W dziesiątą rocznicę śmierci Jerzego Giedroycia | Rozmowa PP 102/2010

Iza Chruślińska: We wstępie do książki „Przedwiośnie czy Potop” zadałeś pytanie „Czego Polacy potrzebują?”, trawestując tamto pytanie zapytam, czy Polska i Polacy Anno Domini 2010 potrzebują Jerzego Giedroycia i wizji stworzonej przez „Kulturę”?

Andrzej Mencwel: Nie mam żadnej wątpliwości, że idee Redaktora pozostają nadal aktualne i są dla Polaków ważne. W rozumieniu Jerzego Giedroycia wizja polityczna była synonimem wizji historycznej. Wizja historyczna, z kolei, miała korzenie w odległej przeszłości i sięgała w daleką przyszłość. Zmiana stosunku do Ukrainy, Litwy i Białorusi, kluczowa dla całej koncepcji ULB, wynikała nie tylko z odrzucenia przedwojennej wrogości oraz ówczesnej polityki mniejszościowej, ale także z krytycznego przemyślenia całej tradycji jagiellońskiej. Kultura nie wznawiała „idei jagiellońskiej”, jak się czasem dziś uważa, lecz ją przekraczała.

Giedroyc i jego współpracownicy uważali słusznie, że tradycja jagiellońska była tradycją dominacji nad wschodnimi sąsiadami, a wyzbyć się należy nie tylko takich politycznych tendencji, ale także ich resztek mentalnych, wyrażających się w różnych formach paternalizmu.

Gdyby na nieszczęście – a nikt, włącznie z Rosją, nie powinien sobie tego życzyć – załamało się państwo ukraińskie, wówczas można by porzucić wizję Giedroycia, choć nie mamy niczego zamiast. Skoro jednak Ukraina istnieje jako państwo, zadaniem Polaków jest myślenie i działanie w interesie trwałości tego państwa oraz dla ciągłej poprawy naszych wzajemnych relacji. Nasze zasadnicze, historyczne podejście do Ukrainy nie powinno ulegać zmianom sezonowym. Nie należy sądzić, jak to się pisze ostatnio, że budowanie lepszych relacji Polaków i Ukraińców jest uzależnione od zmiany gabinetu politycznego w Kijowie. Pracę na rzecz współpracy i zbliżenia należy wykonywać w każdych warunkach – cel się nie zmienia, środki natomiast należy dostosować do sytuacji. Mamy do odrobienia złe nawarstwienia sięgające kilkuset lat, więc trzeba na to paru pokoleń. Żeby też nigdy nie groziły nam tak tragiczne wydarzenia, jak „Wołyń” i ,Wisła”, zmienić się muszą stosunki między ludźmi, a nie tylko między państwami. Jerzy Giedroyc był głęboko przeświadczony, że Polacy powinni autentycznie zmienić swój stosunek do Ukraińców, Białorusinów i Litwinów. Co to znaczy autentycznie zmienić? Chodziło mu o to, abyśmy wyzwolili się ze wszystkich obciążeń przeszłości, nie tylko od materialnego spadku kolonialnej dominacji, ale także od jej symbolicznego dziedzictwa. A tu nawet poszczególne słowa są obciążone, na przykład „kresy”, nie mówiąc już o całej symbolice Polski Jagiellońskiej – zawsze trzeba uważać, czy nie rani ona naszych sąsiadów. Taka zmiana, doprawdy historyczna, potrzebuje oczywiście dobrych stosunków międzypaństwowych, gdyż one stanowią ułatwienie, ale od nich dopiero się zaczyna. Wymaga ona pracy nie tylko nad tworzeniem warunków politycznych, ale także nad mentalnością i postawami Polaków. Polski paternalizm wobec wschodnich sąsiadów, specyficzna odwrotność kompleksu niższości wobec Zachodu, kształtował się przez kilkaset lat i dawniej niewątpliwie był kolonialny. Od stu co najmniej lat się rozkłada, ale to nie oznacza, że zniknął, a Polacy ulegli cudownemu przeistoczeniu i mają partnerski, przyjacielski stosunek do Ukraińców, Białorusinów czy Litwinów. Jak długo Polska będzie istnieć w tym układzie terytorialnym, politycznym, kulturalnym, a potrwa to tak długo, jak historia świata, tak długo wizja Giedroycia zachowa swoją aktualność.

Wizja jest kluczowym słowem w koncepcji i myśleniu Redaktora, od tego słowa Redaktor rozpoczyna swoje przesłanie w zakończeniu „Autobiografii na cztery ręce”, które można uznać za jego testament. Jakie znaczenie i treść nadawał tej wizji Jerzy Giedroyc?

