Wokół Brexitu: realia i fantazje | PP 155/2019


Publikacja powstała we współpracy z Przedstawicielstwem Komisji Europejskiej w Polsce

Filip Biały: Chciałbym zacząć od anegdoty, którą w swojej książce opowiada Craig Oliver, były doradca Davida Camerona. W 2015 roku wraz z ówczesnym premierem jechał na spotkanie, podczas którego Cameron wygłosić miał przemówienie uzasadniające ogłoszenie referendum. Premier raz jeszcze przejrzał listę argumentów wspierających tę decyzję. Oliver wspomina: „Zapytałem go, czy potrafi dostrzec argumenty przeciw referendum, a on odparł natychmiast: ≪Możesz uwolnić demony, którychś dotąd nie znał≫. Pomyślałem, że to cytat z Biblii bądź Szekspira, jednak nie mogłem go nigdzie odszukać”. W marcu 2019 roku Donald Tusk zirytował (albo rozbawił) wielu, mówiąc o „specjalnym miejscu w piekle” dla „tych, który popierali Brexit bez zarysu jakiegokolwiek planu”. Czytając pańskie teksty i słuchając pańskich wystąpień, można odczuć, że jest pan przeciwny takim przesadnym metaforom, woli pan raczej mówić bardziej bezpośrednio. Czy sądzi pan, że ten rodzaj biblijnego, szekspirowskiego albo dantejskiego języka jest odpowiedni do dramatu, którym zdaje się być Brexit? A może to raczej przeszkoda, by dostrzec, że Brexit dotyczy spraw ważnych, lecz w gruncie rzeczy prozaicznych, takich jak porozumienia handlowe, współpraca gospodarcza czy bezpieczeństwo?

Sir Ivan Rogers: Istnieje niebezpieczeństwo związane z hiperbolicznym językiem czy też dantejskimi figurami siedmiu kręgów piekła. Ten rodzaj języka może utrudniać poszukiwanie rozwiązań. Działa alienująco tak jak każda polityka, która oskarża ludzi o to, że zostali oszukani bądź cierpią z powodu fałszywej świadomości i nie rozumieją, co czynią. Sądzę, że widzimy dziś w Wielkiej Brytanii głębsze podziały pomiędzy radykalnymi zwolennikami wyjścia z Unii Europejskiej oraz radykalnymi stronnikami pozostania w UE, niż było to nawet w 2016 roku. Jako obywatela – jestem już bowiem poza służbą publiczną – martwi mnie fakt, że kraj taki jak nasz jest aż w takim stopniu podzielony. Ten podział trwa od długiego już czasu i dlatego nie byłem wielce zaskoczony debatą wokół Brexitu. Jednak jeśli dążyć mamy do uzdrowienia sytuacji i przyjęcia jakiegoś wspólnego stanowiska – albo Brexitu, który utrzyma bliskie więzi strategiczne i ekonomiczne z UE, albo pozostania w Unii na zmienionych zasadach – nie możemy postrzegać drugiej strony jako wroga.

W dużym stopniu sympatyzuję ze stanowiskiem Donalda Tuska, kiedy mówi o ludziach, którzy nie mieli żadnego planu. Dlaczego? Ponieważ pośród rzeczników Brexitu byli wprawdzie ludzie, którzy mieli plan, a przynajmniej poważnie przemyślane jego pewne elementy, i – trzeba to im oddać – dostrzegali, że Brexit będzie złożonym, wieloletnim procesem. Ale należeli oni do mniejszości, której głos był ledwo słyszalny. Tymczasem Brexit to trudny proces wyplątywania się i wychodzenia z UE. Wiele lat potrwa, zanim znajdziemy się po jego drugiej stronie. Nie można dokonać tego za pomocą nożyczek, którymi rozetniemy wszystkie więzi.

Tak więc w czasie referendum martwiło mnie, że rzecznicy Vote Leave, kampanii na rzecz opuszczenia Unii, podjęli decyzję – zrozumiałą ze względów politycznych – by nawet nie próbować wskazywać miejsca, do którego mielibyśmy zmierzać po referendum, a skupić się jedynie na niezadowoleniu ludzi ze status quo, czy to w kontekście wewnętrznym, czy europejskim. Brak wskazania takiego planu, jak też punktu docelowego, był świadomym wyborem. Wiedzieli oni bowiem, że określając taki cel, będą o wiele bardziej podatni na atak strony przeciwnej.

Przypomina mi się powiedzenie: Kampanie prowadzi się poezją, rządzi się prozą. Zawsze przychodzi moment, kiedy musimy spoważnieć i zapytać: jaki jest plan, dokąd chcemy zmierzać? I wokół tego trzeba budować koalicję, przekonywać opinię publiczną, że zdążamy do dającego się uchwycić celu. Wielką porażką naszej klasy politycznej wraz z rządem na przestrzeni ostatnich dwóch czy trzech lat jest to, że zupełnie nie potrafiliśmy przedstawić jasnej narracji, dokąd moglibyśmy zmierzać po Brexicie.

Theresa May nie była w stanie uzyskać zgody na rzecz swojego stanowiska od własnej partii, nie mówiąc o Izbie Gmin, więcej – straciła wsparcie własnego ugrupowania, a doły partyjne uległy radykalizacji, wspierając skrajną wersję Brexitu, która jest niewykonalna. Premier May nie potrafiła jednak przedstawić argumentów za tą wersją Brexitu, którą usiłowała przeforsować.

Nie lubię bardzo barwnego języka, ponieważ sądzę, że ważne jest, by być precyzyjnym i drobiazgowym, a także brać na serio przedstawiane argumenty. Bo przecież są pewne argumenty na rzecz Brexitu. Ludzie czuli się bardzo niezadowoleni z niektórych aspektów relacji z Unią Europejską, a także relacji z własnymi elitami. Panowało poczucie, że wielkomiejska, londyńska, polityczna, biurokratyczna i finansowa elita straciła kontakt z życiem zwykłych ludzi. Jest w tym wiele prawdy i dlatego nie powinniśmy mówić 17,4 milionom ludzi, którzy głosowali za wyjściem z UE, że są idiotami. Nie sądzę, by nimi byli. Sądzę natomiast, że zostali oni przekonani przez tych, którzy powinni zdawać sobie sprawę, iż mówią o trudnych i złożonych wyborach, wymagających kompromisów, co przed opinią publiczną było ukrywane. Nie można jednak ukrywać tego wiecznie. Nie można żyć w tym fantastycznym świecie, w którym możemy uzyskać wszelkie korzyści płynące z Brexitu, nie ponosząc żadnych strat.

– Nawiązując do fantazji – mimo że w zakończeniu swojego eseju przytacza pan słynną kwestię z „Makbeta”, natychmiast dodaje pan: „Czas, kiedy zatracaliśmy się w historyjkach, już się zakończył. Nasi politycy nie mogą już dłużej bezkarnie puszyć się i miotać z wrzaskiem i wściekłością. Nadszedł czas, by obudzić się ze snu i stawić czoła faktom”. Jaka jest natura tego snu – a dla wielu koszmaru – który brytyjska klasa polityczna zdaje się śnić, i z którego niezdolna jest się obudzić?

