby rejestrem literackim, a w dziedzinie ideowej ograniczają się do odbicia nie tyle myśli, co przesądów przeciętnego emigranta Polaka. Giedroyc wsiadł na wielkiego konia. Chce stworzyć pismo, które byłoby „ideologiczne”. Chce narzucić jakiś program. Jego pismo ma być sztandarem. Podczas gdy Grydzewski ogranicza się do prezentowania całego wachlarza ludzi pióra na emigracji, z leciuchnym tylko faworyzowaniem starych Skamandrytów czy też rzadkich, i dość zmiennych późniejszych faworytów (ongi Ksawery Pruszyński, później Zygmunt Nowakowski, Hemar, Lechoń, Wierzyński, Stroński i Sakowski, dzisiaj Pandora, Big Ben, Silva Rerum, Jan Rostworowski), Kultura stale wysuwa kogoś na świecznik, choć w ciągu dwunastu lat niejedną widzieliśmy w tym względzie woltę: jeden Józef Czapski utrzymał się w tej roli przodującej, podczas gdy Wraga, Wańkowicz po kolei ze szczytów spadali do krainy cieni. Bardziej stałą okazała się pozycja Hostowca-Stempowskiego, choć nigdy nie jarzyła się jak gwiazda pierwszej wielkości. Z biegiem czasu Mieroszewski urósł do roli Wernyhory; Miłosz stał się wieszczem, a Gombrowicz sumieniem narodu. Giedroyc serwuje wszystkie te asy z przekonaniem, z impetem, z furią, z pasją. Za każdym razem wymaga podziwu, respektu, nawet uczucia dla swoich ulubieńców. Nie toleruje ich negowania, nie znosi zastrzeżeń. Prawdziwy czytelnik pisma ma ich nosić w sercu. Na swoich ulubieńców Giedroyc patrzy omalże z ojcowskim uczuciem dumy. W polityce francuskiej (przed-gaulle’owskiej) istniał utarty zwrot son poulain, „źrebak”, co oznaczało wychowanka, protegowanego tego a takiego to polityka. Tak więc mówiono c’est le poulain de Mendés-France, c’est le poulain de Bidault. Giedroyc ma podobne reakcje. Nie są one dyktowane osobistą przyjaźnią. Są, na mój gust, irracjonalne.
Co łączy tych koryfeuszów Kultury! Czy tylko przypadek? Czy tylko fakt, że niektórzy z nich znaleźli się pod pręgierzem Katona naszej emigracji, niezłomnego rycerza Niezbrzyckiego? Czy też nazwiska kolejnych współpracowników Kultury układają się w jakąś arabeskę, niezrozumiałą na pozór, ale jednak dającą się odczytać i odcyfrować uczonym specjalistom od hieroglifów?
*
Są zapachy mocne i są takie, których nie można określić. Te niuanse są łatwo uchwytne, gdy opierają się o zrąb fanatyzmu. Łatwo je wyśledzić u Józefa Mackiewicza, który siebie uważa za jedynego człowieka na świecie walczącego z bolszewizmem, łatwo je zdefiniować u Wragi, który sądzi, że poza nim wszyscy są bezwiednymi narzędziami inspiracji bolszewickiej. Ale Giedroyc nie jest fanatykiem. Każe tylko wierzyć, nie tyle w siebie, ile w Kulturę. Jej linia może wydawać się zmienna, chaotyczna, zygzakowata. Wszystko jedno. Wyznawcy mają ją czytać nie jako pismo zajmujące, poddające pewne tezy do rozważania, do przedyskutowania, ale jako swego rodzaju biblię. Kultura ma kształtować umysły, formować poglądy, narzucać poglądy, stwarzać opinię.
*
Łatwo zdefiniować oblicze londyńskiego Dziennika: hurra-patriotyzm plus niezłomne giermkowanie Anglii, wierność ideologii „Wielkiego Marszałka” i walka do upadłego z Sowietami. Wiadomości zachowały jakiś posmaczek liberalizmu dziewiętnastowiecznego, plus „postawę narodową”, znajdującą wyraz w wojowniczym stanowisku wobec Anglii za Jałtę, Rosji za Katyń, Niemiec za Oświęcim, rządu w Warszawie za cenzurę. W tajemniczy sposób w swym redakcyjnym tyglu Grydzewski skojarzył swój dawny liberalizm z tradycją endecką i sanacyjną, w dozach bez mała irreprochables. Gdzie Dziennik szarżuje dla maluczkich i prostaczków, tam Wiadomości przychodzą z odwodem dla wybrednych i wyrafinowanych. Czego nie dokona Bregman brutalnym atakiem frontowym, tego dopnie Pragier swym wykwintnym floretem.