Kiedy Kultura startuje w latach powojennych, najpierw w Rzymie, wkrótce w Paryżu, Europa, mimo zwycięstwa wojennego, które właściwie było amerykańskie i radzieckie, nie ma dobrego samopoczucia, ani wiary w siebie. Pogrąża się raczej w pesymizmie, a jedni z nadzieją, inni z przerażeniem oczekują dalszego ciągu wojny. Otóż ta odosobniona grupka polskich intelektualistów wypisuje i komponuje w pierwszych numerach miesięcznika strzelisty, można powiedzieć, akt wiary w Europę, w jej kulturę, w europejską przyszłość. Koncepcja ULB, która jest zwornikiem wizji Giedroycia, ukształtuje się kilka lat później i nie może być wyjmowana z całości tej wizji, a ta obejmuje Europę i świat. Skrótowo powtórzę to, co napisałem już kiedyś – wizja Giedroycia to jest wizja zrealizowanego europejskiego „żyznego półksiężyca” – od Krymu do Andaluzji, od Kerczu do Gibraltaru. Nie widać żadnych historycznych, a nie okazjonalno-sytuacyjnych przeszkód, które zmuszałyby nas, żeby takiej wizji się wyrzekać! Chcemy tam wszędzie dostatku, swobody, zniesienia granic, przyjaźni między ludźmi, współgrania kultur. Jest oczywiste, że w takiej wizji nie można pominąć Niemiec i Rosji, ponieważ Niemcy stanowią szczyt takiego „półksiężyca”, a Rosja musiałaby się do niego zbliżać, także wewnętrznie. A poza tym są to nasi wielcy sąsiedzi – i to wystarcza za rację porozumienia. Niemcy stanowią dobry przykład sposobu myślenia Giedroycia i Mieroszewskiego. Byli oni przecież świadomi, że relacje Polski z Niemcami ukształtowało kilkaset lat negatywnych doświadczeń, których kulminacją była II wojna światowa. Przyjmując to tragiczne doświadczenie, można było uznać, że rachunku krzywd nie sposób wyrównać i że Polska nigdy nie pojedna się z Niemcami. Redaktorzy Kultury zdawali sobie jednak sprawę, że po wojnie tworzyły się nowe komponenty tej relacji. Niemcy stawały się państwem demokratycznym, potem zostały współzałożycielem Wspólnoty Europejskiej i jednym z głównych jej filarów. W tej nowej sytuacji Giedroyc uważał, że nie zapominając o bolesnej przeszłości, pamiętając o ofiarach niemieckiego nazizmu, należy jednak kierować myślenie o relacjach polsko-niemieckich w przyszłość. Ale wiedział także, że nie da się tworzyć lepszej przyszłości, otwierając ciągle rachunek krzywd. Dobre sąsiedztwo we wszystkich znaczeniach nie było dla niego frazesem, lecz słowem-kluczem. Między Polakami a Niemcami, podobnie z innymi naszymi sąsiadami, powinno ono obejmować wszystkie poziomy życia, od stosunków międzypaństwowych po zwykłe, handlowe czy sportowe kontakty międzyludzkie. Przykład tej zmiany, jaka dokonała się między Niemcami a Francją był tu niewątpliwie inspirujący, a zmiana ta była korzystna dla całej Europy i świata. Na koniec tego fragmentu naszej rozmowy – anegdota. Kilka lat temu jechałem samochodem przez Niemcy do Francji, a szukając przeprawy przez Ren, przypadkiem natrafiłem na miasteczko, w którym był prom, a nie most. Po pędzących autostradach był to skok w inny czas – na prom trzeba było czekać, po Renie wolno płynęły barki, na promenadzie wypoczywali emeryci, spacerowały mamy z dziećmi. Przy zejściu na prom spostrzegłem budę wartowniczą, dobrze znaną z polskich obrazków okupacyjnych, niemiecką „wachę”. Była ona jednak kolorowa i zamieniona w kosz na kwiaty! Życzę nam wszystkim, aby na wszystkich naszych granicach wartownie zamieniono na kwiaciarnie!

Wspomniałeś również o roli Rosji w koncepcji Giedroycia. Rosja stanowi bardzo ważne jej ogniwo, tyle że jest ono najczęściej niewłaściwie interpretowane. O czym, wedle koncepcji Redaktora, nie należy zapominać budując relacje z Rosją?