– W brytyjskiej polityce funkcjonuje kilka rożnych fantazji i, nawiasem mówiąc, nie są one domeną jedynie stronników opuszczenia UE. Jest też wiele fantazji po stronie przeciwników Brexitu. Sądzę, że nasza polityka istniała w świecie, którego dobrze nie rozumieliśmy – ani politycznej natury globalizacji, ani europeizacji – i nie prowadziliśmy uczciwej debaty na ten temat, po każdej ze stron.

Najistotniejszą fantazją po stronie zwolenników Brexitu jest przekonanie, zgodnie z którym można opuścić wszystkie polityczne i sądowe instytucje integracyjne Unii Europejskiej, z Trybunałem Sprawiedliwości i supranarodowym prawodawstwem, wyrokami i ich egzekucją, zakończyć swobodny przepływ osób, nie ponosząc w rezultacie żadnej szkody. Sprowadza się to do nostalgicznego stanowiska:wszystko, czego zawsze pragnęliśmy, to strefa wolnego handlu i życie w dobrych stosunkach z innymi, lecz bez politycznej integracji z naszymi kontynentalnymi przyjaciółmi. I możemy odnosić wszelkie, płynące z tego korzyści, kładąc zarazem kres integracji, nie ponosząc żadnych z tego tytułu konsekwencji.

To oczywiście nieprawda. Cokolwiek myślimy o doktrynie niepodzielności czterech swobód, rzeczywistość jest taka, że nie sposób zaprzeczyć, że istnieje zależność pomiędzy swobodnym przemieszczaniem się osób a ponadgranicznym świadczeniem usług. Jeśli stwierdzamy, że nie akceptujemy supranarodowego sądu – a każdy jednolity rynek z 28 państwami musi posiadać taki sąd – to ma to swoje konsekwencje. Nie można mówić społeczeństwu, że takich konsekwencji nie ma.

W ramach Unii Europejskiej potrafiliśmy zliberalizować handel i uporać się z barierami pozataryfowymi. Czasem niedoskonale, czasem niewystarczająco, jednak uczyniliśmy to dzięki głębokiemu projektowi liberalizacji – i tym właśnie jest jednolity rynek. Zawsze byliśmy jego zdecydowanymi zwolennikami.

Oczywiście, można stwierdzić: „Już tego nie chcemy, mamy dość takiej integracji, obawiamy się, że inni chcą zmierzać w stronę federalnego superpaństwa albo integracji politycznej przekształcającej Europę w jedno państwo”. Nie sądzę, by Europejczycy zmierzali ku jednolitej państwowości, chcą oni jednak o wiele głębszej integracji. Jeśli my tego już nie chcemy, w porządku, jednak konsekwencją tej decyzji będzie zmniejszenie swobody w handlu pomiędzy Unią Europejską a Zjednoczonym Królestwem. Nie dlatego, że Europa kontynentalna jest złośliwa czy mściwa – to automatyczna konsekwencja, kiedy występuje się z jednolitego rynku.

To samo dotyczy unii celnej. Nie można żyć w świecie, w którym posiadamy wszelkie korzyści z unii celnej, a zarazem możemy różnicować swoje zewnętrzne cła, zamiast przyjmować wspólne taryfy. Theresa May przez długi czas żywiła fantazję –myślę, że żywi ją nadal – o porozumieniu celnym, które dawałoby nam korzyści wynikające z całkowicie swobodnego handlu wewnątrz UE w dotychczasowym kształcie, a zarazem umożliwiałoby zawieranie na zewnątrz własnych umów handlowych, odnoszenie wszelkich płynących z tego korzyści i posiadanie polityki handlowej innej niż UE. To całkowita fantazja.

– A jak było z referendum w sprawie Brexitu? Czy był to – jak często się tę sprawę przedstawia – jedynie przypadkowy efekt wewnętrznych starć w Partii Konserwatywnej? Czy może referendum było nieuniknione, ponieważ w kwestii Traktatu z Maastricht i kolejnych, pogłębiających integrację traktatów brytyjskie społeczeństwo nie mogło się dotąd wypowiedzieć?

– Nie sądzę, by można powiedzieć, że referendum było po prostu wynikiem wewnętrznego zamieszania i radykalizacji w Partii Konserwatywnej, choć nie umniejszam tych kwestii – byłem ich świadkiem w czasie całej mojej kariery w ostatnich 25 – 30 latach. Nie uważam też, że David Cameron ogłosił referendum tylko po to, by utrzymać władzę nad swoją partią i moc skupić się na innych sprawach. To nie jest takie proste.

Sam Cameron powiedział mi (jak też innym współpracownikom), a chyba nawet mówił to publicznie, że był przeciwny traktatowi z Lizbony. Gdyby był premierem przed ratyfikacją tego traktatu, poddałby go pod referendum i nawoływał do głosowania przeciw. Uważał, że jest to zły traktat, będący w istocie nieco tylko zmodyfikowanym europejskim traktatem konstytucyjnym. A Cameron, mimo że chciał pozostać w Unii Europejskiej i prowadził na rzecz tego kampanię, był szczerym eurosceptykiem i zawsze powtarzał, iż znajdował się na partyjnej prawicy w 1992 roku, kiedy Wielka Brytania występowała z mechanizmu kursów walutowych (ERM). A był to pierwszy doniosły moment wzrostu eurosceptycyzmu po Traktacie z Maastricht. Opuszczenie przez Wielką Brytanię ERM (raczej dość żałosny epizod) okazało się gospodarczo korzystne, dając nam swobodę w bardziej radykalnym sterowaniu stopami procentowymi, co doprowadziło do boomu lat dziewięćdziesiątych. Konserwatystom pożytku to jednak nie przyniosło.

W pewnym sensie jako były urzędnik służby cywilnej jestem zaskoczony, że trzeba było tak wiele czasu – od 1992 roku, kiedy przyjęto Traktat z Maastricht, który był znaczącym momentem w drodze do unii walutowej – byśmy znaleźli się w tym miejscu, w którym jesteśmy dzisiaj. Kiedy rozpocząłem pracę w Citigroup – byłem prywatnym sekretarzem Tony’ego Blaira od 2003 do 2006 roku, kiedy przeszedłem z Downing Street do sektora komercyjnego – wysocy rangą dyrektorzy, szczególnie niemieccy, pytali mnie: Kiedy Wielka Brytania przystąpi do unii walutowej? Odpowiadałem: Nigdy do niej nie przystąpimy, ze względu na kwestie fundamentalne – gospodarcze, ale i dotyczące suwerenności. Rzeczą, która powinna was martwić i o której powinniście myśleć, jest pytanie, czy Wielka Brytania, ze względu na to, że znajduje się na zupełnie odmiennej ścieżce niż główne kraje strefy euro, nie będzie chciała opuścić Unii Europejskiej w najbliższych 10 czy 15 latach? A to dlatego, że nie chcemy być obywatelami drugiej kategorii w projekcie, którego centralny cel gospodarczy już nas nie interesuje. Myślano wówczas, w 2006 roku, że zwariowałem. Ale na podstawie tego, co wiedziałem i widziałem, można się było spodziewać już wtedy potencjalnego rozwodu.

