Jak wiemy, Unia Europejska jest organizacją międzynarodową sui generis, odmienną, niż wszystkie inne, nie tylko w sensie swojej historii, ale struktury i zasad. Nie wyłoniła się wcześniej na świecie żadna organizacja, która łączyłaby w teorii i praktyce zasady: nieużywania przemocy lub jej groźby w stosunkach między członkami; podstawowej równości członków; dalej – solidarności w znaczeniu wzajemnego wspomagania; wreszcie – zachowania wewnętrznej tożsamości kulturowej.
Zdefiniować zatem Unii Europejskiej według wzorca „genus proximum – differentia specifica” się nie da, bo w ramach własnego „gatunku” jest jedynym egzemplarzem. W podobnych sytuacjach często stosowanym zabiegiem praktycznym bywa określanie przez kontrast, opozycję. I tak, po raz pierwszy w historii po bitwie pod Poitiers (732 r.) użyto nazwy „Europejczycy”; oznaczała chrześcijan, przeciwstawionych muzułmanom. Ale, jak dzisiaj wiemy, to nie takie proste. Przede wszystkim dlatego, że – w odróżnieniu od innych cywilizacji, choćby takich jak chińska czy japońska – cywilizacja europejska jest zasadniczo otwarta na obce wzoru, skwapliwie przejmuje treści i formy od innych, i chętnie nimi potem promieniuje. Zaczynając już od faktu, że samo chrześcijaństwo jest na naszym kontynencie towarem importowanym…
Kresowe narody Europy mają poczucie własnej odmienności, to znaczy są skłonne do rozróżniania w kategoriach my – oni, ale wcale nie muszą tej odmienności określać przez odwołanie się do „definiującego” centrum. Na przykład Finowie odczuwają silnie różnicę wobec wschodnich sąsiadów, ale słabo identyfikują się z tym, co za „istotną” Europę uważają na przykład Rumuni; dla Finów podstawowa jest więź ze Skandynawią. Na Wyspach Brytyjskich mamy do czynienia z paradoksem: odlegli od centrum Szkoci znacznie silniej poczuwają się do europejskości, niż Anglicy; żadnych wątpliwości nie mają Irlandczycy (choćby dlatego, że są „papistami). Polacy czuli się zawsze częścią Zachodu, ale zakłócały ten obraz imperialne Prusy, potem Trzecia Rzesza. Do tych paradoksów jeszcze wrócę.
Może więc lepiej odwrócić kolejność i zacząć od pytań: jakie są empiryczne podstawy do nazwania określonych reguł i zachowań w ramach Unii Europejskiej wspólnotowymi? Problem ten bywa czasem rozważany w kategoriach posiadania (lub nie) przez UE szczególnej finalité – i warto mu się od tej strony przyjrzeć. Francuski termin jest nagminnie uważany za odnoszący się do „końcowego produktu”, do określonego stanu rzeczy, który integracja europejska chciała by osiągnąć. To nieporozumienie, zakażone heglizmem. Kiedy uczymy się tabliczki mnożenia, naszym celem nie jest rozwiązanie np. jakiegoś określonego układu równań – ale nabycie pewnej umiejętności, która pozwoli nam odpowiadać nie tylko na pytanie, ile jest 13×13, ale na wszystkie pytania dotyczące wielokrotności liczb. Tak też celem integracji europejskiej jest po prostu praktyczna realizacja przyjętych założeń („ideałów”). Podobnie jest z chrześcijaństwem: nikt (poza może mistykami, ale oni zajmują się rzeczywistością pozaempiryczną) nie próbuje opisać, jak by wyglądało „Królestwo Boże” na ziemi, ale postulat miłości bliźniego wydaje się całkiem jednoznaczny.
Jakie więc regulacje dotyczą wszystkich obywateli Unii (i być może ich wyłącznie)? Pozwolę sobie zacząć od powtórzenia myśli, już parokrotnie przy różnych okazjach wypowiadanej: oto współczesna integracja europejska jest zjawiskiem nie naturalnym, ale sztucznym – tak, jak wytworem sztuki a nie natury jest katedra w Strasburgu. Szkot Niall Ferguson, profesor Harvard University, w swoich tegorocznych Reith Lectures (zamówionych przez BBC i dostępnych na stronach internetowych brytyjskiej rozgłośni), ustawia sprawę w sposób bardziej ogólny i jasny. Ferguson mówi o wielkiej historycznej roli man-made institutions, instytucji wytworzonych przez człowieka, a więc rozwija tezę zawartą w jego książce The West and the Rest (2011).