Ze względu na nasze położenie geopolityczne Rosja stanowi jedno z podstawowych odniesień polskiej polityki i historii. Giedroyc świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Uważał, że układając się z Rosją powinniśmy rozliczyć zaszłości historyczne, uregulować takie sprawy jak Katyń. Zawsze stał na gruncie prawdy historycznej i nigdy od niej nie odstąpił. Ale – uczciwie rozliczyć, w jego rozumieniu, oznaczało także – zneutralizować. Żadna bowiem kwestia, nawet kwestia Katynia, nie powinna stać się skupieniem wszystkich antyrosyjskich symbolicznych i mentalnych zaszłości, jakie nawarstwiały się przez wieki. Mówiąc najkrócej – nie można porozumieć się z Rosjanami tak długo, jak długo będziemy ich traktować jak Moskali. Giedroyc, Mieroszewski, Czapski, także Miłosz, pozostając wobec Rosji realistami politycznymi, mieli – o co w Polsce jest bardzo trudno – „oddemonizowaną” wizję Rosji. Szarpanina, w jaką popadliśmy po katastrofie smoleńskiej pokazała po raz kolejny, jak głęboko nadal zakorzeniona jest pośród naszych rodaków demoniczna wizja Rosji. Rosja jest inna od Polski pod wieloma względami, ale przede wszystkim różni się tym, co najmniej bierze się pod uwagę. Rosja jest bowiem państwem o nieznanej w Polsce ciągłości państwowej, racja stanu jest tam zawsze na pierwszym miejscu i jest właściwością mentalną Rosjan. W Polsce politycy wysokiego szczebla nie umieją utożsamiać się mentalnie z racją stanu, czynią to najwyżej urzędowo; w Rosji postępuje tak nawet przypadkowy pasażer metra – proszę z nim pogadać. Proszę też znaleźć przeciętnego Polaka, który taką tożsamość odczuwa – taki gatunek u nas nie występuje! Dlatego trzeba zawsze chłodno oceniać zachowania rosyjskich polityków – nie demonizując ich, ale też nie dając się zwodzić ich łaskom. Przyznanie się do błędu to ostatnia rzecz, jaką robi rosyjskie państwo, przykładami są tu zarówno pakt Ribbentrop-Mołotow, jak i Katyń. W katastrofie smoleńskiej mają swój udział zarówno błędy polskie, jak i rosyjskie – tylko u nas trwa wojna domowa, a tam panuje pełna zgodność w ukrywaniu własnego udziału. Ja nie mówię, że rosyjski sposób lepszy, mówię tylko, że oni są inni i trzeba to rozumieć. A wojna domowa też mnie odpycha.

Rosja jest, od upadku bolszewickiego Związku, cały czas w drodze przemian, mam nadzieję, że zostanie normalnym, federacyjnym, demokratycznym państwem. Jej droga jest dłuższa i bardziej wyboista niż Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, ale powinniśmy sprzyjać jej przemianom, rozumiejąc jej specyfikę. Najgorszym sposobem na Rosję jest podsycanie w niej postaw nacjonalistycznych, wielkoruskich. Demokratyczne państwo, jak widać na przykładzie Niemiec czy Francji, zajmuje się tym, aby tworzyć dobre warunki życia dla swoich obywateli i porzuca rewindykacje terytorialne. Dla Polski idealne byłyby normalne, przyjazne relacje z Rosją zajętą bytem swoich obywateli, a nie udowadnianiem nam i Europie swojej mocy. To jednak, co kluczowe w wizji Jerzego Giedroycia – kwestia relacji z Rosją nie może pozostawać w konflikcie z naszymi relacjami z Ukrainą, Litwą i Białorusią. Koncepcja ULB została stworzona także dlatego, aby Polacy zrozumieli, że obszar ten stanowi autonomiczne terytorium, które nie jest i nie powinno być polem rozgrywki polsko-rosyjskiej. Sprzyjając rozwojowi demokracji w krajach takich jak Ukraina i Białoruś, pośrednio sprzyjamy także demokratyzacji Rosji. Im bardziej kraje ULB będą demokratyczne i niezależne, tym bardziej Rosja będzie zmuszona podjąć demokratyczną rywalizację! Jeśli natomiast traktowalibyśmy państwa ULB jako narzędzia naszej rozgrywki z Rosją, to będziemy podsycać wielkoruski nacjonalizm i nieufność tych krajów wobec Polski. Polacy opowiadają się za pełną historyczną podmiotowością Litwy, Ukrainy i Białorusi nie dlatego, że to jest szkodliwe dla Rosji, tylko dlatego, że to jest dobre dla wszystkich, w tym dla Polski i Rosji!

Jerzy Giedroyc uważał, że Polska po 1989 roku nie ma wizji, że nasza polityka jest dość przypadkowa, był bardzo krytyczny i wymagający w tej kwestii. Czując, że zbliża się do kresu, chciał zobaczyć jeszcze za swego życia, że Polska realizuje przynajmniej najważniejsze ogniwa koncepcji „Kultury”. W ubiegłym roku przypadała 20 rocznica odzyskania niepodległości, warto więc zapytać, czy Polska dzisiaj ma i realizuje jakąś wizję?

Ze względu na ciągle maksymalizowaną i kampanijnie skracaną walkę polityczną, nie ma u nas dobrego czasu dla pytań poważnych, takich jak to, czy Polska po 1989 r. miała tylko zadania adaptacyjne, czy również zadania kreacyjne. Jerzy Giedroyc był przekonany, że Polska po przemianie ustrojowej, niezależnie od wykonania zadań adaptacyjnych, takich jak dostosowanie standardów cywilizacyjnych, gospodarczych, czy prawnych do rozwiązań europejskich, powinna podejmować, poprzedzone należytą refleksją, zadania kreacyjne. Inaczej mówiąc i nieco patetycznie, uważał, że powinniśmy postawić sobie pytanie o to, co chcemy wnieść do dziejów świata.