Ale Kultura! Ale misternie rozłożone kohorty Giedroycia? Zapewne, ma i on swoją starą husarię spod znaku Piłsudskiego. Sędziwy Sokolnicki potrafi zadąć w surmy beckowskie, z niezrównanym talentem wykazać, jak to cały świat mylił się i błądził, błąkał się w złudzeniach, oddawał się mamidłom, jeden natomiast Wielki Marszałek nieustannie wyczuwał rytm historii. Zapewne Kawałkowski nadal potrafi wywieść, ile de Gaulle zawdzięcza naukom mistrza z Sulejówka. Ale obok tych ariergardowych bojów Kultura roi się od wkładów subtelniejszych: pełno w niej podczaszych, którzy sączą napoje bardziej wyrafinowane, o etykietach mniej przejrzystych, a więc bardziej upajających. Hostowiec, łacinnik niezrównany, Petroniusz naszej literatury, godny pozowania w balecie Śmierć Narcyza, propaguje sceptycyzm, sięgający dalej niż sama literatura. Miłosz nam każe wierzyć, że „lewicowość” sama przez się jest równoznaczna z cnotą: w jej walkach, w jej szarpaniach, w jej błędach należy szukać drogi do Prawdy. Mieroszewski rozwija bez końca tezę: pas d’ennemis à gauche!
*
Czasy heroiczne Kultury. Przygarnięty przez Giedroycia, mieszkam w tej bibliotece, na dwa piętra wysokiej, śpię na polowym, żelaznym łóżku, przykrytym wojskowymi kocami; w środku stoi piecyk żelazny, dymiący, przedpotopowy, z długą rynną z blachy, która, kręcąc się i sztukując, dochodzi do okna i opatulona starymi gazetami, przez nieszczelną szybę wyprowadza dym z pieca. Do tego żelaznego piecyka zgrabiałymi rękami znoszę z piwniczki drwa, i co godzina weń z trudem wciskam po jednym klocu, po małym bierwionie, po czym pogrzebaczem poruszam żużle, rozniecam zamierający płomień, aż nowe bierwiono się zajmie: co za radość, gdy wreszcie w tej zziębniętej skrzyni żelaznej znowu buchnie ogień! Po czym, w trzech sweterkach, w kusym płaszczyku, z kocem na nogach, skulony jak najbliżej piecyka, na kulawym krzesełku, czytam Prousta czy Baudelaire’a. Kulturalny człowiek czy wariat? Zapewne to drugie!
*
Na dworze ziąb grudniowy: już o czwartej się ściemnia, od Atlantyku wieje zmarznięty podmuch, ale zawsze jakby z podszewką nadchodzącej odwilży, z zapaszkiem wiosny. Po ulicach Laffitte’u szybko przebiegają ludzkie cienie, załatwiające ostatnie dzienne sprawy przed udaniem się na spoczynek: 50 frs de creme, cent grammes de beurre, une baguette, du rouge a 12 degrés, cała Francja. Są dzieci, przedwcześnie poważne, o głosikach ostrych, spiczastych (pointus), już rozróżniające gatunki sera, wartość mięsa, ostrość przyprawy. Drobne, mniejsze, jak w Niemczech czy w Anglii, o oczach zamyślonych, jakby uginające się pod zbyt wielkim dziedzictwem. Piękniejsze są włoskie. Zdrowsze są niemieckie. Grzeczniejsze są angielskie. Ale może „duch – wieczny rewolucjonista” upodobał sobie te cherlawe dziewczynki bez wyraźnego typu, bez rysów klasycznych, chude i wymizerowane, drobnokościste i cienkonogie, tych chłopaków bez rysów, ni to blond, ni to szatynów, dość brutalnych, dość brudnych, ale żywych, ale myślących, ale już krytycznych. Te Francuzki zabiegane o twardych, zimnych oczach, o ostrych rysach, uosobienie walki o byt – przeciwstawność popularnych wyobrażeń o „łatwych” paryskich kobietach. I wreszcie te starsze panie: na czarno ubrane, z cieniutkim skrawkiem jakiegoś futerka w obramowaniu kołnierza od płaszcza – jakby breloczek, który ma świadczyć o pochodzeniu z lepszej sfery. Wszystko to dygocące, skulone, zziębnięte. A potem „Park”: dawny ogród zamku, zbudowanego jeszcze za Ludwika XIV przez Markiza de Maisons, potem własność różnych grandów z hr. d’Artois, późniejszym Karolem X włącznie, potem apanaże marszałka Lannes, księcia Montebello, darowane mu przez Napoleona; a wreszcie, po śmierci jego wdowy, własność bankiera Ludwika Filipa, rywala Rotszyldów, Laffitte’a, który własne nazwisko dodał do prastarej nazwy: Maisons sur Seine. Fortuny wielkich finansistów nigdy nie są trwałe, więc już w końcu XIX wieku potomkowie miliardera sprzedali państwu Zamek (mieści się tam marne muzeum) i rozparcelowali wspaniały park. „Avenue Nicolas II” (która mnie zawsze działa na nerwy) jest zapewne jedyną tej nazwy na całym dzisiejszym świecie i lepiej od wszelkich tablic pamiątkowych świadczy, kiedy to osiedle powstało.