Brytyjskie wyobrażenie Unii Europejskiej jest bardzo odmienne od wyobrażeń, o których usłyszeć można w Berlinie i w Paryżu. Nigdy nie zamierzaliśmy przystąpić do unii walutowej, do strefy Schengen, nie pragnęliśmy unii politycznej, nie chcieliśmy unii fiskalnej z transferami budżetowymi na wielką skalę – nie cierpimy budżetu UE jako takiego. Chcieliśmy funkcjonować w jednolitym rynku, pragnęliśmy jednak bardzo odmiennej koncepcji Europy – bardziej międzyrządowej, a mniej politycznie zintegrowanej, niż pragnie tego elita europejska.

Nie twierdzę, że Brexit był nieuchronny. Nie wierzę w nieuchronność w polityce, ponieważ kurs historii mogą zmienić wszelkiego rodzaju drobne i efemeryczne czynniki. Oddając sprawiedliwość Davidowi Cameronowi, warto podkreślić, że próbował on osiągnąć relatywnie sensowny cel. Pragnął przekonać swoich europejskich kolegów do zagwarantowania wyjątkowego statusu Wielkiej Brytanii oraz, jeśli byłoby to konieczne, wyjątkowego statusu innych państw, włączywszy w to na przykład Polskę. Mówił: Będąc członkami Unii Europejskiej nie musimy wszyscy zmierzać nieubłaganie do tego samego celu. Możemy tworzyć unię o większej elastyczności. I wprawdzie nie znoszę „języka koncentrycznych kręgów” i „zewnętrznych poziomów”, jednak Cameron niewątpliwie pragnął UE pozwalającej rożnym państwom zmierzać do odmiennych celów, niż stawiają przed sobą Francuzi czy Niemcy.

W 2016 roku to się nie powiodło, jednak nie sądzę, by był to głupi pomysł. Jak sądzę, nie wszystkie kraje Europy Środkowej i Wschodniej będą chciały przystąpić do strefy euro. Mało prawdopodobne jest też, że do unii walutowej przystąpią kiedykolwiek Szwedzi. Mam nadzieję, że będą oni wszyscy mogli pozostać w Unii Europejskiej, nie stając się obywatelami drugiej kategorii. Jeśli możesz być jedynie takim obywatelem, stwierdzisz, że to nie jest miejsce dla ciebie. W czasie negocjacji z Cameronem, podobnie jak w obecnych negocjacjach dotyczących opuszczenia UE, uznawano nas za niezwykle męczących. Europejczycy nie rozumieją polityki brytyjskiej i są nią znużeni. A przecież mówimy tu o naprawdę ważnej kwestii, której nie można zignorować. Wielka Brytania stała się może trudnym, nużącym i uciążliwym partnerem, jednak pozostaje ważnym graczem w systemie europejskim– nie można o tym nie myśleć.

– Czy był jakiś moment pomiędzy referendami z 1975 i 2016 roku, kiedy członkostwo w Unii Europejskiej było postrzegane przez większość brytyjskiej opinii publicznej jako wartościowe bądź pożądane? Wydawać się może, że zawsze uznawano je za nieprzyjemną konieczność, a samą UE traktowano jako siłę zewnętrzną, zainteresowaną jedynie zakazywaniem zakrzywionych bananów, a nie jako narzędzie realizacji ważnych interesów brytyjskich.

– Sądzę, że jest to zasadniczo prawdziwa ocena, choć rzeczywiście bywały okresy, kiedy byliśmy bardziej entuzjastycznie nastawieni do UE niż obecnie. Większość państw, które przystąpiły do Unii Europejskiej albo Europejskiego Obszaru Gospodarczego na samym początku albo w kolejnych falach rozszerzenia, postrzegała przystąpienie jako oznakę zaszczytu i liberalnego szacunku oraz wskaźnik demokratycznego poważania i znak wielkiego postępu gospodarczego.

Nasza historia jest raczej odmienna. Przystąpiliśmy do wspólnoty jako państwo relatywnie słabe gospodarczo. Trzy powojenne dekady nie były co prawda dla Zjednoczonego Królestwa złe, jednak nasz wzrost gospodarczy był znacząco niższy niż Francji, Niemiec czy Holandii. Oczywiście startowaliśmy z wyższego poziomu, jednak z biegiem czasu obserwowaliśmy, jak wymienione państwa nas wyprzedzają. Przystąpiliśmy do Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu (EFTA). Kiedy je opuszczaliśmy, liczyło ono siedmiu członków, zaś Europejska Wspólnota Gospodarcza miała ich sześciu. Jednak w latach sześćdziesiątych brytyjskie elity polityczne i biznesowe stwierdziły, że nie mamy innego wyboru, jak przystąpić do większego i bardziej efektywnego projektu. Wkrótce – a było to, gdy przywódcy Partii Konserwatywnej, włączając Margaret Thatcher, byli zagorzale proeuropejscy – przystąpiliśmy do Europejskiej Wspolnóty Gospodarczej.

A potem mieliśmy wielu polityków – dla większości z nich pracowałem – od Johna Majora po Tony’ego Blaira i Gordona Browna, którzy wyznawali nieprzerwanie doktrynę reform strukturalnych i liberalizacji. I to była cała agenda brytyjska. Jej częścią w latach dziewięćdziesiątych było także rozszerzenie UE. Rozszerzenie miało związek z pragnieniem ponownego zjednoczenia kontynentu, zbliżenia z krajami, które leżały za Żelazną Kurtyną, słowem – z upadkiem komunizmu.

Wszystko to zniknęło z doktryny konserwatywnej w ostatnich dziesięciu latach. Kiedy pracowałem jako szef sztabu Leona Brittana, który był unijnym komisarzem w latach dziewięćdziesiątych, byliśmy najbardziej gorącymi entuzjastami szybkiego, dużego rozszerzenia UE nie tylko o kraje Grupy Wyszehradzkiej, ale o całą Europę Środkową i Wschodnią.

Od tamtych czasów zmieniło się oczywiście wiele. Dzisiaj politycy Partii Konserwatywnej w ogóle nie wiążą polepszenia wyników gospodarczych Zjednoczonego Królestwa z członkostwem w Unii Europejskiej. Całkowicie to lekceważą, łącząc wzrost gospodarczy wyłącznie z Margaret Thatcher i jej reformami. Wiele jest w tym prawdy i z tym nie polemizuję. Jednak jest w tym jeszcze element europejski, a ten w brytyjskiej debacie został zapomniany.

Dlatego sądzę, że ma pan rację. Przez całe moje życie nie mieliśmy żadnych manifestacji proeuropejskich, mamy je dopiero teraz, w rezultacie Brexitu. Nigdy wcześniej nie istniał też masowy ruch zwolenników dalszej integracji. Projekt europejski sprzedawano opinii publicznej zawsze jako w swojej istocie gospodarczy i rynkowy, jako budowanie większego rynku dla naszych dóbr i usług. W retoryce brytyjskiej niewiele było innych argumentów. Opinii publicznej nigdy nie powiedziano, że jest to projekt w żywotnym interesie narodowym Zjednoczonego Królestwa.

– Jean-Claude Juncker często powtarza, że żałuje, iż instytucje unijne oraz on sam nie wzięli bardziej aktywnego udziału w kampanii przed referendum. Czy to powszechne odczucie pośród dyplomatów i przywódców europejskich? I czy, biorąc pod uwagę opisane przez pana postrzeganie UE w Wielkiej Brytanii, sądzi pan, że tego rodzaju interwencja mogła zmienić wynik referendum?