Taką instytucją jest przede wszystkim prawo, co – odchodząc nieco od wywodów znakomitego historyka – odróżnia je od tzw. „praw przyrody [reguł, według których porządkujemy zjawiska naturalne]”. Otóż prawo, wytworzone przez człowieka, uniezależnia treść swoich norm od każdorazowej decyzji ludzi, sprawujących władzę. W naturze spór rozstrzyga siła: taki jest porządek, opisany przez Darwina. Zwycięża to, co mocniejsze. Siła stoi w praktyce ponad prawem. W porządku ludzkim jest odwrotnie: siła powinna się podporządkować prawu, jak anegdotyczny Fryderyk Wielki berlińskiemu sądowi (gdyby był rosyjskim carem, kazałby sędziom wyłupić oczy i tyle). Sęk w tym, że w ciągu ostatniego półwiecza przywykliśmy we wspólnocie europejskiej uważać za naturalne (normalne) coś, co jest sztucznie wytworzone przez człowieka – przez nas samych – a więc wymaga pielęgnacji.
Kiedy staramy się opisać instytucjonalno-społeczną rolę Unii, natrafiamy na podstawową trudność. Otóż jako obywatele określonego państwa (Belgii czy Polski) ludzie zdają sobie sprawę zarówno z powinności (przestrzeganie konstytucji łącznie z obowiązkiem obrony kraju, płacenie podatków, itd..) jak i przywilejów (świadczenia emerytalne i zdrowotne, urlopy, święta, korzystanie z infrastruktury), związanych z własnym krajem. Jeżeli odczuwamy niedostatek, winimy za to gremialnie władze państwowe; uzyskane korzyści (na przykład wypłacane emerytury czy dni wolne od pracy) konsumujemy zbiorowo, jako świadoma wspólnota. Głosując w wyborach ludzie na całym świecie słuchają przede wszystkim głosu własnych żołądków i kieszeni.
Zupełnie inaczej jest z obowiązkami, skądinąd nikłymi, i uprawnieniami – bardzo szerokimi i stale rosnącymi – które wynikają z członkostwa danego państwa w UE. Są one w znacznej mierze konsumowane indywidualnie. Oczywiście, władze samorządowe wystawiają przy zabytkach, remontowanych za miliony „brukselskich” euro, przy nowych mostach czy oczyszczalniach ścieków, tablice z niebieską flagą i gwiazdami, informujące o udziale pieniędzy unijnych. Władze państwowe wspominają (czasem tylko półgębkiem), że tę lub ową autostradę sfinansowały w 75% unijne fundusze strukturalne – ale nie wszyscy zwracają na to uwagę, zaś niektórzy politycy starannie unikają tego (pachnącego „uzależnieniem od zagranicy”) tematu i co najwyżej chwalą się sprawnością w odsysaniu wspólnotowych pieniędzy. Ale na przykład z reguł, przewidujących sumowanie okresów pracy w państwach UE (a więc obliczanie emerytury, wypracowanej gdzieś między Madrytem a Rzeszowem), ujednolicenia (i obniżenia!) opłat bankowych i stawek za rozmowy przez telefony komórkowe, czy bardzo szerokich świadczeń, zapewnianych przez Europejską Kartę Ubezpieczenia Zdrowotnego – każdy korzysta sobie osobno. Przy dość powszechnym braku zastanowienia, te ogromne przywileje nie przyczyniają się bezpośrednio do poczucia unijnej wspólnoty. Niewiele lepiej jest z możliwością podróżowania bez kontroli granicznych i tylko z dowodem osobistym w kieszeni: to są doświadczenia osobiste, czasem rodzinne, i mało kto już dziś pamięta, jak upokarzające było czekanie na paszport i jak denerwujące kontrole dokumentów i bagażu. Jak napisała w 2006 roku przy okazji odrzucenia przez Francuzów i Holendrów Traktatu Konstytucyjnego Elżbieta Skotnicka- Illasiewicz: stan osiągnięty uznaje się szybko za oczywisty i mało kto się zastanawia nad okolicznościami i warunkami jego osiągnięcia. Głosujący myślą o tu i teraz, nie o tym, czemu dzisiejszy byt zawdzięczają i jak go uchronić od pogorszenia.