Wracając z miasteczka, przechodząc obok dwóch pawilonów, które po dziś dzień znaczą granice magnackich dzierżaw, szło się długą aleją, znaczoną willami bogatej burżuazji de la belle époque, ale wyrwy w płotach, nieodmalowane sztachety, zapuszczone dróżki świadczyły o przewrotach socjalnych i majątkowych w burzliwym XX wieku. Potem trzeba było przebiec rodzaj zagajnika, po omacku, w ciemnościach, omijając drzewa i krzaki, zarośla i rowy, i ilekroć z tych gąszczów dobiegałem do furtki, prowadzącej do „mego” Laffitte’u, czułem jak ciężar spadał mi z serca, a z gardła odpadały jakieś kleszcze. Były to zresztą szczęśliwe czasy, w których tylko wendety Korsykanów dostarczały dreszczyków zapóźnionym po wertepach i nocy przechodniom; strzelaniny Algierczyków nikomu wówczas jeszcze nie przychodziły do głowy. W alei do z rzadka oświetlonego domu biegłem już raźniej i weselej; wnet szczekanie poczciwego Blacka, wówczas młodego szczeniaka, dzisiaj czcigodnego starca, stwarzało atmosferę domu i własnego gniazda. Po grudniowej szarudze nawet zimny hall wejściowy wydawał się przytulny. Zaraz na lewo można było się umyć w lodowatej wodzie rozpadającej się łazienki, a już w kuchni rozlegał się głos Zosi Hertz, wołającej: „Kolacja, kolacja”. Ta kuchnia była mi miła, bo była najcieplejszym zakątkiem tego dziwnego domu. Wyłożona białymi kafelkami, ze stołem drewnianym, który wypełniał prawie całe wnętrze, kuchnia ta była ośrodkiem życia Laffitte’u: tutaj dwa razy dziennie mieszkańcy się schodzili na posiłki, lekturę poczty, wymianę zdań: tutaj planowano numery Kultury; tutaj wyceniano szansę prenumeraty, rzucano projekty, dyskutowano o znajomych, wspominano dawne czasy. U głowy stołu, vis-à-vis jedynego okna zasiadał Jerzy Giedroyc, już nie obiecujący młodzieniec, już nie genialne dziecko, ale człowiek dojrzały, przedwcześnie posiwiały, trochę celebrujący patriarcha, skupiony, godny, dostojny, z rzadka uśmiechnięty, raczej z wyrazem zbolałym, często kroczącym. Pamiętam, jak nieraz brwi mu się straszyły, twarz mu się boleśnie wykrzywiała, i cedził przez zęby, po przeczytaniu jakiegoś papierka: „Po tej ostatniej podwyżce papieru już naprawdę nie wiem, czy potrafimy wydać następny numer Kultury „. Cisza grobowa na tę wieść na chwilę zalegała ubogą kuchenkę, aż Zygmunt Hertz przerywał ten nastrój apokalipsy opowiadaniem starych warszawskich kawałów „z taką brodą”. Ale efekt był, czar pękał, le rouge robił swoje, zaczynano pleść trzy po trzy, ten wspomniał, że X jest świnią, inny go bronił, życie odbierało swoje prawa; nawet nachmurzony Giedroyc czasami się uśmiechał. Gdyby mnie dzisiaj zapytano, co było ważniejsze: czy treść numerów Kultury, czy te ubogie agapy – to bym bez wątpienia powiedział, że te drugie. „Trudniej dzień dobrze przeżyć, niż napisać księgę”. Trudniej na pewno stworzyć jakieś kółko zgrane, zaprzyjaźnione, poświęcone wspólnej i umiłowanej pracy, niż stworzyć wydawnictwo. Można napisać powieść o Bouvard et Pécuchet, można stworzyć arcydzieło, opisując banalne życie jakiejś pani Bovary – nie da się nic powieściowego napisać o funkcjonowaniu New York Times’a czy Generał Motors. Ale ci sami ludzie, gdyby się byli zgrupowali dla prowadzenia drukarni, a nie redakcji (a byłoby to możliwe), byliby retrospektywnie zupełnie nie interesujący, nawet gdyby byli zrobili miliony. Albowiem właśnie tylko poczucie posłannictwa, domieszka pracy umysłowej, polityki, jakiejś postawy wobec życia czyni ludzi interesującymi; żadne pieniądze, żadne interesy nie mogą mieć tej atrakcji, jaką daje chęć, choćby romantyczna, choćby nierealna, choćby donkiszocka wpływania na losy jakiejś części ludzkości.
Być może to kółeczko Kultury znajdzie kiedyś swego Prousta, który przecież tyle setek stron poświęcił opisom du petit cercle, salonu Verdurin. Analogii nie ma oczywiście żadnych. Między kółkiem Giedroycia i le petit cercle Verdurin zachodzi jednak jedna analogia: oto we wszystkich tych ugrupowaniach byli i są les fidèles, wierni, którzy stanowią trzon i ośrodek, i szkielet, i armaturę; a poza tymi fidèles już byli i są tylko obcy. Otóż w tym kółku Kultury (realnym i prawdziwym, podczas gdy jej „Zespół” jest fikcją) byłem i jestem autsajderem. Nie identyfikuję się z nim i wiem, że jestem w nim uważany za ciało obce. Co najwyżej, używając terminologii naszych stronnictw politycznych, mogę uchodzić za „sympatyka”. I to letniego. I to do odwołania. […] I wiem, że nigdy tej niewidzialnej linii, która będzie mnie dzielić od Mieroszewskiego czy choćby Jeleńskiego nie przeskoczę. Tylko tutaj wątkiem du petit cercle jest co innego. Nie wiara, że „poza nami nie ma polskiej kultury”, że „my jedni ferujemy o niej bezapelacyjne wyroki”. Myślę, że prawdziwych wyznawców paryskiej Kultury łączy raczej wiara w jakąś wspólną misję, że ci, co się dookoła tego czasopisma grupują, służą jakiejś wspólnej sprawie, że razem mają coś stworzyć. Może zbawią Polskę. Może stworzą jakąś symbiozę między Polską a emigracją. Może stworzą nową doktrynę dla polskiej lewicy. Może obmyślą nowy system polskiej polityki zagranicznej. Te cele wydają mi się zmienne, chwiejne, często chaotyczne. Ale poza tym chaosem ukrywają się dwa dążenia, bodajże stałe, i oba szlachetne.