– Wynik by zmieniła, jednak nie tak, jak myśli Jean-Claude Juncker. Tego rodzaju interwencja oznaczałaby jeszcze większe zwycięstwo przeciwników UE. Mam nadzieję, że nie jestem niesprawiedliwy względem Jeana-Claude’a Junckera. Znam jego oraz jego współpracowników, znam i szanuję ludzi, którzy pracują w Komisji Europejskiej i w sekretariacie Rady. Byli oni niezwykle sfrustrowani tonem kampanii i tym, co wówczas mówiono – a opowiadano rzeczy kłamliwe. Dotyczyło to zresztą wszystkich stron tej kampanii. I w tym sensie frustracja jest zrozumiała. Ale oni nie rozumieją polityki brytyjskiej, toteż, powtórzę, ich udział w kampanii referendalnej zwiększyłby tylko poparcie dla zwolenników Brexitu.

Innymi słowy, interwencja nie zdałaby się na nic. Tacy politycy jak Donald Tusk reprezentują co prawda większą wiarygodność niż Jean-Claude Juncker, który bywa uważany, słusznie czy niesłusznie, za klasycznego federalistę i integracjonistę, którego świat obraca się wokół relacji francusko-niemieckich, ale nawet Przewodniczący Rady Europejskiej, który ma inną reputację, nie jest, co oczywiste, federalistą – ma inne wyobrażenie na temat historii europejskiej i intuicyjne zrozumienie dla Zjednoczonego Królestwa – nawet on, zdecydowanie bardziej wiarygodny,miałby problem, by wywrzeć wpływ na debatę referendalną. Zwłaszcza jeśli pamiętamy, w jaki sposób był on szkalowany i wykpiwany przez brytyjską prasę, nastawioną radykalnie antyeuropejsko (wcześniej, w latach siedemdziesiątych, media opowiadały się za przystąpieniem do UE).

– Podczas jednego ze spotkań z czytelnikami powiedział pan, że wszyscy premierzy od czasu Johna Majora byli w większym lub mniejszym stopniu ignorantami w kwestii Unii Europejskiej – systemu, którego Wielka Brytania była częścią przez prawie pół wieku. Nie zawsze tak jednak było. Nawet jeśli dwie główne partie polityczne są dziś wewnętrznie podzielone w stosunku do Europy, Zjednoczone Królestwo było konstruktywną siłą w ramach UE. A spoglądając na to z szerszej perspektywy historycznej, Wielka Brytania zawsze była zaangażowana w sprawy europejskie, ponieważ jej własne bezpieczeństwo i dobrobyt zależały od zachowania właściwej równowagi siły na kontynencie. Jakie zatem są głębsze przyczyny widocznej u wielu brytyjskich polityków ignorancji i braku zainteresowania sprawami europejskimi?

– To kolejne trudne pytanie. Po pierwsze, nie chcę być niesprawiedliwy i nie chcę dyskredytować kompetencji intelektualnych żadnego z premierów. Nie bez powodu udało im się osiągnąć pozycję liderów partyjnych oraz trafić na szczyty polityki brytyjskiej. Począwszy od Johna Majora, który był świetnym negocjatorem (negocjacje w Maastricht), po Tony’ego Blaira, Gordona Browna i Davida Camerona – wszyscy oni nie byli głupcami. Ale w rzeczywistości nie rozumieli oni procesów i struktur, instytucji i traktatów, które współtworzą konstrukcję projektu europejskiego, w tym jednolitego rynku, unii celnej i walutowej. Dotyczy to nawet polityków takich jak Tony Blair, bardzo inteligentnego i instynktownie bardzo proeuropejskiego, czy Gordona Browna, którego charakteryzuje niepowstrzymana ciekawość intelektualna, także w sprawach Unii Europejskiej.

Jest w tym przede wszystkim rodzaj ignorancji prawnej. Nieustannie musiałem przypominać z Brukseli, że sprawy same po prostu się nie wydarzą, że muszą zostać wynegocjowane i zapisane na papierze. Że Brexit i umowa z UE to bolesny proces, przez który musimy przejść, wiersz po wierszu, i że wymaga on miesięcy, jeśli nie lat zabiegów w każdej dziedzinie. I że to samo się nie zdarzy. A ponieważ nie jesteśmy przesadnie legalistyczni i posiadamy system common law, odmienny od europejskiego systemu prawnego, mamy z tym problem.

Ważny jest w tym jeszcze element geostrategiczny. Jestem z wykształcenia historykiem, wiem zatem, że Wielka Brytania miewała okresy, kiedy uważała siebie za wielkiego gracza w Europie i zawsze była zainteresowana równowagą sił na kontynencie. Ale mieliśmy też bardzo silne tradycje zamorskie czy globalne, czy to względem Azji, czy w perspektywie transatlantyckiej. Mieliśmy jednak też momenty introwersji, ucieczki od świata. Można to dostrzec, w formie przeniesionej z naszej rzeczywistości w polityce Stanów Zjednoczonych, które również przeżywały momenty izolacjonizmu. Sądzę, że my dziś właśnie czegoś takiego doświadczamy. Częściowo odpowiada za to Europa, ale wiele w tym także reperkusji kryzysu finansowego i masowego oszczędzania, które po nim wprowadzono.

W niemałym stopniu jest to również reakcja na blairowski liberalny interwencjonizm, którego wyrazem była wojna w Iraku. Pamiętajmy, że Blair był zagorzałym, liberalnym internacjonalistą i interwencjonistą, zwolennikiem agresywnej polityki zagranicznej. Okazało się to przeciwskuteczne w przypadku wojny w Iraku. Jej konsekwencje zrujnowały jego reputację. Ale problem ma wymiar kolektywny i dotyczy całej brytyjskiej elity politycznej. Politycy mówią o globalnej Brytanii, jednak w rzeczywistości muszą prowadzić mniej awanturniczą politykę zagraniczną i zachowywać większą ostrożność. A zatem sprzeciw wobec wojny w Iraku i jej konsekwencji, publiczne poczucie odrazy wobec blairyzmu i tego, co za nim stało, a także reperkusje kryzysu finansowego – wszystko to wyzwoliło pragnienie odwrócenia się plecami do Europy. Ale ten moment przeminie, co próbuję tłumaczyć elitom Europy kontynentalnej. Nadejdzie kolejne pokolenie polityków brytyjskich, którzy będą pamiętali, że ich najlepszymi na świecie partnerami są partnerzy europejscy. I że w pewnym sensie jesteśmy skazani przez geografię, co oznacza bliską współpracę i uznanie problemów europejskich za nasze problemy. Myślę jednak, że zajmie to dobrych kilka lat.

– Wiem, że pracował pan w brytyjskiej służbie cywilnej, instytucji, która tradycyjnie postrzegana była jako czynnik stabilizujący rząd brytyjski. Tymczasem bywa ona prezentowana – najbardziej znanym tego przykładem był serial komediowy BBC „Tak, panie ministrze” – jako rodzaj „państwa w państwie” (deep state), a więc jako grupa doświadczonych biurokratów kierujących (czy manipulujących) ignoranckimi politykami. Czy brytyjska służba cywilna zawiodła w kontekście Brexitu? A może Brexit jest w jej interesie? W jednym z odcinków „Tak, panie ministrze” sir Humphrey, wysoki rangą biurokrata, stwierdza, że „służbę cywilną zjednoczyło pragnienie, by sprawić, żeby wspólny rynek nie zadziałał”.