Możliwość szukania pracy i osiedlania się na obszarze całej Unii jest przeżywana nieco bardziej zbiorowo, bo migrują często całe grupy z tej samej miejscowości lub okolicy; tutaj doświadczenie „unijności” najczęściej bywa odczuwane bezpośrednio i jako takie nazywane. (Reakcja rolników polskich – warstwy społecznej, która u nas najbardziej skorzystała na wejściu państwa do Unii – jest tematem złożonym; ograniczę się do obserwacji, że zbiorowy opór przed przystąpieniem był znacznie wyraźniejszy i politycznie instrumentalizowany, niż później osiągnięta zbiorowa korzyść; ostatnio próbuje się nawet mobilizować rolników do działań anty-integracyjnych pod księżycowym hasłem zrównania dopłat bezpośrednich z krajami „starej” Unii.)
Sięgając po terminologię dziś już archaiczną, ale nadal zachowującą wyrazistość, współczesny byt daleko przegonił świadomość, bo ten doświadczany codziennie byt – pokojowy, bezpieczny, otwarty – jest dziełem nowego świata, a nasz system pojęciowy nadal trzyma się dawnego świata walki, przemocy i ściśle ograniczonych swobód. Świadomościowe zacofanie utwierdza fakt, że argumenty, używane do przekonywania wyborców by poparli integrację, były i pozostają nadal (za wyjątkiem Niemiec, budzącym podejrzliwy niepokój) argumentami praktyczno-lokalnymi, odwołującymi się typowo do „interesów narodowych”. Zgadzam się z sygnatariuszami niedawnego Manifestu na rzecz odnowy europejskiej, ogłoszonego z inicjatywy Ulricha Becka i Daniela Cohn-Bendita: źródeł dzisiejszego kryzysu europejskiego nie trzeba szukać tylko w wadach instytucji unijnych: Przyczyną całego nieszczęścia jest to, że mamy Europę bez Europejczyków. A nie ma na kontynencie instytucji, która zajmowałaby się promowaniem wspólnego poczucia europejskości (takie pozarządowe ośrodki, jak Fundacja im. Roberta Schumana w Polsce, działają głównie wśród już przekonanych, nie są więc zakonami misyjnymi).
Wracając do głównego wątku opisywania specyficznych wspólnotowych „reguł gry” – zacząć trzeba od historii dążeń integracyjnych. Otóż poczynając od Młodej Europy Giuseppe Mazziniego (w której bardzo czynni byli Polacy) z lat trzydziestych XIX wieku, ruchy paneuropejskie z zasady postulowały rozszerzanie zakresu wolności, tak indywidualnej, jak zbiorowej. Przeciwstawiając się autokracjom Świętego Przymierza walczyły zarówno o prawo narodów do samostanowienia, jak i o demokrację oraz swobody obywatelskie (sloganów o „zjednoczeniu Europy” używali niekiedy także wrogowie wolności i demokracji, jak Hitler – ale stanowiły one wówczas dekorację nałożoną na imperializm III Rzeszy). Wewnętrzna logika programów integracyjnych stawiała na wzmacnianie uprawnień całości wspólnoty, jak i na ograniczanie zakresu władzy poszczególnych rządów. I taki pozostaje nadal istotny składnik instytucji unijnych: wprowadzają one prawo ponadpaństwowe, które chroni interesy z jednej strony jednostek, a z drugiej – społeczeństw (wymogami członkostwa w Unii są demokracja i państwo prawa). Zasada solidarności międzypaństwowej koryguje – można powiedzieć: humanizuje – żywioł wolnej konkurencji. Fundusze przedakcesyjne (wspierające kraje kandydujące w przygotowaniu się do członkostwa), później zaś spójnościowe i strukturalne odgrywają decydującą rolę w wyrównywaniu różnic poziomu gospodarczego między państwami UE. Stanowi to zaprzeczenie odwiecznej tradycji stosunków międzynarodowych, w których do połowy XX wieku dominowały przecież kategorie konkurencji, nie współdziałania.