*
Jednym jest właśnie wiara w to posłannictwo. Wiem: może to brzmieć i wyglądać śmiesznie. Ale jednak, bez tej wiary wszelka praca na emigracji, polityczna, literacka czy wydawnicza, jest niemożliwa. Inaczej każdy by się przerzucił na działalność zarobkową. Zakłada się drukarnię, szuka się zamówień angielskich czy francuskich, i robi się forsę, ale wówczas – to już jest nie to, wszystko brzmi fałszywie, każde zdanie patriotyczne wydaje się brakiem taktu, jeżeli nie wręcz bluźnierstwem. A Francja, a Paryż są tak ponętne. Łatwo być ascetą w Polsce, bo gdzie są tentacje? Nie trudno o to w Anglii, bo Wyspa poza snobizmem innych rozkoszy dostarczyć nie może. Ale jeżeli pod samym Paryżem Giedroyc i jego towarzysze wyrzekają się samochodu, teatru, boites de nuit, kolekcjonowania mebli i obrazów, dobrych obiadów i stosunków z wielkim światem po to, by wydać jeszcze jedną książkę, by udzielić gościny jeszcze jednemu ubogiemu rodakowi z kraju czy z Londynu – to takie ofiary byłyby niemożliwe, byłyby nawet zwyrodnieniem gdyby nie były podejmowane w przekonaniu, że się w ten sposób służy Sprawie. I ta służba musi być związana z poczuciem Misji. Bez Giedroycia Kultura by nie powstała, tak jak się bez niego nie utrzyma. Może przyjść człowiek zdolniejszy, o bardziej wyostrzonym zmyśle politycznym czy literackim. Wszystko jedno – pismo upadnie. Wydawnictwa się nie ostoją. Les fidèles się rozlecą. W Polsce mieliśmy dużo „rodów”, wielkich i małych, zasłużonych i nikczemnych, ale duchowych spadkobierców nikt nigdy nie zostawiał. Gdzie był spadkobierca Piłsudskiego? Gdzie Sikorskiego? Po śmierci Matuszewskiego grono jego przyjaciół wydało zbiór czy wybór jego artykułów, informując w przedsłowiu, że „dzieło jego nie umrze”. Tymczasem umarło całkowicie i żadnego kontynuatora Matuszewski nie zostawił.
*
A druga wielka siła Kultury (to znaczy Giedroycia) – to chęć niezależności. Może chwilami przybiera formę drażniącą. Może przesadną. Może dziecinną. Może czasami chodziło o niezależność dla niezależności, omal o przekomarzanie się. Chwilami miało się wrażenie obsesji. Niektórzy zarzucali Giedroyciowi, że działa na złość. Ale w tej pasji znalezienia dla siebie własnego miejsca był i cel, i rozum. Mit jedności, tak wśród nas żywy, jest bezsensowny. W latach 1914-1918 byliśmy skłóceni na noże, a wyszliśmy z tej sytuacji z nieprawdopodobnym sukcesem. W latach 1939-1945 byliśmy zjednoczeni jak nigdy, a wyszliśmy pogruchotani. Linia naszych władz emigracyjnych mogła mi niekiedy bardziej odpowiadać, niż linia Giedroycia, ale jest dobrze, że była i jest inna. Sam na pewno walczyłbym o inne odchylenia od naszych oficjalnych tez, ale nade wszystko trzeba i naszym emigracyjnym czynnikom „miarodajnym” i czynnikom krajowym, i czynnikom zachodnim unaocznić, że redaktor polski i pisarz polski mają prawo do własnego zdania, że nie ma względów, które by pozwalały komuś swoje zdanie narzucać, kogoś obwoływać „zdrajcą”, dlatego tylko, że jest innego zdania. Naturalnie, jak zawsze zrobię jedną poprawkę: jeżeli wolność prasy ma być ograniczona tylko do redaktorów, a nie i do współpracowników, to żadnej wolności prasy nie ma. Chodzi o to, by każdy piszący pewnego kalibru mógł się wypowiedzieć: X. Kantak tak jak Józef Mackiewicz, Giertych równie dobrze jak Sławoj, Honigwill tak samo jak Pobóg, Ciołkosz jak Goetel, Grabowski jak Stahl. Gdy się stwarza syndykat wydawców, drugi radiotów i trzeci polityków, a wreszcie estetów i krytyków – to przestańmy mówić o wolności słowa.