– Jestem fanem brytyjskiej służby cywilnej, przechodzi ona jednak, jak sądzę, trudny okres. Funkcjonując w ramach międzynarodowego, negocjacyjnego skrzydła służby cywilnej w UE, mierzyłem się ze spadającym na przestrzeni ostatnich 20 lat potencjałem całego naszego systemu. Może przemawia przeze mnie wiek, ale sądzę, że w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych było w tym systemie więcej ludzi rozumiejących instytucje i procesy, dysponujących doskonałymi umiejętnościami negocjacyjnymi. Sam z tego korzystałem; mimo że rozpoczynałem karierę w ministerstwie skarbu, zostałem przedstawicielem dyplomatycznym przy UE oraz „szerpą”. A to bardzo niezwykłe. Wraz z Jonem Cunliffe’em, który pracuje teraz w Banku Anglii, jesteśmy jedynymi osobami spoza ministerstwa spraw zagranicznych, które zajmowały to stanowisko. Czułem jednak, w czasie referendum i po nim, że pozostałem ostatnią osobą, która rzeczywiście rozumie europejskich kolegów, wie, w jaki sposób myślą i jak postrzegają świat. A to kluczowe w tego typu negocjacjach: musisz rozumieć, jakie są interesy i korzyści drugiej strony.

Swoim podwładnym zwykłem mówić: Nie muszę wiedzieć, co myśli Londyn albo dlaczego Londyn myśli to, co myśli. Najczęściej to wiem – czuję to intuicyjnie. Wiem, co my myślimy. Chcę wiedzieć, co myślą Francuzi, Niemcy, Polacy, Hiszpanie czy Włosi i jakie są, waszym zdaniem, ich interesy. Myślę, że takiego sposobu myślenia jest dziś o wiele mniej niż w czasie, kiedy sprawowałem swoją funkcję.

Brexit jest momentem rewolucyjnym. Nie wierzę w ideę „państwa w państwie”, ponieważ brzmi ona jak teoria spiskowa. Urzędnicy służby cywilnej mają przejawiać lojalność wobec rządu i dostarczać aktualnie sprawującym władzę tego, czego ci potrzebują, służyć politykom uczciwą i bezpośrednio wypowiadaną radą. I ostatecznie być posłusznymi instrukcjom i wcielać je w życie. Rankiem 24 czerwca 2016 roku powiedziałem swoim współpracownikom: Jeśli nie możecie pracować dla rządu, który zdecydowany jest doprowadzić do Brexitu, nie róbcie tego, zrezygnujcie w tym momencie i idźcie pracować gdzie indziej. Musimy umożliwić naszym politykom doprowadzenie do jak najbardziej korzystnego dla kraju wariantu Brexitu. A ponieważ jesteśmy doświadczonymi negocjatorami, mamy tu do odegrania centralną rolę. Zatem urzędnicy służby cywilnej wbrew reputacji, którą cieszą się w mediach – nie przeczę, kwestie wypowiadane przez sir Humphreya są znakomite, a wiele z nich jest bliskich prawdzie – zajmują się służeniem wyłonionemu w wyborach rządowi i sprawianiem, by sprawy toczyły się prawidłowo.

Kiedy nadchodzi moment rewolucyjny, gdy ludzie chcą rewolucyjnej zmiany, pojawia się ryzyko, że dotychczasowa elita zostanie uznana za tych, którzy w istocie nie są wierni programowi zmiany, nie są jej prawdziwymi wyznawcami, a skoro tak, to nie mogą wprowadzać tej zmiany w życie.

Jest to rzeczywiście trudne. Miałem nieco takich doświadczeń pracując dla Blaira i Browna, choć nigdy nie doprowadziły one do mojej rezygnacji. Musiałem jednak być dość twardy wobec ludzi dokoła obu tych premierów, mówiąc im, że nie muszę być żarliwym wyznawcą pragnień premiera. Nie muszę być zagorzałym wyznawcą blairyzmu, brownizmu, cameronizmu czy mayizmu, aby dążyć do najlepszego możliwego rezultatu. I bardzo mocno wierzę, że wielką wartością brytyjskiej służby cywilnej – w przeciwieństwie do systemu amerykańskiego – jest to, iż ludzie tacy jak ja pracują na całkowicie niepartyjnych zasadach dla tych, którzy sprawują urząd. I że czynimy wszystko, co w naszej mocy, by uzyskać wyniki najlepsze z możliwych.

Lecz ten stan rzeczy ma również swój rewers. Myślę tu o sytuacji, gdy establishment nie rozumie już pewnych spraw, za bardzo poddaje się inercji, przywiązuje się do status quo, ponieważ czuje się w nim komfortowo. To takie weberowskie spojrzenie na biurokrację i jej zachowania. Sam zawsze bardzo obawiałem się biurokratycznej prywaty i tego, że biurokracja umacnia status quo bądź celowo wprowadza do systemu inercję. Nie twierdzę więc, że wszelkie zarzuty formułowane przez zwolenników Brexitu są bezpodstawne. Sądzę jednak, że taka sytuacja stanowi zagrożenie dla państwa, gdyż wyzwala niszczącą nieufność elity politycznej wobec elity urzędniczej.

Przed swoją rezygnacją, w imię zapewnienia najlepszego z możliwych wariantów Brexitu, starałem się oczywiście udzielać szczerej i jednoznacznej odpowiedzi na pytania o naszych partnerów, czego się oni domagają, czego my powinniśmy się domagać i co jest wykonalne. I starałem się czynić to tak, by przebić się przez wiele bredni, które opowiadano, a które były po prostu urojeniami. Zresztą zwolennicy pozostania w UE również mają urojenia na temat możliwej do uzyskania wersji Brexitu. I w końcu 2016 roku stanąłem przed dylematem, który stał się nie do zniesienia: w jaki sposób masz mówić rządzącym prawdę, nie niszcząc zaufania, którym cieszysz się u wysokich rangą polityków – a to oni, ostatecznie, zostali wybrani i ponoszą odpowiedzialność? I musisz czynić to tak, by przekonać tych ludzi, że jesteś w pełni wiarygodny i zaangażowany w to, co próbują oni uzyskać, ale starasz się jedynie udzielić im najlepszej i najbardziej szczerej rady.

Na służbę cywilną spoglądam teraz z zewnątrz. Rozmawiam z wieloma osobami, które pracują tam na wszystkich poziomach. Nastroje nie są dobre. Istnieje poczucie oblężenia. Wywierana jest też ogromna presja, by realizować wiele rzeczy naraz. Ludzie to lubią, ponieważ mają poczucie, że zajmują się niezwykle interesującymi sprawami. Towarzyszy temu jednak świadomość, że ten wysiłek jest obecnie niedoceniony i dyskredytowany przez klasę polityczną, która gotowa jest bezwzględnie demonizować każdego, kto nie jest wystarczająco zagorzałym zwolennikiem całego projektu.