Giedroyc myślał właśnie takimi kategoriami, zarówno w kontekście międzynarodowym, jak i wewnętrznym. W kontekście naszych relacji międzynarodowych, można by powiedzieć, że udało nam się w ciągu tego dwudziestolecia zrealizować dużo więcej niż kiedykolwiek przedtem. Choć nie oznacza to, że powinniśmy popaść w samozadowolenie i uznać, że zrobiliśmy już wszystko, jak to obecnie w różnych środowiskach w Polsce z dość dużym upodobaniem się dowodzi. Ale to, że mamy zasadniczo dobre stosunki ze wszystkimi sąsiadami, a z Rosją i Białorusią realne zadatki na poprawę, jest naprawdę historycznym osiągnięciem. Pamiętając lata przedwojenne i wojenne trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że nie było żadnych gwarancji takiej dobrej sytuacji – „Bośnia” była tu możliwa, albo drugi „Wołyń”, w tę lub inną stronę! Tę poprawę myśmy sami zrobili, wspólnie z sąsiadami, a Giedroyc i jego ekipa zaczęli pracę nad nią pół wieku wcześniej. Ta praca była kontynuowana i rozwijana w polityce polskiej po roku 1989, choć oczywiście Redaktor uważał, że wszystko dzieje się za wolno i za mało konsekwentnie – taka już była jego przyroda.

Nie mogę omawiać wszystkich ważnych epizodów tej polityki i nie moje to w końcu podwórko. Proszę jednak chociaż odnotować ważne ośrodki kulturalne inspirowane wizją Giedroycia, wnoszące realny wkład w jej realizację i nierzadko tworzące własne warianty: Instytut Europy Środkowo-Wschodniej Jerzego Kłoczowskiego w Lublinie, Studium Europy Wschodniej Jana Malickiego w Uniwersytecie Warszawskim, Kolegium Europy Wschodniej we Wrocławiu, Nagroda Naukowa imienia Jerzego Giedroycia w UMCS, Ośrodek „Pogranicze” w Sejnach, „Borussia” w Olsztynie… nie pominę też IKP i OBTA w Warszawie. A jeszcze tak zwane media – wiele dla poprawy tych wszystkich relacji zrobili publicyści Gazety Wyborczej, Nagroda im. Jerzego Giedroycia w Rzeczpospolitej, także Przegląd Polityczny, Zeszyty Literackie, Res Publica Nowa i inne periodyki. Adam Michnik zgadzał się tu z Lechem Kaczyńskim, a Lech Kaczyński z Adamem Michnikiem! Szczęśliwym dla mnie przykładem jest program „Gaude Polonia”, dzięki któremu udzielamy kilkudziesięciu stypendiów rocznie młodym twórcom z krajów Europy Wschodniej. Program ten powołał minister Waldemar Dąbrowski, a choć potem zmieniło się kilku ministrów pochodzących z innych partii, to każdy z nich program ten wspierał i rozwijał. Jest to wyjątkowy przypadek politycznego konsensu w dobrej sprawie i w duchu Giedroycia.

   

Ale cały ten dorobek, wcale niemały, nie zajmuje dostatecznie ważnego miejsca we współczesnym życiu politycznym, kulturalnym i społecznym. Wygląda na to, że stanowi on raczej szczęśliwie zachowany margines. W ostatnich latach dokonała się jakaś zmiana klimatu ideowego i umysłowego, a miejsce realizacji przyszłościowej wizji politycznej zostało zajęte przez różne rewindykacje przeszłościowe. Zamiast patosu tworzenia nowej rzeczywistości, który naprawdę odczuwaliśmy i podzielaliśmy, słyszymy i widzimy głównie mniej lub bardziej podniosłe, a nierzadko żałosne odgłosy przeszłości.

Mówiąc o zmianie, jaka dokonała się w ciągu ostatnich 5-6 lat w podejściu do tego, co krąg „Kultury” nazywał reformą „zakonu polskości”, dotknąłeś bardzo ważnej kwestii. Widać to szczególnie w podejściu do Ukrainy i Ukraińców. Spróbujmy przyjrzeć się, co wpłynęło na tę zmianę.

Ukształtowanie takiej postawy Polaków, którzy będą współtwórcami Europy, i przyjaciółmi swoich sąsiadów, wymaga głębokich wewnętrznych przekształceń mentalnego dziedzictwa polskiej przeszłości. Cała kwestia innej „polskiej Formy”, jak ją Giedroyc nazywał, albo nowego „zakonu polskości”, jak pisał Mieroszewski ma, moim zdaniem, dwa ważne odniesienia więcej niż polityczne, bo kulturowo-historyczne. Po pierwsze, ideologię endecką, która ma nadal mocne korzenie społeczne. Ideologia endecka, związana z etniczną koncepcją narodu, waloryzuje nieomal biologicznie pojęty interes narodowy jako taki, który nie wymaga żadnych uzasadnień. Uznaje ona wszystkie sąsiadujące z Polską narody, jeśli nie za wrogów, to przynajmniej za rywali, których nieustannie trzeba osłabiać. Realizm polityczny niezbędny w stosunkach politycznych przemienia się tutaj w irracjonalizm mesjaniczny. A taka postawa oznacza nieustanne skupienie na sobie, wynoszenie się z własnymi krzywdami, oczekiwanie przeprosin, uniżeń itp. To jest rzeczywiście ta „polska Forma”, która jest kultywowana oraz podsycana przez różne środowiska polityczne oraz kresowe, a wspiera ją też znaczny odłam hierarchii kościelnej.