Myślę, że właśnie dzięki tej niezależności, zarówno finansowej jak i moralnej, Giedroyc zdołał zachować dla siebie i swego pisma własne, indywidualne oblicze. […]
„Lewicowy” Giedroyc jest na emigracji najlepszą żywą ilustracją wartości twórczych kapitalizmu. Tyle zasobniejszych pism i wydawnictw powstało pod egidą czynników politycznych i pod ich kontrolą; gdzież są one dzisiaj? I to pytanie odnosi się nie tylko do wydawnictw emigracyjnych, ale tak samo do tych, które były finansowane przez „Polskę Ludową”. Ileż pieniędzy pomarnowano na to bagno?!
Ale porównajmy chociażby tę samą Giedroyciową Kulturę z tym Voice’em, gdzie pracowałem 7 lat. Tu bieda z nędzą, groźba bankructwa co dzień, liczenie się z każdym groszem. 4 osoby na całą redakcję i administrację i pisma, i książek – Giedroyc, jego brat, Zygmunt i Zosia Hertzowie, plus Józio Czapski i jego siostra jako rezerwy czy wolontariusze, a do tego goście, a do tego pomoc dla różnych pisarzy w potrzebie, a „pośrednictwo pracy” dla tychże pisarzy, a przyjezdni z kraju, a tysiące drobnych spraw i kłopotów. Tam wspaniałe biuro, nadmiar personelu, luksusowe lokale, telefony, teleskryptory, chmary różnych urzędników, instrukcje co godzina, inspektorzy, cenzorzy, doradcy polityczni, słowem armatura, sztab już nie dla dywizji, ale bodaj armii. I co? I nic. Pracownicy schodzili się plus minus punktualnie, potulnie wyrabiali godziny służbowe, wypełniali mechanicznie niewielkie pensum, którego się od nich wymagało, kłaniali się szefom, za plecami krytykując ich ile się dało, trochę plotkowali, poza tym nudzili się, marnowali czas, odwalali kawałki, a gdy przychodzili nowi szefowie, dostosowywali się do nowego kursu, i tak życie mijało. I co zostało z tej całej działalności? Nic. Nie była ani zła, ani dobra, po prostu minęła bez śladu, nawet dla samych zainteresowanych, którzy rozstali się tak jak się rozstają pasażerowie w tramwaju, nic o sobie wzajemnie nie wiedząc, nie mając dla siebie żadnego zainteresowania. A tutaj paru ludzi przy minimalnych środkach potrafiło w jakimś maleńkim stopniu jakoś ten kompas polskiej przyszłości i polskiej myśli odchylić. Czy byłoby to możliwe, gdyby redaktor Kultury był wyznaczony przez jakieś biura, komitety, władze? Gdyby jego wydatki były schematycznie szeregowane według jakichś przepisów buchalteryjnych? Giedroyc mimo woli jest koronnym świadectwem, o ile większą wydajność ma inicjatywa prywatna i prywatny kapitał, gdy znajdzie się w rękach inteligentnego człowieka!
*
Ta bezładna sylwetka Kultury nie może nawet marzyć o oddaniu atmosfery twierdzy Polski emigracyjnej w Maisons–Laffitte, póki nie pokusi się o charakterystykę nie tylko Jerzego Giedroycia, ale jego codziennych towarzyszy pracy: Zygmunta i Zosi Hertzów i Józia Czapskiego. Zygmunt Hertz – to nieraz Sanczo Pansa laffittowskiego Don Kiszota i bez jego ziarnka realizmu, bez jego zmysłu humoru i dobrego apetytu, no i bez tego roboczego wołu Giedroyc by zapewne nie wyciągnął. Gdy sztab Kultury urzędował jeszcze na Corneille’u, ekspedycja książek i numerów odbywała się z Laffitte’u, nie z Paryża i całymi dniami Zygmunt, niczym riksza, pchał taczkę wypełnioną po brzegi torbami pełnymi książek. Czasem próbowałem mu pomagać, ale szybko rezygnowałem. Zły stan mego serca był idealną wymówką od przerażającej harówki. Ale on ze swą taczką nigdy nie ustawał, jak polscy zesłańcy w kopalniach w Nerczyńsku. Rano, przy kawie, w szlafroku, otwierając pocztę, Zygmunt Hertz był zawsze zwiastunem dobrej nowiny. „Jeszcze jeden prenumerator” wykrzykiwał, albo: „Znowu tysiąc franków na Dom Kultury”, poza tym uważam go za wybitnego ekonomistę i wielkiego fachowca w sprawach gospodarczych. Gdy coś mówię, zawsze przyznaje mi rację.