Sądzę, że na Wyspach mamy silną tradycję rządów prawa, mocne instytucje sądownicze o wielowiekowej historii, podobnie jak instytucje legislacyjne czy silną służbę cywilną, z której powinniśmy być dumni, a także silne ministerstwo skarbu oraz Bank Anglii. Jeśli demonizuje się lub dyskredytuje wszystkie te instytucje, mówiąc, że są siedliskiem pasożytów, trzeba uważać, czego sobie tym samym życzymy. Źródłem siły Wielkiej Brytanii są w istocie jej najlepsze instytucje. Nie można ich demolować, twierdzić, że niezbędna jest „maoistyczna rewolucja”, „długi marsz” przez te instytucje i wprowadzenie do nich prawdziwych wyznawców Brexitu. Jeśli to się uczyni, zniknie wiele z tego, co reszta świata lubi, szanuje i ceni w Wielkiej Brytanii.

– Po opuszczeniu służby cywilnej ma pan teraz wiele okazji, by rozmawiać z liderami biznesowymi w całej Europie. O co najczęściej pytają? I jaki będzie, pana zdaniem, rzeczywisty efekt wystąpienia z UE, jeśli chodzi o opuszczenie przez wielkie korporacje londyńskiego City lub przeniesienie produkcji z Wielkiej Brytanii do innych państw?

– Rozmawiam z wieloma liderami biznesowymi, prezesami zarządów, szefami przedsiębiorstw. Byli to wcześniej głównie przedstawiciele sektora finansowego, banków, instytucji zarządzających aktywami czy funduszy hedgingowych, stopniowo jednak dołączyli do tego grona przedstawiciele innych branż. Ich ogólny nastrój to skrajna frustracja, niekiedy złość i rozgoryczenie. Nie sądzę, by rząd odpowiednio się z nimi komunikował. Wyrażają niedowierzanie, że po trzech latach możemy być wciąż w miejscu, w którym jesteśmy, i że nie możemy donikąd dotrzeć. Czasem to niedowierzanie dotyczy drugiej strony stołu negocjacyjnego i nie jest skierowane do Brytyjczyków, a raczej do całej klasy politycznej na kontynencie, która nie rozumie wagi gospodarczej całego problemu.

Bardzo trudno jest wytłumaczyć ludziom z sektora prywatnego, że właściwie negocjacje w sprawach, które są dla nich ważne, jeszcze się nawet nie zaczęły. Myślą oni wówczas: „Chwileczkę, tkwimy w tym od trzech lat, a ty mi mówisz, że dotąd nawet nie doszliśmy do kwestii, które uważam za najbardziej istotne dla naszych przyszłych planów?”.

Jest więc wiele złości, niedowierzania, osłupienia i zdeprymowania tym, jak długo to się toczy. I jest też pragnienie jasności i prostego rozwiązania. Jaki pożytek z moich porad mają przedsiębiorstwa? Trzeba kreślić dla nich scenariusze, dawać podstawę, by mogli podejmować jakieś decyzje. Obawiam się, że ministrowie obecnego rządu dość słabo rozumieją, w jaki sposób poważne firmy z prywatnego sektora podchodzą do podejmowania decyzji oraz – jakie decyzje muszą podjąć i czego potrzebują, by moc je zaplanować.

Mówisz więc politykom, którzy nie pojmują, na czym polega podejmowanie decyzji w branży komercyjnej: „Przykro mi, ale międzynarodowe rady nadzorcze po prostu muszą przyjąć jakąś wizję, dokąd wszystko to zmierza, a potem, kiedy już zainwestują w ten kierunek i zabezpieczą odpowiednie środki, prawdopodobnie będą nim podążać bez względu na to, jakie wy podejmiecie decyzje. Ponieważ dla nich będzie już za późno by zmienić plany”.

Nastroje w świecie biznesu nie są zatem dobre. Gospodarka ma się nieźle, jednak nastroje są więcej niż ambiwalentne, co przekłada się na efekty inwestycyjne: w przeciągu czterech kolejnych kwartałów widzieliśmy postępujący spadek inwestycji ze strony przedsiębiorców. Dlaczego? Ze względu na niepewność, na brak jasności. Jeśli nie wiesz, ku jakiemu reżimowi zmierzasz, dlaczego miałbyś dziś dokonywać w Zjednoczonym Królestwie dużych, długoterminowych inwestycji?

Jest we mnie w tej kwestii nieco z Brexitowca,mimo że jestem gorącym przeciwnikiem wyjścia z UE bez żadnej umowy, ponieważ nie jest to żadne rozwiązanie. Ostatecznie i tak trzeba będzie wynegocjować wiele umów w wielu sektorach. Zatem wyjście bez porozumienia niczego nie rozwiąże. Tym, czego potrzebuje sektor prywatny, jest decyzja, nawet jeśli byłaby to decyzja zła lub niepożądana. Chcą po prostu wiedzieć: „Jeśli opuszczamy unię celną, to czy moglibyście nam o tym powiedzieć, abyśmy mogli ustalić, co oznacza to dla naszych łańcuchów logistycznych? I na tej podstawie będziemy podejmować dalsze decyzje. Ale musimy wiedzieć, czy wychodzimy z unii celnej czy też nie”.

Martwi mnie całkowity paraliż naszego systemu politycznego. Miesiąc za miesiącem słyszymy niekończące się zapewnienia, że w kolejnym głosowaniu zapadnie decyzja albo nastąpi jakiś cudowny przełom, który nigdy nie nadchodzi. I wciąż dryfujemy, a politycy nie dostrzegają kosztów tego dryfowania. Jednak w realnym świecie koszty tego paraliżu są znaczące i nie można w nim trwać wiecznie. Nie jest to zresztą korzystne także dla Unii Europejskiej.

Mój stosunek do gospodarczej strony Brexitu – i tu często zaskakuję słuchaczy będących jego zwolennikami – jest następujący. Jeśli opuścimy jednolity rynek i unię celną, przyjmując model oddalający nas od UE bardziej niż Norwegia, Szwajcaria albo Turcja (pozostaje ona w unii celnej z UE), negatywne konsekwencje gospodarcze będą dość znaczne na przestrzeni kolejnych 5 do 10 lat. Jednak świat się nie skończy. Pojawią się konsekwencje dla terms of trade, konsekwencje mikroekonomiczne w poszczególnych sektorach, z których część bardzo trudno przewidzieć, a niektóre mogą być całkiem spore. Jednak wynikną z tego także pewne pozytywy.

Rozmawiałem w Wiedniu ze starym, austriackim przyjacielem. Powiedział mi: Kiedy tworzyliśmy modele dotyczące konsekwencji naszej akcesji do UE, udało nam się przewidzieć prawidłowo efekty dla terms of trade, jednak przeoczyliśmy wiele konsekwencji mikroekonomicznych. Zanim przystąpiliśmy do UE, nasza pizza, przeznaczona na rynek lokalny, wytwarzana była w całości w Austrii. Jednak w momencie, kiedy weszliśmy do UE, małe i średnie przedsiębiorstwa w tej branży zbankrutowały w ciągu dwóch czy trzech lat, ponieważ o wiele więksi gracze, głównie z Niemiec, zdominowali nasz rynek, dysponując szerszymi możliwościami dostarczania produktów. Rzecz jasna miało to bezpośrednie konsekwencje dla poziomu austriackiego zatrudnienia. Może jednak – wiem, że zabrzmi to bezdusznie – dzięki temu uzyskano sprawniejszą gospodarkę i efekt skali. Dlaczego pragniemy dużego, jednolitego rynku – po to, by uzyskać podobne efekty?