Z tą formą nie da się iść naprzód, ponieważ ona nie widzi przyszłości, nie da się też urządzić należytego współżycia z innymi. Po drugie – jeszcze starszą polską formą, moim zdaniem, a dopowiadam to raczej za Stanisławem Brzozowskim niż za Giedroyciem, jest ta, który wiąże się ze szlachetczyzną. To jest poważne pytanie: czy w dziejach Polski istniała naprawdę inna formuła polskości niż szlachecka?

Jako historyk kultury polskiej skłonny jestem sądzić, że innej dominującej nie było. Były masy chłopskie, dość liczne drobnomieszczaństwo, ale dominowała szlachta. Wiadomo, że narody nowoczesne są zróżnicowane wewnętrznie, a formy panujące nadają im klasy panujące, na przykład mieszczaństwo we Francji. Tam się nawet zachowały arystokracja i szlachta, ale jako znamienite decorum, panowała natomiast od dawna burżuazja. To ona tworzyła reguły współżycia, normy moralne, kodeksy zachowań. Otóż w Polsce można mówić o istnieniu dwóch wpływowych wzorów kultury – szlacheckiego i chłopskiego, inne były marginesowe. Najważniejszym był szlachecki, wytworzony przez „naród polityczny” I Rzeczypospolitej i właściwie narzucony wszystkim – inne były albo jego opozycją, albo odbitką. Uległ on osłabieniu po rozbiorach, rozkładał się w wieku XIX, a w XX zanikał. Ale jego resztki są trwałe – mówimy do siebie pan/pani, a wielu nadal całuje panie w dłonie. Istniała oczywiście częściowo niezależna od szlacheckiej kultura chłopska, wygląda na to, że osiągnęła ona swoje apogeum w międzywojniu, a jej symbolem jest niewątpliwie Wincenty Witos, chłop-premier, także w swoim ubiorze i sposobie bycia. Ale kultura chłopska, niezależnie od tego jak silnie zakorzeniona, w toku przemian cywilizacyjnych, których rdzeniem jest urbanizacja, również skazana jest na zanikanie lub folkloryzację, która daje jej pozór istnienia. I z dużą pewnością można powiedzieć, że w ciągu ostatnich dekad, jako kultura autonomiczna – zanikła. Nadzieje socjalistów związane z kulturotwórczą potencją klasy robotniczej również się rozwiały. Ponieważ mieszczaństwo było u nas słabe i pozostawało enklawą, jego miejsce, w sensie kulturotwórczym, także zresztą politycznym, zajęła inteligencja. Stworzyła ona własny wzór kultury, ważny i wpływowy, ale była zbyt słaba, także za mała liczebnie, aby uczynić ten wzór panującym. On bywał ceniony, nawet pożądany, ale jednak ekskluzywny.

Dzisiaj żyjemy w sytuacji zasadniczej niekoherencji kulturowej, gdyż nie wiadomo, co nas właściwie obowiązuje – czy mężczyźni wobec kobiet mają się zachowywać tak, jak życzą sobie feministki, czy tak, jak demonstrują to prawicowi politycy? Wzór szlachecki niewątpliwie się rozpadł, ale jego dominujące miejsce pozostaje opuszczone. I nie wiadomo w jaki sposób i przez kogo zostanie zajęte. W tej sytuacji ci, co mianują się „prawdziwymi Polakami”, przypominają postaci ze sztuki Witkacego, które odzyskują niespodziewaną aktualność. Stosunkowo najlepiej wyczuwał te problemy Gombrowicz w swoich wizjach literacko-artystycznych, a znał przecież Polskę sprzed 1939 roku i nie był w stanie przewidzieć, co mogłoby zastąpić rozpadającą się formę.

W dzisiejszej Polsce ten problem braku formy jest właściwie pomijany. Nie wiemy, jaka grupa społeczna jest najważniejsza, czy przejmuje dominację kulturową i jakie wyznacza wzory i reguły, jeśli w ogóle istnieje. Czy „nowa klasa średnia” jest tylko wielkością statystyczną, czy też zyskuje jakość aksjologiczną? Nikt nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, tym bardziej, że się go nie zadaje. A bez takich pytań i odpowiedzi nie będziemy wiedzieć kim jesteśmy i jacy być powinniśmy. Skoro mamy dobrze współżyć z naszymi sąsiadami, powinniśmy najpierw nauczyć się współżyć sami ze sobą, a tego przecież nie umiemy i ciągle zamiast rywalizacji uprawia się w Polsce eliminację. Moim zdaniem braki podstawowej krystalizacji kulturowej stanowią podglebie dotkliwych patologii politycznych, które zdominowały życie społeczne w Polsce. Jak nie ma krystalizacji kulturowej, to nie ma religijnej, obyczajowej, moralnej i wszelkiej innej.

Gdzie w tym wszystkim plasuje się formacja Jerzego Giedroycia? On sam mówił o sobie, że był i pozostał „żeromszczykiem”, a w młodości był zafascynowany myślą Stanisława Brzozowskiego.