O Zosi Hertz znacznie trudniej pisać niż o Zygmuncie. Wpływ kobiet jest zawsze większy, ale i bardziej nieuchwytny niż mężczyzn. Wobec mężczyzn możemy być obojętni, wobec kobiet zawsze mamy stosunek bardziej osobisty, animozji czy sympatii, odrazy czy attirance. Przez wieki kobiety wpływały na les affaires tylko przez mężczyzn; dopiero w naszym stuleciu wzięły się bezpośrednio do biznesu, zresztą z coraz większym powodzeniem: Elizabeth Arden, Helena Rubinstein, Chanel, tysiące innych założyły olbrzymie przedsiębiorstwa, wykazały energię, talenty organizacyjne, rzutkość, których nikt by się po białogłowie jeszcze w roku 1900 nie spodziewał. Sądzę, że w każdej redakcji, ba w każdym nawet współczesnym biurze musi być kobieta, która staje się, nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo jak, punktem krystalizacyjnym życia każdego z tych kółek. Human relations wszędzie zależą bardziej od kobiet, niż mężczyzn. Największy bel-esprit nie potrafi założyć salonu, o atmosferze domu decyduje żona, nie mąż, choćby najwybitniejszy. Nawet w ministerstwach, w ambasadach, landarach radiowych, jakże bezosobowych, od sekretarek zależą stosunki biurowe: czy przeważa gniazdo intryg, zawiści i niesnasek, czy też przeciwnie, ludzie różni, obcy, z natury sobie obojętni mogą ze sobą współżyć i współpracować. W londyńskim Strattonie (polskim Ministerstwie Informacji czasów wojny) odejście Strońskiego stało się katastrofą w nie najmniejszym stopniu z powodu zastąpienia sekretarki ministra, Mysi Bohomolec, kobiety rozumnej, wyrobionej, mondaine, taktownej, dobrze wychowanej, przez jakieś klempy z wyboru Kota.
Za moich młodych lat egerią krakowskiego Czasu była korektorka, pani Alicja Wróblewska (wspominał ją Boy w swym szkicu Znasz li ten Kraj?). Podobno była kiedyś bardzo piękna: gdy ją poznałem, były to zamierzchłe czasy. Była drobna, bardzo szczupła, zawsze w tym samym czarnym kapeluszu, zawsze na czarno ubrana, z dość ostrym noskiem, z wąskimi ustami. Przychodziła stale i zawsze dokładnie o 4-tej po południu, siadała przy stoliku w pokoju obok pokoju Beaupre’go: po jej lewej stronie znajdowała się sławna ceratowa kanapa, na której goszczono stańczykowskie ekscelencje, na której widziałem i Skrzyńskiego, i Sikorskiego, a także Stanisława Kota. Pani Wróblewska zapalała na swym biurku lampkę pod zielonym abażurkiem, zdejmowała czarne rękawiczki (ale nigdy kapelusza, tak że dotąd nie wiem, czy włosy miała siwe) i zabierała się do korekty: przez osiem godzin nie wstawała od swego stolika i ostatnia, już późną nocą, opuszczała stary dwór Kirchmayerów przy ulicy Tomasza. Gdzie mieszkała? Nie wiem. Co robiła od rana do czwartej po południu? Nie wiem. Nie brała nigdy wakacji i nigdy nie chorowała. Czy miała przyjaciół? Nie wiem. Mówiono, że była bezbożna, i że nawet na łożu śmierci w czasie wojny w Krakowie odmawiała przyjęcia księdza, którego pani Pruszyńska, matka Misia i Ksawerego, jej sprowadzała. Pani Wróblewska nigdy nie mówiła „Beaupré”, tylko „Prezes” (Beaupré był prezesem syndykatu dziennikarzy w Krakowie), tak samo nie mówiła nigdy „Estreicher”, tylko „Rektor” i przestrzegała, by się wszyscy trzymali tej nomenklatury. Magnatów – Zdzisława Tarnowskiego czy Stanisława Badeniego – tytułowała per hrabio, mniejsi musieli komentować się zwyczajnym panem. Zawsze pamiętała, że Bobrzyński i Jaworski byli ekscelencjami, i tak o nich mówiła. Mnie bardzo polubiła, i nazywała mnie „Zbysz”. Moją karierę w Czasie w wieku lat 20. (był to największy sukces mego życia) zawdzięczam nie Beaupre’mu, i nie Estreicherowi, i nie Jaworskiemu, a pani Alicji. Ta cicha, milcząca, smutna zawsze kobieta była nie tylko westalką Czasu, ale i jego zniczem. Ci, których nie lubiła, nigdy nie dostali się do grona prawdziwych „przyjaciół”, do miana les fidèles. Na „obiadach przyjaciół Czasu”, jednej z nielicznych manifestacji naszego przedwojennego życia politycznego i towarzyskiego na jakimś prawdziwym poziomie zachodnim, pani Wróblewskiej nie było, bo były to zebrania wyłącznie męskie, ale jej duch niewidzialnie na nich przewodził, i lista zaproszonych czy wybranych była przez nią poddawana drobiazgowej cenzurze. To ona decydowała: dignus est intrare.