Mówiąc zatem z perspektywy ekonomisty – a w 2016 roku wraz z kilkoma kolegami usiłowaliśmy dotrzeć z tą myślą do premier, kanclerza i ministra spraw zagranicznych, jak widać w zasadzie bez powodzenia – dowodziliśmy, że jeśli opuścimy jednolity rynek i unię celną, doprowadzi to do wielkiego szoku związanego z łańcuchem dostaw. Ten stan rzeczy wymagać będzie od gospodarki brytyjskiej istotnego dostosowania i nie można tego faktu minimalizować. Nie można wmówić sobie, iż możemy być w połowie wewnątrz, a w połowie na zewnątrz unii celnej, bo to nieprawda. Jeżeli zmierzasz ku odmiennemu reżimowi, ponieważ nie potrafisz zaakceptować swobodnego przemieszczania osób i nie chcesz supranarodowego sądu – świetnie. Ale wynikną z tego spore wstrząsy i konieczność dostosowania. Jako ekonomista i były urzędnik ministerstwa skarbu sądzę, że należy próbować złagodzić ten wstrząs. Trzeba dać ludziom czas na dostosowanie, a także przygotować sporo „amunicji”, aby przeciwstawić się szokowi i ostatecznie osiągnąć stan równowagi po opuszczeniu jednolitego rynku oraz unii celnej.

Niektóre z przedsiębiorstw z tych regionów Wielkiej Brytanii, które są najbardziej zależne od jednolitego rynku, zostaną dotknięte najmocniej. Londyn jest jednym z takich miejsc. Może to doprowadzić do zrównoważenia gospodarki i pewnego wyrównania bogactwa i wzrostu gospodarczego w kraju. Mamy przecież niezwykle potężną i niezwykle produktywną stolicę oraz otaczający ją region, ale mamy też regiony, które plasują się pośród najuboższych nie tylko w Europie Zachodniej, ale i w całej Europie. Być może zatem dojdzie tu do pewnego zrównoważenia, jednak pewne sektory gospodarki, zależne od jednolitego rynku, spotka największy cios.

Nie należę mimo to do ludzi, którzy twierdzą, że świat się skończy, a niebo spadnie nam na głowę. Nasza gospodarka poniesie szkody, pewne przedsiębiorstwa zbankrutują, inne będą musiały przenieść się do Zjednoczonego Królestwa, jeśli będą chciały prowadzić produkcję wyłącznie na rynek brytyjski, a jeszcze inne uznają, że skoro nie można dostarczać usług dla rynku unijnego, działając w Wielkiej Brytanii, przeniosą się do Holandii, Irlandii, czy Niemiec. Szczerze mówiąc, wszystko to zapowiada największą zmianę gospodarczą w moim życiu.

Nie można więc minimalizować ekonomicznego wymiaru Brexitu. Dlatego oczekuję od polityków rządzących w moim kraju, żeby wreszcie oświadczyli: „Wiele lat zajmie nam uzyskanie stanu równowagi po urzeczywistnieniu Brexitu. Wiąże się z tym wiele spraw, wszystkie musimy wynegocjować z UE – od przepływu energii elektrycznej po lotnictwo i usługi finansowe. I w niektórych dziedzinach warunki nie będą dobre, jak dotąd. Ale za tym zagłosowaliście. Jest to cena, którą przyjdzie nam zapłacić za rezygnację z integracji politycznej, której tak nienawidzicie”.

Theresa May nigdy czegoś takiego nie powiedziała. W istocie mówiła coś zupełnie przeciwnego – że brak umowy jest lepszy niż zła umowa i że opuścimy unię 29 marca 2019 roku. Kiedy do tego nie doszło, to oczywiste, że w sondażach jedynie 8 procent badanych uznało, że negocjacje przebiegają pomyślnie. W ten sposób ustawiasz się na kursie ku klęsce, co zwiększa poparcie dla ludzi w rodzaju Nigela Farage’a.

Podkreślę więc raz jeszcze – nigdy nie stałem na stanowisku, że brytyjską gospodarkę czeka w wyniku Brexitu koniec świata. Myślę, że będzie on miał istotny wpływ w następnych 5 –10 latach, a jeśli nie podejdziemy do tego właściwie, może to być 15 do 20 lat. Potem jednak gospodarka osiągnie równowagę, choć będzie musiała się dość radykalnie zrestrukturyzować. Możemy w efekcie być nieco ubożsi, niż bylibyśmy pozostając w UE – o jakieś 3 –7 procent. Co z punktu widzenia urzędnika ministerstwa skarbu, którym byłem kiedyś, oznacza bardzo dużo. Czy jednak opinia publiczna widzieć w tym będzie rzeczywiście konsekwencje Brexitu?

– Ale po kolejnych przesunięciach jego terminu wciąż nie wiadomo, czy i kiedy ostatecznie Zjednoczone Królestwo opuści Unię Europejską. Gdy to nastąpi, Wielką Brytanię czekają niezwykle wymagające negocjacje, których celem będzie ustalenie przyszłych stosunków z Europą. Jaki mógłby być, pana zdaniem, najlepszy możliwy efekt tego procesu?

– Najlepszym rezultatem, zapewne w kolejnych 5 –10 latach, byłoby kompleksowe porozumienie o wolnym handlu z umowami dotyczącymi bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego. A także możliwie przyjazne relacje, w których stopniowo będziemy sobie przypominać – po obu stronach Kanału – że jesteśmy bliskimi partnerami i musimy z sobą współpracować w wielu kwestiach. Nie brzmi to nadzwyczaj ambitnie, jednak w istocie obawiam się dziś, patrząc na rodzimą i europejską politykę, że mogą to być ambicje nieosiągalne i sprawy będą musiały się pogorszyć, zanim ulegną poprawie.

Jeśli będziemy chcieli skonstruować możliwie kompleksowe porozumienie o wolnym handlu, głębsze i szersze niż porozumienia UE z Kanadą czy Japonią, pojawią się bardzo złożone kwestie dotyczące usług. Ponieważ UE jest oczywiście organizacją legalistyczną, opierającą się na precedensach, nie może zawrzeć ze Zjednoczonym Królestwem preferencyjnych porozumień, które nie stosowałyby się do państw trzecich, takich jak wspomniane wyżej kraje. Z punktu widzenia gospodarki w interesie obu stron jest, rzecz jasna, zawarcie porozumienia głębszego, lepiej dopasowanego i konkretniejszego, jednak będzie to trudne do osiągnięcia. Obawiam się bowiem, że proces radykalizacji po prawej stronie brytyjskiego spektrum politycznego jeszcze się nie zakończył i prawdopodobnie sytuacja za moment ulegnie dalszemu pogorszeniu. Konserwatyści, po katastrofalnym wyniku w wyborach do Parlamentu Europejskiego i wygranej Partii Brexit, zaczną panikować i myśleć, że tracą twardy elektorat na rzecz bardziej prawicowego Farage’a, sprytnego polityka i… szarlatana w kwestiach merytorycznych. I sami przesuną się dalej na prawo, przyjmując pozycję jeszcze twardszą, jeszcze bardziej wojowniczą i konfliktową. Będziemy mieć nowego premiera, który uda się do Brukseli i powie: „Obecna umowa jest nie do utrzymania, kilka razy nie udało się jej przegłosować. Nigdy nie zgodzimy się na układ, w którym zapisany jest backstop, musimy zmierzać szybciej ku alternatywnemu porozumieniu. A jeśli nie zgodzicie się na ponowne otwarcie negocjacji i rezygnację z backstopu, my wstrzymamy wpłatę pieniędzy”.