Na przykładzie rodziny i ojca Giedroycia (a mamy do czynienia z genealogią nie mazowieckiego sztachetki zagrodowego, lecz prawdziwie arystokratyczną) widać, jak szlachcic-ziemianin, który nawet jeśli był najlepszym gospodarzem, żył przez wieki wykorzystując innych – w jednym, dwóch pokoleniach przekształca się w inteligenta. Ojciec Jerzego Giedroycia i wszyscy jego synowie są dobrymi przykładami inteligentów pracujących, praca była ośrodkiem ich życia, a oni przyjmowali to za oczywistość. Z pamiętników drugiej połowy XIX wieku widać, jak ta formacja, do której należał ojciec Jerzego Giedroycia, przeszła, a właściwie przeskoczyła z „białego dworu” na „miejski bruk” i jak z ziemian przekształciła się w „inteligentny proletariat”. I to ona stworzyła takie wzory stosunku do świata i do ludzi (także do kobiet i do dzieci), że powinny być one dzisiaj powszechnie obowiązujące. Niestety była ona za mało liczna i wpływowa, aby zdominować kulturę społeczną Polski XX stulecia. Jednak, jak na to, co w warunkach Polski porozbiorowej było możliwe, zwłaszcza pod presją późnego caratu – formacja ta stworzyła podstawy nowoczesnej nauki, oświaty, a nawet literatury i sztuki.

Stefan Żeromski w Przedwiośniu nazwał tę grupę „warszawiakami”, uznając, że – w symbolicznym wymiarze – byli oni nowoczesnymi pracownikami oraz dziedzicami szlacheckiej odpowiedzialności, tej z czasów Złotego Wieku. „Warszawiacy” i ich kontynuatorzy mieli poczucie misji i czuli się w obowiązku ponosić odpowiedzialność za wspólne dobro, a więc za państwo, jego społeczeństwo i kulturę. Była to odpowiedzialność wynikająca z poczucia, że zawsze odpowiada się za coś więcej niż tylko za swój warsztat pracy i zawsze też ma się powinności wobec innych. Ekipa Kultury i ten falanster, który ona tworzyła, były laboratoryjną realizacją takiej właśnie odpowiedzialności za wszystko i wszystkich w sytuacji skrajnie niesprzyjającej. Takich środowisk wcześniej, w dwudziestoleciu, było oczywiście więcej, ale nie one dominowały. Była to niebywała formacja, ale jej postawy zostały przeniesione do współczesności w bardzo niewielkim zakresie. Prawie doszczętnie została ona rozproszona po II wojnie, niszczona także przez wszechmocny w stalinowskim państwie, biurokratyczny etatyzm, który zdejmował odpowiedzialność ze wszystkich. Moim osobistym i osobnym zdaniem, ten „inteligentny proletariat”, formacja „warszawiaków” to była jedyna grupa społeczna w nowoczesnej Polsce, która stworzyła taki wzór kultury, jaki mógłby u nas dominować. Ale tak się nie stało – było zbyt wiele niesprzyjających okoliczności i zbyt wielu przeciwników. Wzór „Polaka-katolika”, którego korzenie sięgają sarmatyzmu, okazał się silniejszy.

Dlaczego ten wzorzec, który wpisywałby się doskonałe w proces tworzenia społeczeństwa obywatelskiego, nie przyjął się? Być może sposób myślenia Giedroycia o Polsce, jego oczekiwania w stosunku do Polaków, stanowią dla nas zbyt duże wyzwanie, gdyż ten typ formacji pozostaje od nas daleki, więc najłatwiej go odrzucić albo uznać za przestarzały…

Już wspomniałem, że jednym z najważniejszych czynników, który nie sprzyjał i nie sprzyja nadal upowszechnieniu tej postawy w społeczeństwie, jest silne zakorzenienie w Polsce postawy endeckiej, w jej późnej zresztą wersji: „katolickiego państwa narodu polskiego”. Odzywa się ono w wielu miejscach i przy wielu okazjach, ma poczucie wyłączności i najchętniej krzyczy o sobie: „Tu jest Polska”. To jest mniej lub bardziej świadomy wyraz tego poczucia monopolu – tylko my jesteśmy Polakami, ci z drugiego brzegu rzeki już nie! To jakieś odległe echo plemiennego zaścianka, ciągle jednak żywe. Nowoczesne narody są złożone i rozczłonkowane i to jest prawda elementarna, a Polacy dzisiaj są tak zróżnicowani i rozproszeni, jak nigdy dotąd nie byli. Ten krzyk jest wyrazem tego, że nie umieją sami przyjąć tego zróżnicowania do wiadomości, gdyż mentalnie nie dorośli do pluralizmu. Taki plemienny ekskluzywizm rozprzestrzenia się łatwo, ponieważ niczego nie wymaga poza powierzchowną identyfikacją: „my prawdziwi Polacy”. Kreacyjna, przyszłościowa postawa „warszawiaków” i „Giedroyciów”, jeśli tak można powiedzieć, wymaga nieustannej krytycznej refleksji i nieprzerwanej pracy nad sobą i światem. A to jest nieporównanie trudniejsze i bardziej zobowiązujące.