*
Jak ta Zosia jest w stanie robić korektę, rachunki, prowadzić kasę i korespondencję, biegać do drukarni, łamać numer, pilnować rewizji, czuwać nad ekspedycją, zajmować się nadto wydawnictwami, a ponadto prowadzić dom zawsze pełen gości, i gotować strawę dla całej ferajny – a przy tym wyglądać świeżo, młodo, elegancko i szykownie, to jest doprawdy sekret nad sekrety, ale najistotniejsza jej rola jest nieuchwytna. Jak pani Wróblewska decydowała bezapelacyjnie: to jest niezgodne z tradycją Czasu – i to krótkie zdanie, wygłoszone jej cienkim staccatto, było takim samym wyrokiem śmierci na artykuł czy delikwenta, jak w życiu towarzyskim mruknięcie pani Franciszkowej Potockiej: c’est un homme qui n’est pas de notre bord, tak w Kulturze Zosia Hertz, decyduje o przyjęciu do loży, względnie jeszcze częściej o wydaleniu z grona fidèles. To ona jest strażnikiem i westalką Kultury. A także ona decyduje o ludzkich stosunkach w laffitte’owskim gnieździe. Bez niej nigdy by się ten Zespół czy grono nie utrzymało. Ona zlikwidowała jednych, ona przyhołubiła drugich. Ona decyduje, że Zbyszewski od biedy ujdzie, ale daleko mu do talentu i wziętości Gombrowicza. Ona dopuszcza do grona wybranych Jeleńskiego, czy Michałowskiego, a trzyma na kilometrową odległość innych sympatyków. Ale nade wszystko Zosia Hertz ma jakąś piekielną witalność, jakąś niespożytą energię. Może by Giedroyc mógł cudem jakimś znaleźć równie idealną korektorkę, maszynistkę, sekretarkę, administratorkę i… kucharkę oraz panią domu w jednej osobie. Byłby to cud. Ale takiego dynamo, tego ładunku inicjatywy na pewno by znaleźć nie mógł, bo sądzę, że w całej Polsce go nie ma.
*
I wreszcie Józef Czapski. Funkcje jego w prowadzeniu Kultury są nieokreślone. Na pewno, oddał on jej w dawnych trudnych momentach ogromne usługi, jako kwestor i kwestarz w Stanach i w Południowej Ameryce. Jeździł, wygłaszał odczyty, namawiał ludzi na datki. Nie znam drugiego równie utalentowanego na emigracji kwestarza. Na pewno Czapski oddał i oddaje nadal Kulturze wielkie usługi, jako sui generis minister spraw zagranicznych. Ma on podwójną łatwość do nawiązywania stosunków i przyjaźni, i jako artysta, i jako hrabia, bo właśnie te dwie grupy społeczne – arystokracja i cyganeria – są najbardziej międzynarodowe, najmniej sztywne, najmniej zaściankowe w obcowaniu z cudzoziemcami. Ale te realne, konkretne usługi Czapskiego są nieważne w porównaniu z jego wkładem w życie duchowe, osobiste, towarzyskie, wewnętrzne du petit cercle Laffitte’u. Giedroyc daje poczucie Misji. Zygmunt sprowadza idealistów na twardy grunt rzeczywistości. Zosia daje motor wściekłej energii i ciepło rodzinnego gniazda. A Józio Czapski dodaje całości pocałunku fantazji. Pamiętam nowelkę popularnego pisarza dla dzieci Jana Lichtenbergera, w której wywodził, że biedne dzieci bardziej potrzebują nugatów jak chleba; dix sous de luxe – c’est la prèmiere nécessité. Tę samą myśl wyraził Proust, jak zawsze bardziej epigramatycznie: il n’y a que le superflu qui soit indispensable. Czapski – to te dix sous de luxe falansteru w Lafficie, to ten niezbędny, konieczny superflu.
Czapski wymagałby sam dla siebie studium, sylwetki. Zawsze czuję się ubogi, banalny, gdy rozmawiam z Czapskim. Zazdroszczę mu entuzjazmów, zazdroszczę mu żyłki cygańskiej, kropelki krwi niemieckiej, która go skłania do klasyfikacji, do metodycznego podziału na szkoły, do szukania definicji; mniej może petersburskiego dzieciństwa, które pozostawiło mu jakiś posmaczek przygody, rewolty, anarchii. Czapski jest bardziej paryski ode mnie; ja jeszcze więcej zjadłem smalcu od niego. Jest i bardziej rosyjski: za młodu za wiele deklamował Błoka czy Jesienina. Jest bardziej zdolny do bezinteresownego zapału. A w ogóle jest zdolniejszy: ma szerszą gamę czy paletę.
Być może Czapski jest człowiekiem zbyt zdolnym i być może to stanowi jego nieszczęście. Czy można być malarzem i jednocześnie krytykiem malarstwa? Właśnie Czapski jest i jednym, i drugim, i to mnie niekiedy przeraża. Poeta nie może być ani krytykiem ani eseistą. Być może, Czapski powinien przestać pisać, by lepiej malować, albo przestać malować, by lepiej pisać. Być może powinien wybrać: pejzaż, naturę morte czy portret, nie próbować sił na wszystkie strony. A może powinien zostać tym, czym jest: czarującym dyletantem, przede wszystkim czarującym człowiekiem, potem dopiero malarzem, krytykiem, eseistą i żołnierzem.