Ten scenariusz jest bardzo prawdopodobny w ciągu następnych 6 – 9 miesięcy. Myślę, że jeśli do niego dojdzie, to strona unijna zakończy cały proces. Przy takim stanie rzeczy, 31 października prezydent Macron i inni znajdą zapewne większe poparcie dla twardego scenariusza niż dotąd. A nowy premier brytyjski może nie mieć w Izbie Gmin większości, która pozwoli mu na swobodę działań, wciąż zatem będziemy sparaliżowani. Konserwatyści potrzebować będą wyborów parlamentarnych i tego, by odnieść w nich zwycięstwo nad Jeremym Corbynem, który też musi się zdecydować, w jaką stronę zmierzać ma Partia Pracy.

Jeśli tak się stanie w następnych 6 –12 miesiącach, to wszyscy będziemy w wielkim kłopocie. W stolicach europejskich nawołuję więc moich rozmówców do powściągliwości. Sytuacja jest bardzo trudna. Sądzę, że odpowiada za to w dużym stopniu zarówno złe prowadzenie przez premier May negocjacji, jak i fatalna prezentacja rezultatów tych negocjacji na Wyspach. Po jej odejściu wzrośnie jednak zagrożenie ze strony rewolucyjnych zwolenników wyjścia z UE bez umowy, co jest wariantem obłąkańczym z punktu widzenia gospodarki brytyjskiej. Myślę, że poważni ministrowie, włączając w to premier May, wiedzą o tym. Jednak ona sama wpadła w retoryczną pułapkę, głosząc hasło, że brak umowy jest lepszy niż zła umowa. Nie sądzę, by ona sama w to wierzyła, zresztą Europejczycy też nie wierzą, że ona w to wierzy. Możemy jednak obudzić się z tym wariantem nie dlatego, by ktokolwiek tego sobie życzył, ale dlatego, że sprawy nieubłaganie doprowadzą do takiego finału.

Nakreśliłem dotąd negatywny scenariusz. Dobry scenariusz polegałby na tym, że przebrniemy jakoś przez kolejne miesiące i zawrzemy układ o unii celnej albo coś, co będzie krokiem ku takiej unii. W rzeczywistości konserwatyści woleliby zmierzać ku wariantowi atlantyckiemu, bliższemu kanadyjskiemu układowi o wolnym handlu, niż znaleźć się w ramach unii celnej. Obawiam się jednak, że wciąż będą oni opowiadać sobie bajki, że takiemu kanadyjskiemu wariantowi towarzyszyć będą rozwiązania, których tam być nie może. I nie wiem, co uczynią labourzyści, ponieważ polityka Partii Pracy zdaje się nie mieć w ogóle sensu. Lewicowi liderzy pod wodzą Corbyna chcą opuszczenia UE i pragną, by Brexit przebiegł źle, za co będzie można obarczyć odpowiedzialnością Partię Konserwatywną. Z drugiej strony, są tam ludzie tacy jak Keir Starmer, który jest o wiele bardziej proeuropejski i chciałby powrotu do UE i rozpisania drugiego referendum. Kierunek, w którym podążać będzie Partia Pracy, zależy od tego, jak długo Corbyn utrzyma władzę w partii. Staję się więc jeszcze większym pesymistą niż byłem w 2016 roku.

– Jeśli Zjednoczone Królestwo wystąpi teraz z UE, to czy istnieje szansa na jego ponowne przystąpienie w dającej się przewidzieć przyszłości?

Wydaje mi się to perspektywą bardzo odległą, jeśli w ogóle możliwą, choć oczywiście nie można tego wykluczyć. Bardziej realistyczna jest inna perspektywa, a mianowicie, że po twardym albo bezładnym Brexicie do akcji wkroczy Szkocka Partia Narodowa. W końcu Szkocja zagłosowała w 62 procentach za pozostaniem w UE, a dziś tę opcję wsparłoby 70 procent głosujących. To ogromna szansa dla SNP, by powrócić do kwestii niepodległości, mówiąc: „Chcemy rozpocząć, jako Szkocja, negocjacje akcesyjne zgodnie z artykułem 49 traktatu”. Będzie to interesujący moment dla państw UE, w tym na przykład dla Hiszpanii.

Ale powróćmy jeszcze do scenariusza, który chyba zbyt pochopnie uznałem za mało realistyczny. Mamy dziś gorących zwolenników pozostania w Unii, mocny ruch proeuropejski, który po Brexicie może przekształcić się w ruch na rzecz ponownego przystąpienia. Nie sądzę, aby ten ruch tak po prostu zaniknął, ponieważ ludzie, którzy go tworzą, są zdeterminowani, by odwrócić Brexit. Przez 25 lat żyłem w systemie,w którym siły buntownicze istniały po stronie zwolenników opuszczenia UE, lecz możemy stać się świadkami odwrotnego zjawiska – władzę będzie sprawować niestabilny rząd zwolenników Brexitu, który stopniowo zmieni orientację i stanie się bardziej proeuropejski, by dojść w końcu do wniosku, że gospodarce słabo się powodzi i jedynym rozwiązaniem jest ponowne przystąpienie do UE.

Niestety dzisiaj sądzę, że relacje pomiędzy Wielką Brytanią a UE mogą stać się tak trudne, że niełatwo będzie przedstawiać stanowisko proeuropejskie i go bronić. Albowiem natychmiast trzeba będzie zmierzyć się z pytaniami: czy otrzymamy rabat? Nie. Czy będziemy zobligowani do przystąpienia do strefy euro? Podejrzewam, że nie. A czy będziemy zobligowani do przystąpienia do strefy Schengen? Czy będziemy musieli włączyć się w proces tworzenia armii europejskiej? Wszystkie te kwestie znajdą się znów na stole. Nie sądzę więc, by takie stanowisko wygrało, zwłaszcza, że słyszę w europejskich stolicach: Dlaczego mielibyśmy chcieć, by Brytyjczycy pozostali w UE, wciąż zachowując się niewłaściwie i posiadając przywileje? Mówiąc krótko, nie wierzę, by strona europejska chciała naszego powrotu dopóty, dopóki nie będzie przekonana, że całkowicie zmieniła się filozofia polityczna systemu brytyjskiego.

przetłumaczył Filip Biały

 

Ivan Rogers (1967) – wysoki rangą urzednik służby cywilnej, dyplomata, doradca premiera Tony’ego Blaira i Davida Camerona, przedstawiciel Zjednoczonego Królestwa przy Unii Europejskiej (2013-2017).

Filip Biały (1984) – pracownik naukowy w Zakładzie Filozofii Polityki na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM w Poznaniu, od lutego do września 2019 roku – Visiting Fellow w London School of Economics and Political Science.

Artykuł ukazał się w 155 numerze Przeglądu Politycznego
Skip to content