Negatywnie działa jeszcze jeden przemożny czynnik, o którym nie możemy zapomnieć. Dzisiaj wzorce popularne kształtują masowe media audiowizualne, a kompleks rynkowo-medialny w Polsce spycha wszelką poważną problematykę nawet poza margines. Promuje natomiast z gigantyczną, jeśli nie monstrualną mocą najtańszą propagandę konsumpcyjną, „filozofię”, jeśli nie szkoda tu tego słowa, łatwej zdobyczy i chwilowego szczęścia. Klinicznym przykładem był przed kilku laty program Big Brother, którego dewizą było hasło – „bądź sobą”. Kimkolwiek jesteś i jakikolwiek jesteś, wystarczy jeśli odważysz się być takim „jakim cię Bozia stworzyła”, a będziesz gwiazdą: żadnych wymagań, same przyjemności! Pisałem o tym szerzej w Wyobraźni antropologicznej, więc nie będę się powtarzał. Ta konsumpcyjna redukcja wszelkiej poważnej problematyki stanowi potężny czynnik niwelacji kultury współczesnej. Jest oczywiste, że postawy twórcze i odpowiedzialne nie mają w niej żadnego miejsca. W tej niszczącej rywalizacji biorą również udział media publiczne, które powinny być „misyjne”; zamiast zalążkowego chociażby wyobrażenia o misji i jej realizacji, poddano je nieustannej walce politycznej, co czyni nas naprawdę bezbronnymi. Wobec takich zagrożeń kulturalnych, jakich świat dotąd nie widział!

Należysz do grupy niewielu bardzo osób, obok prof. Marii Janion i prof. Jerzego Pomianowskiego, które uważają, że nie zrozumieliśmy i nie przemyśleliśmy wizji Jerzego Giedroycia i „Kultury”. Dlaczego to się nie udało?

W pierwszym dziesięcioleciu III Rzeczpospolitej wydawało się, że idee Giedroycia wywołują żywy oddźwięk w różnych środowiskach i są przekształcane w praktykę. Przykłady takiego oddziaływania już wskazywałem. Dzisiaj widać, że tamten oddźwięk i rozwój wiązał się z odkryciem nowych perspektyw historycznych i nawet radosnym podejmowaniem nowych zadań. Za kulminację takich postaw można uznać masowy wyjazd polskich studentów na kijowski Majdan podczas pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. Potem entuzjazm zaczął stopniowo wygasać, co nie znaczy, że wspomniane przeze mnie środowiska, i inne nie pracują – rozprasza się jednak poczucie wspólnej sprawy i jej wielkiej ważności, narasta izolacja, rezonans jest dużo mniejszy niż 10 lat temu. Po roku 2000 zaczęła narastać fala rewindykacyjnej polityki historycznej, której symbolicznym ucieleśnieniem stało się Muzeum Powstania Warszawskiego. Muzeum takie powinno, rzecz jasna, powstać wcześniej, a pamięć powstańców winna być czczona należycie. Ideologizacje samego powstania natomiast, jakie uprawia się w ostatnich latach, czyniąc z niego jakby archetyp polskości, budzą mój zdecydowany sprzeciw. Pisałem o tym w Przeglądzie Politycznym, przy okazji książki Rymkiewicza. Wraz z dominacją rewindykacyjnej polityki historycznej, przyszedł znacznie silniejszy nacisk na akcentowanie polskich krzywd i męczeństwa, odżywa irracjonalistyczny mesjanizm, który w karykaturalnej postaci wyjawił się po katastrofie smoleńskiej.

Niestety polityka rosyjska nie tylko w sprawie Katynia, ale także gazu i mięsa przyczyniała się do aktualizacji „rosyjskiego straszaka”, a chętnych nie brakowało, raczej przybywało. Jeśli chodzi o Ukrainę, to heroizacja Bandery była na rękę tym, którzy w Ukraińcach chcą widzieć rezunów, a z „Wołynia” uczynić symbol naszych stosunków. Niestety znaleźli oni partyjnych sponsorów i partyjną również telewizję do wydatnej pomocy. Dodajmy do tego niemieckie głupoty z tą Steinbach na czele i będziemy mieli znowu „obrotowe przedmurze”, a jego mentalność dobrze się zakonserwowała – świadectwem sławetny frazes o „kondominium rosyjsko-niemieckim”. Ten nurt rewindykacyjny, który zdominował polskie życie polityczno-kulturalne w ostatnich latach spowodował, że wskazywane powyżej środowiska „giedroyciowe” zostały zmarginalizowane, a często bywają ledwie tolerowane. Co także istotne – nie było, i nadal nie ma, takich publicznych inicjatyw politycznych, które odwoływałyby się do tych doświadczeń i wykorzystywały ich niewątpliwe zdobycze. Zapowiadana obecnie polityka historyczna czy raczej polityka pamięci, jak nazywa ją prezydent Bronisław Komorowski i jego doradca, Tomasz Nałęcz, będzie melioracją gruntu stworzonego przez rewindykacyjną politykę historyczną. Intencji jej przewartościowania czy przeformułowania w działaniach oficjalnych na razie nie można się dopatrzeć. Nie ma takiego politycznego think tanku, który by względnie systematycznie i niezależnie pracował nad ideami i wizjami przyszłości. Cała energia intelektualna środowisk przypolitycznych jest zużywana na bieżącą rywalizację międzypartyjną. Dlatego kwestii, które do tej walki się nie nadają, po prostu się nie podejmuje i nie mają one żadnego miejsca.