Jeżeli o mnie chodzi, to waham się między sprzecznymi uczuciami. Chciałbym zobaczyć nie małe obrazki Czapskiego, na mój gust przeważnie zbyt pośpieszne, ale jakąś jego naturę morte, wazon kwiatów czy stół, czy krzesło, szalenie wypracowaną, wytoczoną, wyszlifowana, prawie że flamandzką, Van Goesowską w koronkowym wykonaniu, a jednak śmiałą, impresjonistyczną w fakturze, jakąś bardziej indywidualną, mniej bonnardowską czy soutinowską, jakąś bardziej odrębną. Chciałbym też przeczytać nie jego krótkie szkice, choćby tak bystre jak ten jego o Soutinie, ale wielkie, poważne dzieło o malarstwie francuskim XX wieku, gdzie by operował i rosyjskim wytrychem, i francuskim lancetem, i niemieckim katalogiem. Jedno wyklucza drugie. Ale każda z tych ewentualności wyklucza trzecią, obecną: że można przyjechać do Paryża, raczej do Laffitte’u, wyciągnąć Józia do kafejki, na butelkę Traminera, na jajeczniczkę fines herbes i słuchać jego improwizacji, àbatons rompus, tej perlącej się konwersacji bezinteresownej, wolnej od wszelkiej pozy, od wszelkiej kokieterii, od wszelkich względów osobistych, karierowych, interesownych. Taki wieczór z Czapskim orzeźwia, rozpogadza, każę znowu wierzyć w szlachetność duszy ludzkiej. Po nim zawsze wydaje się, że artyzm, że sztuka nie są tylko frazesem, tylko pedanterią, tylko afektacją. I że można być bien nie będąc snobem. Więc wolę Czapskiego takim, jakim jest.
*
A przyszłość? Gdyby w Polsce istniała niepodległość, istniała wolność, istniały normalne, cywilizowane stosunki, Kultura wróciłaby do kraju, nie jako poszczególni bankruci, szukający wsparcia, ale jako grono ludzi, pragnących służyć krajowi. Niestety, pod cenzurą, pod przymusem, pod dyktandem żadna służba krajowi nie jest możliwa. A szkoda. Giedroyc będzie musiał zapewne jeszcze długie lata wytrwać na emigracji, nadal przeżywać wszelkie jej zawody i smutki. Jedno wydaje mi się pewne: do nazw miejscowości podparyskich, które stały się częścią naszej historii, naszej świadomości – Batignoles, Montmorency – trzeba dodać nazwę „Maisons-Laffitte”.
Kultura, Paryż, październik 1959 (fragmenty)
Wacław A. Zbyszewski (1903-1985) – dziennikarz, publicysta polityczny; od 1939 r. w Londynie; długoletni współpracownik „Wiadomości”, „Kultury”, RWE.
Tekst ukazał się w numerze 77 Przeglądu Politycznego
DWIE DEKADY BEZ „KULTURY”
(PP 161/2020)
Sławomir M. Nowinowski Przesłanie „Kultury”
Józef Czapski, Jerzy Giedroyc Listy przez Atlantyk
Krzysztof Pomian, Anna Mateja Polityk podszyty mistykiem
Andrzej Franaszek „Tobie właściwie chodzi o zbawienie świata”
„KULTURA” GIEDROYCIA POWSTAŁA W RZYMIE
(PP 142/2017)
Konstanty A. Jeleński Udzielne księstwo na Maisons – Laffitte
Sławomir M. Nowinowski Jerzy Giedroyc w 1946
Andrzej Stanisław Kowalczyk „Kultura” narodziła się w Rzymie
Leopold Unger Fenomen „Kultury”
Rafał Stobiecki Jerzy Giedroyc – rzecz o samotności emigranta
Jacek Hajduk W cieniu Wezuwiusza
Andrzej Mencwel Oni dwaj, czyli trzecie mocarstwo
Magdalena Grochowska Filozof i król zadżumionych
Adam Lipszyc Racja milczenia. Józef Czapski, Ludwik Hering – korespondencja
POLSKA FORMA
(PP 102/2010)
Andrzej Mencwel, Iza Chruślińska W dziesiątą rocznicę śmierci Jerzego Giedroycia
STULECIE URODZIN JERZEGO GIEDROYCIA
(PP 77/2006)
Wacław A. Zbyszewski Zagubieni romantycy. Panegiryk-pamflet-próba nekrologu?
Bohdan Paczowski Bliskość daleka
Mikołaj Tyrchan Lekcje „Kultury”
INTELEKTUALISTA W MROCZNYCH CZASACH
(PP 70/2005)
Andrzej Stanisław Kowalczyk Dwaj redaktorzy. Jerzy Giedroyc – Mieczysław Grydzewski
Marek Styczyński Kiedy historia ma prawo się zdarzyć
Marcin Kula Intelektualiści za Gierka
LEKCJA KULTURY
(PP 51/2001)
Jerzy Giedroyc Najważniejsze będzie wyjście z zaścianka
Andrzej Mencwel Lekcja „Kultury”
Władysław Bartoszewski, Dzieło Giedroycia
Bronisław Geremek, Piotr Kłoczowski, Andrzej St. Kowalczyk,
Krzysztof Czyżewski, Wojciech Duda Krzysztof Pomian Redagowanie Polski
Leszek Szaruga Niezależność „Kultury”
Andrzej Koraszewski Interwencjonizm osobisty
Jerzy Pomianowski W kręgu polityki wschodniej
Andrzej Friszke Ćwiczenia z geopolityki
Bohdan Osadczuk, Basil Kerski, Zimnowojownik z Berlina