Ponieważ zaś własne instytucje zarządzające (stanowiące governance) Unią, wyłaniają się stopniowo i budują swój autorytet powoli – w ramach Unii istnieje immanentne napięcie między silnym prawem (zwłaszcza ujętym w Karcie Praw Podstawowych) a stosunkowo słabą egzekutywą, w dużej mierze zależną od woli współpracy państw członkowskich na forum Rady Europejskiej. W państwach członkowskich jest w istocie odwrotnie: wewnętrzne prawo każdego z nich udziela w znacznym stopniu ochrony partykularnym władzom. Ogromnie ważną instytucją okazuje się Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Nie jest formalnie organem unijnym, ale wszystkie państwa UE uznają jego autorytet.
O sile przyciągania Unii jako całości politycznej i gospodarczej świadczy kolejka czekających na członkostwo państw. Jest oczywiste, że Komisja Europejska i Parlament Europejski dlatego są bardziej skłonne do wykazywania ogólnounijnej solidarności, że nie konkurują o głosy wyborców z partiami, ubiegającymi się o władzę czy rządzącymi w poszczególnych państwach. Partie bardzo lubią popisywać się reprezentowaniem „interesów narodowych” albo „racji stanu” (z reguły całkiem krótkoterminowych, w perspektywie najbliższego głosowania).
Jak widać, więc w codziennym życiu ogromnej większości obywateli państw UE zachodzi bardzo wiele wydarzeń i sytuacji prawno-administracyjnych, które można jednoznacznie określić jako „wspólnotowe”. Istnieją tedy solidne empiryczne podstawy do wyłonienia się pojęć „europejskiej świadomości”, „europejskiej pamięci zbiorowej”, „europejskich wyobrażeń” o Europie. (Pamięć tylko w teorii da się oddzielić od wyobrażeń o niej; każdy może to sam sprawdzić na sobie: cokolwiek sobie przypomniałem, staje się w momencie przywołania częścią mojego wyobrażenia o przeszłości, mojego jej obrazu, który, jak wiemy, zmienia się nieustannie w miarę obrotu wskazówek zegara.)
Dlaczego zatem takie pojęcia nie weszły w ogólny obieg? Otóż łatwo jest sprawdzić, że wyobrażenia Europejczyków o Europie zawierają powtarzające się składniki. Dotyczą one przede wszystkim kultury. Ale nie wszystkie powtarzają się wszędzie w tym samym składzie. Pozwolę sobie zacytować samego siebie, wyrażając myśl skądinąd dość oczywistą: Europa widziana z Krakowa wygląda – musi wyglądać – inaczej, niż z perspektywy Paryża, Lizbony, Aten, Londynu, Rzymu, Genewy. Te inne twarze Europy są do siebie podobne i tworzą wielką całość na zasadzie tego, co w swoich „Philosophische Untersuchungen” Ludwig Wittgenstein nazwał Familienähnlichkeiten, podobieństwami rodzinnymi. […] Żaden historyk kultury ani historyk społeczeństwa o tym nie wątpi (Węzły europejskiej pamięci, w tomie 50/20: Szkice i eseje na dwudziestolecie, Międzynarodowe Centrum Kultury, Kraków 2011).
Wszyscy korzystamy ze wspólnego dorobku; prawie wszyscy mówimy językami indoeuropejskimi; ale europejskie kołysanki w każdym języku brzmią inaczej i w różnych językach czytamy Biblię, Homera i Dantego. Bo tę samą wspólną kulturę każda zbiorowość przeżywa po swojemu i dzięki temu może ją ukonkretniać. Ukonkretniać, rzecz jasna, na różnych poziomach: jedni czytają Czarodziejską górę i chodzą do teatru na Hamleta, innym wystarczają telewizyjne seriale i festiwale piosenek rockowych.