W konsekwencji nie obejmuje się naszej sytuacji historycznej głębszą refleksją. Poza tym, nawet przedtem, w latach dziewięćdziesiątych i później, nie doceniano wagi tych przemian, jakie pociągają za sobą nowe niepodległe państwa u naszych wschodnich granic. Myślenie i działanie tych osób i środowisk, które to znaczenie rozumiały, nie przekształciło się w nową, oczywistą dla wszystkich, jakość polityczną, w polską rację stanu. Brakuje nam utrwalonej świadomości, że Polska jest obecnie gdzie indziej niż kiedykolwiek była. Zabrakło woli politycznej, aby taką rację stanu dobitnie wyrazić i społecznie utrwalić. Presja koncepcji rewindykacyjnej ogranicza też możliwości tworzenia takiej nowej jakości, gdyż zmusza do rywalizacji właściwie narzuconej i do działań obronnych zamiast twórczych. Zupełnie na dodatek brak refleksji nad nową „polską Formą”, reformą „zakonu polskości”, nad nowoczesną krystalizacją kulturalną – zamiast pracy nad nią wywołujemy ciągle żałobne mary, a władają nami upiory przeszłości.
rozmawiała Iza Chruślińska

Andrzej Mencwel – krytyk literacki, profesor historii i antropologii kultury w Uniwersytecie Warszawskim. Opublikował m. in. „Przedwiośnie czy potop. Studium postaw polskich w XX wieku” (1997), .Wyobraźnia antropologiczna” (2006), „Rodzinna Europa po raz pierwszy” (2009).

Iza Chruślińska – publicystka; wydała „Była raz Kultura… Rozmowy z Zofią Hertz”, Warszawa 1994, Lublin 2003, oraz Wiele twarzy Ukrainy” (wspólnie z Piotrem Tymą), Lublin 2005.

Rozmowa ukazała się w numerze 102 Przeglądu Politycznego

„Kultura” w Przeglądzie Politycznym

DWIE DEKADY BEZ „KULTURY”
(PP 161/2020)
Sławomir M. Nowinowski Przesłanie „Kultury”
Józef Czapski, Jerzy Giedroyc Listy przez Atlantyk
Krzysztof Pomian, Anna Mateja Polityk podszyty mistykiem
Andrzej Franaszek „Tobie właściwie chodzi o zbawienie świata”
„KULTURA” GIEDROYCIA POWSTAŁA W RZYMIE
(PP 142/2017)
Konstanty A. Jeleński Udzielne księstwo na Maisons – Laffitte
Sławomir M. Nowinowski Jerzy Giedroyc w 1946
Andrzej Stanisław Kowalczyk „Kultura” narodziła się w Rzymie
Leopold Unger Fenomen „Kultury”
Rafał Stobiecki Jerzy Giedroyc – rzecz o samotności emigranta
Jacek Hajduk W cieniu Wezuwiusza
Andrzej Mencwel Oni dwaj, czyli trzecie mocarstwo
Magdalena Grochowska Filozof i król zadżumionych
Adam Lipszyc Racja milczenia. Józef Czapski, Ludwik Hering – korespondencja
POLSKA FORMA
(PP 102/2010)
Andrzej Mencwel, Iza Chruślińska W dziesiątą rocznicę śmierci Jerzego Giedroycia
STULECIE URODZIN JERZEGO GIEDROYCIA
(PP 77/2006)
Wacław A. Zbyszewski Zagubieni romantycy. Panegiryk-pamflet-próba nekrologu?
Bohdan Paczowski Bliskość daleka
Mikołaj Tyrchan Lekcje „Kultury”
INTELEKTUALISTA W MROCZNYCH CZASACH
(PP 70/2005)
Andrzej Stanisław Kowalczyk Dwaj redaktorzy. Jerzy Giedroyc – Mieczysław Grydzewski
Marek Styczyński Kiedy historia ma prawo się zdarzyć
Marcin Kula Intelektualiści za Gierka
LEKCJA KULTURY
(PP 51/2001)
Jerzy Giedroyc Najważniejsze będzie wyjście z zaścianka
Andrzej Mencwel Lekcja „Kultury”
Władysław Bartoszewski, Dzieło Giedroycia
Bronisław Geremek, Piotr Kłoczowski, Andrzej St. Kowalczyk,
Krzysztof Czyżewski, Wojciech Duda Krzysztof Pomian Redagowanie Polski
Leszek Szaruga Niezależność „Kultury”
Andrzej Koraszewski Interwencjonizm osobisty
Jerzy Pomianowski W kręgu polityki wschodniej
Andrzej Friszke Ćwiczenia z geopolityki
Bohdan Osadczuk, Basil Kerski, Zimnowojownik z Berlina

Skip to content