Poza tym pojęcia sieci i węzłów pamięciowych, szczególnych zespołów wyobrażeń, to twory Braudelowskiego „długiego trwania”: wyłaniają się powoli, narastają na pokładach miejscowych doświadczeń. Do połowy XX wieku przeszłość narodów europejskich je rozdzieliła, nie łączyła: wszystkie niemal przeżywały wojny z sąsiadami, najazdy, zniszczenia i okupacje. Kultura – to, co najbardziej łączy Europejczyków – pozostawała w cieniu struktur ekonomicznych i militarnych. Zerwał z tym straszliwym dopiero Traktat o Wspólnocie Węgla i Stali w roku 1951. Od tej pory powstające stopniowo instytucje wspólnot i dzisiejszej Unii tworzą nowe obyczaje i tradycje międzynarodowe. Pięćdziesiąt jeden lat temu – już i dopiero – usunęliśmy możliwość używania przemocy we wzajemnych stosunkach. Przyzwyczajamy się do tego powoli. Nic bardziej pouczającego, niż wspomniany już przypadek brytyjski. Anglicy, którzy od kilkuset lat nie doznali obcego najazdu, którym nikt od wielu pokoleń nigdy po głowie nie chodził (oni zaś niejednemu…), którzy nie mają pojęcia, czym jest agresywny sąsiad – czują się w Unii nieswojo, grymaszą na „dyktat Brukseli”, chcą mniej, a nie więcej wspólnotowości. Przeciwnie Irlandczycy, jeszcze dziewięćdziesiąt lat temu trzymani siłą w Zjednoczonym Królestwie. Szkoci, którzy też pamiętają, że zostali podbici przez Anglików, są zwolennikami integracji europejskiej – bo w tej rodzinie czują się u siebie, bezpieczniej. Zbliżające się referendum w sprawie suwerenności Szkocji będzie w jakiejś mierze wyborem między Anglią a Europą.
Dzisiejsze instytucje unijne tworzą ramy wspólnej europejskiej pamięci. Jednak aby taka europejska pamięć powstała, potrzebne jest zbiorowe zdanie sobie sprawy, że znaczna część naszej społeczno-politycznej rzeczywistości i wyobraźni jest nierozerwalnie związana z europejskimi instytucjami i prawami. Inaczej – powtórzę – będziemy nadal jak pan Jourdain mówić europejską prozą, nie wiedząc, że to nie jest ani proza globalna, ani lokalna poezja.
Na zintegrowaniu Europy najbardziej skorzystały masy. Te masy, które (zresztą, jak widać na obrazkach z Euro 2012 lub olimpiady, razem ze znaczną częścią elit) mogą się spokojnie rozkoszować igrzyskami, nie zagrożone zapędzeniem do okopów lub choćby do koszar. Ale świadomość tego, co się stało, jest obecna głównie w elitach. A na ogromnym polu między jedną a drugą świadomością grasują żwawo anty-integracyjni demagodzy, rozmaici Wolni Austriacy, Prawdziwi Finowie, Narodowi Francuzi i Nieustępliwi Holendrzy. Czy robią to z chytrości, czy z głupoty? Ich intencje mało mnie obchodzą. Natomiast narzekania na „deficyt demokracji” w Unii uważam za oderwane często od realiów społecznych. Nie tylko dlatego, że demokrację jako system reguł polityczno-prawnych mylimy z korzystaniem z tych reguł, tj. rzeczywistym uczestnictwem w głosowaniach. Ważniejszy od takiego udziału jest brak odpowiedzialnego przywództwa. Dlatego rację ma wielki Jacques Delors, kiedy pisze w Pamiętnikach, że po Traktacie w Maastricht łagodny oświecony despotyzm polityków, którzy uformowali Unię, został niestety zastąpiony przez brutalny despotyzm opinii publicznej. To jest tak, jakby od cechu ateńskich kamieniarzy oczekiwać wybudowania Partenonu, albo od ludowych grajków spodziewać się skomponowania mazurków Chopina. Za europejską świadomość są odpowiedzialne elity.
Zdzisław Najder – historyk literatury, znawca twórczości Josepha Conrada, w latach 1982-87 dyrektor Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa.